"Pracuj nad sobą a z koniem się baw" Pat Parelli

poniedziałek, 27 grudnia 2010

I po reaktywacji. I po Świętach też

Święta w weekend. Też mi atrakcja ;-)

Miało być jeździectwo, zabrałam na wieś aparat, rozkazałam Bebo-Dzieciakowi spędzić Święta z Matką... ;-) A tu jak zwykle - przeciwności losu... Najpierw odwilż, czyli hajda sprzątać rozmarznięte kupy wokół wiaty (wiem, że Święta. Ale jak się ma zwierzaki, to Świąt się nie ma).
Ledwo uporałyśmy się z kupami (zajęło to nam, bagatela, pół dnia...!), dawaj brać się za siano. Budowa Nowej Wiaty utknęła w martwym punkcie. Z przyczyn wiadomych - weź tu, człowieku, buduj w takich okolicznościach przyrody...! Szykujemy więc Wiatę Starą (czyli zeszłoroczną), która jest teraz mini-stodołą a miała być 3-boksową stajnią... Stara Wiata zawalona jest kostkami siana, po sam dach. No i trzeba je, to siano, wytransportować do Starej Stajni (starej-pierwotnej, murowanej chciałoby się powiedzieć a tak naprawdę - lepionej, bo ona z gliny, jak nasza chałupa :-)
Targałyśmy więc to siano z Dzieciną, zamiast oddawać się jeździeckim rozrywkom. Koniom dostęp do wiaty odgrodziłam taśmą niby z prądem, bo pchały się jeden przez drugiego do kostek. I nic to, że miały siana narzucane dookoła i na łące nawet. Nie, każda wynoszona przez nas kostka była obiektem końskiego pożądania; właśnie ta, konkretna kostka a nie jakieś tam rzucone siano... Aż musiałam parę razy trzepnąć Fiśka, bo skandalicznie atakował ładowane przez Bebo-Gośkę na taczkę kostki. Doszło nawet do tego, że Fiś ciągnął kostkę z jednej strony (a Dziecię ciągnęło z drugiej), wywalał taczkę i usiłował kostkę do siebie dołem, pod niby-prądem, przeciągnąć...!
Jak oberwał bęckę, początkowo się obraził, ale zaraz zaczął zerkać, czy patrzę i gdy nie patrzyłam (jawnie, bo ukradkiem zerkałam) nadal usiłował kostkę Gośce odebrać ;-)
Psy w stajni oszalały ze szczęścia, że oto znowu można skakać i wspinać się po kostkach; zaraz zaczęły się ganianki, hopki i wskakiwanie na strych (z kostek robią się schodki, po których psy w-wędrowują na pół-otwarty strych nad naszą chałupiną i tupią nam nad głowami w kuchni i pokoju ;-)
Zawaliłyśmy cały korytarz kostkami. Do cna. Więc dnia kolejnego wzięłyśmy się za przewalanie luźnego siana z eks-boksu Szamana do eks-boksu Nika. Żeby eks-boks Szamana był na kolejne kostki. Żeby wiatę do końca opróżnić, żeby konie (głównie Heniek-staruch) mogły się chować do środka a nie tylko stać pod daszkiem.
Tak się tą robotą z luźnym sianem upodliłyśmy (3,5 godziny bez przerwy...!), że zamiast przenosić kostki polazłyśmy oglądać film na DVD (nie, nie koński. Horror Przepowiednia). I padłyśmy. Czyli w Sylwestra, oprócz pilnowania koni, bo na Rancho Aksamitka (sąsiad) wystrzałowa impreza Sylwestrowa, czeka mnie targanie kostek ;-)

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Reaktywacja

...jeździecka. A co...! Sama się tym faktem zaskoczyłam... ;-)
Gwoli informacji: nie lubię jeździć w zimie. Pomijam, że ślisko, zimno, niefajno, w gębę wieje a na kunia ciężko się wgramolić w tych wszystkich gaciach i podpinkach... Ja się w zimie robię sztywna i nieruchawa, jakaś taka ogólnie nieporęczna. Niesprawna.
Mowa tylko o outdoorowych wystąpieniach, bo na sali w siłowni to ja młody bóg (vel bogini) jestem - jak ryba we wodzie śmigam z żelastwem ;-)

W sobotę jakoś tak wyszło, że postanowiłam załadować się na jakiegoś konia. Jakiś koń to oczywiście hucyk ;-) Miałam też ambicje tknąć Szamana, ale zrezygnowałam zniesmaczona jakością mojego wsiadania na hucyka (w owych gaciach i podpinkach) - ledwo nogę zadarłam, a gramoliłam się jak jaki karakan... Czyli z czym do Fiśka, mega-Mutanta-wielkoKunia...?? padłby ze śmiechu...

Huc
chodził jak złoto... Już przy siodłaniu zapowiadał się na milusiego i takiż pozostał przez całą naszą jazdę (20 min.) Przerwa w jeździectwie u nas była dość długa, od owego pamiętnego walecznego incydentu, jeszcze w błocie, kiedy to się na siebie po-obrażaliśmy.
Tym razem hucyk był zwierzątkiem przemiłym, wędrował ochoczo wskazywanymi przeze mnie ścieżkami, ba nawet w głęboki śnieg zbaczał na prośbę. Od koni trochę mniej ochoczo, ku koniom - dreptał energicznie, z uśmiechem na kosmatym pyszczku :-)
Konie mają powydeptywane szlaki na padokach, rozmaite, kręte, przecinające się... Elegancko się po nich zasuwało joggiem. W kopnym śniegu, zapadając się solidnie, huc proponował kłusy dynamiczne-energiczne w stylu biegiem ku ścieżce. Na ścieżce powracał do majestatycznego, bujającego na boki, joggu :-) Wywijaliśmy też koła vel jaja (bo huc lekko zbaczał ku koniom ;-) wokół porzuconej na łące, do połowy w śniegu beczki. Novum tejże jazdy była bez-ciasteczkowość. I co? Dało się bez łakotki. Taki huc był miły :-)

W niedzielę jazda prawie wieczorna. Hucyk grzeczniutki, pod stajnię na paluszek przyszedł, dupkę odangażowywał na skinienie głową... Lina zbędna :-) Jazda przemiła; nowe ćwiczenie point to point kłusem zamaszystym - od kupki siana do kupki. Gnał nawet w kierunku od koni, byle do kupki :-)) Po doleceniu do kupki modelowe WHOA! i czekanie, czy pozwolę opuścić głowę (!!!) sygnałem: nacisk na szyi :-)
Z ziemi były różne popisy i zgadywanie na co mam ochotę: linę wziąć do pyszczka i potrzymać? nóżkę postawić na wózku siodlanym (wózek się oczywiście obalił ;-)? siodło skubnąć?
I tym samym cena kucyka zdecydowanie szybuje w górę, jakby co ;-))
Zresztą... ja nie wiem, czy hucyk jeszcze jest na sprzedaż... Trudno, najwyżej będę głodować :-)))

W kwestii sprzętu zrobiłam małą rewolucję: urżnęłam linę od wodzy mekate :-)
A nie będzie mi się toto plątać w czasie jazdy - ciężki warkocz jak cholera, dyndało mi się toto przy hornie, luzowało się, wydłużało znienacka... hucyka prawie obalało na stronę zwisania owego warkocza...
KONIEC! Teraz mamy eleganckie same wodze przyczepione do skórek. Nawet mi się udało rozpleść urżniętą końcówkę i zrobić ładny frędzel-dzyndzel, prawie jak w oryginale ;-)

środa, 15 grudnia 2010

Zima&mróz, mróz&zima

Ciekawe, kiedy wiosna...?

Sezon jeździecki zamarł, konie może i by chciały, podchodzą, zaczepiają; ostatnio małe zabawy z Siwką i Fisiem, bo się namolnie napraszały ;-)
Siwe nieodmiennie uważa, że pacanie, tudzież zaczątki kroku hiszpańskiego załatwiają sprawę otrzymania łakotki i atakuje mnie tego typu sztuczkami :-) Nie nagradzam byle czego, ostatnio prosiłam o podnoszenie wskazywanej palcem nogi. A co, niech Siwe się trochę powysila dla ciasteczka ;-)
Fisiu z kolej wykonał BACK-BACK-BACK zza ogona po wydeptanej w śniegu końskiej ścieżce na komendę wydaną ręcznie + wokalnie z odległości ok. 5 m. za nim. Maszerując dziarsko ani myślał stanąć na WHOA! gdy już do mnie doszedł wielkim dupskiem; minął mnie wykonując manewr wsteczny po łuku (zboczył ze ścieżki w głęboki śnieg) i zaparkował dopiero wtedy, gdy jego gęba znalazła się na mojej wysokości, czym ułatwił mi szybkie podanie mu do owej gęby ciasteczka :-) Taki współpracujący Pan Koń. Cóż za intelekt...! Cudne zwierzę :-)

Weekend pod znakiem poprawiania ogrodzeń. Uszkodzone słupki sukcesywnie wymieniam na pręty zbrojeniowe. Solidne i głęboko mocowane w ziemi... Niby mróz, ale ziemia pod spodem dość miękka i pręty elegancko wchodzą na 50-70 cm w glebę... Ani to się nie złamie, jak drewno, ani łatwo obali gdy mokro, jak plastki z 10-centymetrowym bolcem...
Teraz co weekend robię obchód ogrodzeń (właściwie powinnam robić objazd... od czego jeszcze-nie-sprzedany hucyk) sprawdzając, który słupek do wymiany... Co i raz pojawia się jakiś nowy kandydat... Drewniane ogrodzenia się u nas nie sprawdzają, niestety... Woda czyha na nie tuż pod powierzchnią gruntu... Nawet w lato nieszczególnie poziom wód gruntowych opadł...

Konie cały czas trzymają się dzielnie, bezstajenność znoszą dobrze... Siano schodzi galopem, niby taka potężna zwózka była w tym roku, ale nie wiem, czy do pierwszego pokosu dociągniemy... Ot, uroki chowu zewnętrznego - kupa żarcia idzie... Przydałoby się słomy owsianej do przekąszania dokupić... Muszę jakiś wiejski benchmark rynkowy wykonać...

wtorek, 7 grudnia 2010

O czym by tu...?

...bo i nie za bardzo jest o czym... Walczymy z żywiołem (XXI w. a człowiek pogodowo zdeterminowany jak jaki neandertal ;-)
Droga nasza, póki co, odkopana, ale na pograniczu dojazdności/wyjezdności dla naszego woza... Zapasy treściwego dla koni dowiezione, sieczkę targam w reklamówkach z Wawy, bo kretyńsko podałam do wysyłki adres domowy-cywilizacyjny, zamiast wsiowego... Podobnież beczki; 1 wielka i 2 średnie czekają w Raszynie, aż wykombinuję, jakby je na wieś zatargać komunikacją miejską... Że nie wspomnę o potężnych kostkach przeszkodowych (vel maxi-kawaletkach)... Ot, głupia baba jestem...

Podjęłam prawie 100% decyzję o konieczności sprzedaży hucyka, niestety. Z przyczyn finansowych musimy zmniejszyć pogłowie własnych koni :-(
Walka wewnętrzna trwa cały czas, rozważałam też kandydaturę Szamana, ale jakoś nie mam serca, żeby się do pozbyć... Za dużo pracy (zabawy) i troski w niego włożyłam... A taka była bida źrebięca, gdy się poznaliśmy...

up-date: dojechała w końcu blacha na dach wiaty...

piątek, 3 grudnia 2010

Środy nie było...

...tym razem. Nawet nie próbowałam dojechać po pracy. Drogi zawalone, samochód, jak to tutaj mówią, ulgnął na naszej polnej drodze i stał, taki ulgnięty, od poniedziałku do wczoraj (czwartek) wieczorem...! W porównaniu z zeszłą zimą dość wcześnie zaczynają się gawłowskie przeciwności losu...
Konie mają się nieźle, w czwartek rano (kolejna solidna zadymka, po poniedziałkowej) Oblubieniec zastał je o poranku w krzakach nad rzeką, gdzie potężne wierzby i obniżenie terenu w nadrzecznym zakolu, czyli zapewne miejsce dość zaciszne w porównaniu z każdym innym...

Dziś wychodzę z pracy wcześniej, żeby zdążyć z zakupami w Nasielsku (m.in. zapasy granulatu i lizawki, bo gady z nudów żrą słupy w wiacie!!! jedzenie dla psów no i dla ludzi...) i jakoś dotrzeć z towarem do chałupy przed północą... Samochód znów stoi u sąsiada, bagatela z 1 km. od nas, czyli czeka nas targanie wszelakiego dobra na saniach-samoróbkach z blachy (zdaje się) trapezowej...
Uch, chciało się na wieś...
Dzięki Bogu, są na świecie dobrzy ludzie... Kowale 2 razy dowozili Oblubieńcowi do głównej drogi węgiel, wodę pitną i prowiant...

No, ale przynajmniej błota nie ma ;-))))) I co z tego, że śnieg do połowy uda miejscami...

poniedziałek, 29 listopada 2010

Mróz tak, ale żeby TAKIE śniegi???

No wypraszam sobie! Czy ja coś o TAKICH opadach śniegu pisałam? Że życzę sobie?? Że mróz to owszem (też wiele do życzenia pozostawiał w weekend, ledwo-ledwo błoto ścinał), ale takie zawieje i zamiecie...? W listopadzie...?? A na środę nadają -20 st.! Chrzest bojowy zima 2010/2011 dla bezstajennych... Aż się boję, co to będzie...!

Bezstajenne nie wydają się szczególnie przybite. Dziś, mimo wichury (jeszcze bez opadów śniegu), nocowały sobie na otwartej przestrzeni. Pod wiatką puściutko... Przywędrowały łaskawie, gdy pojawiłam się z czołówką taszcząc im poranne siano... Na łąkę też wędrowały ochoczo, gdzie przestrzeń jeszcze bardziej otwarta...
Zastosowałam technikę wyprowadzania nakazaną przez Oblubieńca: się idzie przed końmi, się otwiera wejście na łąkę i towarzystwo grzecznie i spokojnie idzie się wypasać.
Moje wypuszczanie na łąkę wyglądało zgoła odmiennie: otwierałam łąkę, szłam korytarzem do koni, otwierałam prądowe sprężyny i jak najszybciej rozpłaszczałam się na ogrodzeniu (bacząc jednakże, żeby się do prądu nie dotykać ;-) Bo towarzystwo (Siwka) startowało kłusem a za chwilę z kwikiem - galopem (Fisio). Przelatywało z łoskotem korytarzem ciskając błotem na wsze strony a następnie zapodawało rundę honorową z wzajemnymi wierzgami i ganiankami, ledwo hamując przed końcową ścianą łąki.
Tym razem postanowiłam zaryzykować (życiem ;-) i pójść przodem. Zanim odwiesiłam sprężyny, Fisiu mnie oczywiście wyprzedził, ale z powodu grudy (naziemnej, nie pęcinowej ;-) stępem żwawym jedynie a nie kwicząco-wierzganym galopem. Siwe też zaraz próbowało, ale energicznie wystawiłam w bok ramię (+ wydałam z siebie wrzask: gdzie??), Siwe od razu susnęło do tyłu i trzymało się, na wszelki wypadek, z metr za mną. A Fisiowi, idąc za jego opasłym wielkim dupskiem, wydałam komendę WHOA! Ludzie, stanął!! Poczekał, aż go minę i dopiero wtedy grzecznie ruszył moim śladem! O to Fisio jeden! Żeby taka dyscyplina u Pana Figlarza??
Na łące nastąpiła konsternacja i prezentacja bardzo głupich min. A trawa to właściwie gdzie jest?? Wszędzie biało, bialutko... Siwe zagapiło się w dal, Fisiu nos zniżył, szurnął, przeszedł kilka kroków, znowu szurnął... Hucyk tylko bez zbędnych ceregieli od razu zaczął fachowo śnieg wargami odgarniać i wyskubywać źdźbła, jak gdyby nigdy nic...
Wydałam Fisiowi komendę chodźta i powędrowałam na koniec łąki, gdzie wcześniej przesunęłam ogrodzenie. Tam spod śniegu sporo nieobjedzonej trawy sterczało... Fisiowi nie trzeba pewnych rzeczy dwa razy powtarzać, od razu ruszył za mną a cała reszta za nim. Dochodząc do nieobjedzonego pokazałam palcem... Towarzystwo załapało błyskawicznie i z pomrukami zadowolenia rzuciło się do jedzenia...
One, te nasze konie, są jakieś takie... komunikatywne. Jakby rozumiały po ludzku (ludzkie gesty, słowa)... Całkiem jak psy... Reagują na swoje imiona, gapią się jakoś tak rozumnie... Inne konie wydają mi się jakieś takie głupkowate w porównaniu z naszymi... ;-))) Cudze psy zresztą też :-))))

piątek, 26 listopada 2010

U-hu, hu, jest mróz...!

...mam nadzieję, że na wsi również i po błocie zostało wspomnienie :-)

A obecnie cierpię z kolejnego powodu: świątecznej promocji i giftów na www.parelli.com...!!

czwartek, 25 listopada 2010

Pierwszy śnieg

Niestety, oczekiwany przeze mnie mróz, póki co, nie nadciągnął... Ale podobno są powidoki na mróz weekendowy... Czekam z niecierpliwością...

Gdyby ktoś nie bardzo rozumiał, po co mi mróz... O zamrożenie błota chodzi, ot co. Dosyć mam ściągania gumioków przez zasysanie... Że pomijam końskie utytłanie...

Bezstajenne trzymają się dzielnie (Siwe trochę pokasływało przez parę dni, ale już jest ok), obmacałam im żeberka, tłuściutkie są, eleganckie. Nawet u Siwki żeberek nie mogę się doszukać a to przecież wyścigowy koń jest... I cóż, że bezrobotny ;-)
W poniedziałek Pan z Siodlarni dowiózł 3 worki musli (EquiFirst, Classic Mix), kupiłam dodatkowo wór sieczki (SUKCES, Morawski Pasze) i czosnek. Że nie wspomnę o naszym tradycyjnym granulacie (HOREGRAN), owsie, wytłokach lnianych, BIOGENIE-K, ziółkach (aktualnie te na drogi oddechowe się właśnie skończyły)... I że nie wspomnę o wiacie i 2 boksach zawalonych sianem... No i cały czas mamy jeszcze sienną łąkę gęsto porośniętą... Czyli trzoda żywieniowo zabezpieczona na mróz ;-)

Droga nasza za to kompletnie rozjechana, ostatnio zarył się w niej ciężarowy z transportem desek i krokwi. A dziś rano zarył się (po raz kolejny) Oblubieniec, na szczęście w drodze powrotnej, po odwiezieniu mnie do mniasta na PKS...

poniedziałek, 22 listopada 2010

Koniec sezonu...

...zdaje się. Pomijając warunki pogodowe (przede wszystkim koszmarne podłoże), powzięłam ambitny plan ogarnięcia całokształtu do Świąt. Kto widział Gawłowo z bliska, a nie tylko na przymilnych fotkach, ten wie, że to nie byle postanowienie. Do Świąt raptem miesiąc, czyli na moje przeliczając tylko 4 weekendy...! Zaledwie 8 dni...!

Z końskości: w końcu zebrałam się do kupy i ostrzygłam Szamana, na łyska. Koniec z lookiem (z przeproszeniem) a la gej. Żeby jeszcze, jak gej-elegant wyglądał. Gdzie tam...! obnosił się Puchaty Grubas z mega-dredem-kupą rzepów na grzywce a w grzywie odkryłam w piątek wieczorem sterczącą rosochatą gałąź! Zresztą, co tu było odkrywać: jawnie gałąź mu sterczała nad głową jak jakiemu jeleniowi na rykowisku... A jaki grymas był przy wyplątywaniu ozdoby...!
Tak więc teraz w końcu Sz. wygląda jak koń o mało co szlachetny (a nie jak furman - po matce ma ciągoty w tym kierunku ;-) Nawet zaczął się zachowywać szlachetnie i przejawił talent skokowy; gdy zbyt długo, w jego mniemaniu, aranżowałam padok na siennej łące, zapodał serię galopów w błocie skacząc wte-i-wewte przez padokowy strumyk...! A z jakim zapasem...!
Chyba ambicja go poniosła, bo razem z nim latali i skakali Siwka i Niko ;-)

Z hucykiem trochę się nam ostatnio popsuły relacje; jestem na niego ciągle obrażona po jego ostatnim występie a i on jeśli do mnie maszeruje to głównie z nadzieją na małe co-nie-co... Zdaje się, że skończymy z ciasteczkami. Podejrzewam, że wtedy nasze relacje posypią się do końca ;-)

Siwka zdecydowanie jest teraz moją faworytą, miłą, spokojną, czasem tak spokojną, że muszę ją nieźle klapsnąć w zadek, żeby się odangażowała ;-) Jej pewność siebie cały czas wzrasta, wypłoch wygląda teraz u niej najczęściej jak wielki dyg a nie paniczna ucieczka na oślep :-) Przyłazi, łasi się, odgania ode mnie inne koni, nawet tolerowanego zazwyczaj Szamana. Tak się porobiło...
...a, mam już 2 shimsy dla Siwuli (oryginalne. Okazało się, że łatwiej ściągnąć z UK przez net niż pofatygować się do Decathlonu ;-) ale jeszcze siodła nie pasowałyśmy... Może uda mi się zabrać za to w najbliższy weekend... Podobno ma być lepsza (suchsza) pogoda...

A w kwestii grodzenia padoków, w przypływie desperacji, robimy słupki z pręta zbrojeniowego; drewniane wytrzymują na naszym bagnie 2 lata (mimo, że zabezpieczone czarna mazią) a plastiki, nawet te niezniszczalne-okrągłe, łatwo kładą się, gdy mokro a który zwierzak w nie przywali w feworze końskiej konwersacji... Wygmerałam na allegro izolatory-nakrętki na pręt, czyli nowoczesną wersję wiejskiej zagrody (drut nakręcany na słupku na kawałku folii)...
Sprytnie musimy tylko wykombinować zaślepki na wierzchołki, żeby się który gamoń nie przerobił na szaszłyk...

...w niedzielę 5 godzin (!) woziłam taczką tłuczeń pod końską wiatę. Padałam na pysk (zaczęłam o 14.00, skończyłam o 19.00, przy latarce-czołówce), ale jaka dumna z siebie byłam...! Ciekawe jakie efekty po kilka dniach końskiego użytkowania... Mam nadzieję, że kamyki nie wsiąkną...

poniedziałek, 15 listopada 2010

Błoto, błoto, błoto...

...błoto. Toniemy, woda w studni prawie na poziomie gruntu, rzeczka zrobiła się rzeką a droga dojazdowa prawie niedojezdne/niewyjezdna.
Cieszyłam się, jak jaka głupia, na 4 dni na wsi a tu 3 dni deszczu, konie wiecznie mokre i z jeździeckiego maratonu nici :-(
W sobotę wieczorem, po treściwym, (22.00) Siwe zaproponowało pobawmy się po ciemku (zarżała przywołująco, gdy karmiłam psy. Rżenie u Siwego ku mnie to nie lada wydarzenie. Siwe jest oszczędne w wypowiedziach; to nie wiecznie chrumkający na mój widok Fisio: żarcie niesiesz????) i zaczęło pacać naprzemiennie przodami, skubać zębem miskę po żarciu, ciuchać nosem wiszącą pod wiatą końską piłkę (kolor: błękitny, zapach: owoce leśne) i trykać wiszącą wzdłuż wiaty powiewającą plandekę. A potem wsuwać pod nią najpierw głowę a następnie ładować dalsze części opasłego (tak, Siwy folblut wygląda bardzo korpulentnie ;-) ciałka. I patrzyło, co ja na to. Nawet w rękę mnie parę razy nosem szturchnęła, że z ciasteczkiem się ociągam, a ona tak się stara :-)

Niedziela okazała się dniem najciekawszym. Od rana słońce, co już samo w sobie stanowiło dziw nad dziwy w porównaniu z dniami poprzednimi (w sobotę w ulewnym deszczu powiększałam koniom przestrzeń pod wiatą, ograniczoną na okoliczność składowanego tamże wcześniej siana).
Przed południem zachciało mi się pojeździć. Ala zabrała Nika z łąki i taplała się na środkowym padoku w sąsiedztwie budującej się wiaty zasadniczej. Pomyślałam, że dołączę z huckiem. Mały grzecznie podszedł na przywołujące kiwanie paluszkiem, dostał ciasteczko, łebek włożył w kantarek, pomaszerował za mną pod stajnię. Przy siodłaniu grzeczny, obrócił się tylko, żeby patrzeć na konie (Siwkę, Fisia i Henia) pasące się hen na łące. W drodze na środkowy padok zaproponował, żebyśmy skręcili na ową łąkę. Przecież tam zawsze jeździmy... Grzecznie, acz stanowczo odmówiłam huculskiej prośbie. Przeszliśmy się kawałek po środkowym padoku, przeskoczyliśmy płynący strumyk (środkiem padoku wali struga, ku rzecze. Konie skaczą przez nią same z siebie, z upodobaniem), wsiadłam. Przy wsiadaniu hucyk próbował ruszyć, rozkazałam stać (uspokoił się), zasiadłam. Ale mały zaraz zadarł główkę, obrał azymut łaka i zaczął rosnąć. Wręcz czułam, że za chwilę nastąpi START. Zgięłam gadzinę, a gadzina zaczęła wirować jak derwisz nic sobie nie robiąc z wyuczonej komendy do hurry up & relax. Zadziałało magiczne słówko WHOA! Gadzina stanęła. Główka w górze, rama konia wyścigowego, wrażenie, że siedze na bombie... Zlazłam.
I się zaczęło. Gadzina widać uznała, że koniec jazdy na dziś i jak mi nie wyrwie galopem z miejsca... Nie przewidziała jednak, gadzina jedna, że ma w pysku wędzidło i daleko nie zaleci...
Ala pożyczyła mi długą linę (7 m.), przypięłam do kantarka pod ogłowiem i zaczął się bój zaciekły, 40-minutowy (przypadkowo wiem, ile ów bój zaciekły trwał, bo zawsze włączam na jazdę stoper).
A co gadzina wyczyniała...! Odpały wściekłe galopem, warczenie, wspinanie się, próby taranowania, doskakiwania, straszenia... Ja go w prawo, ten mi w lewo; ja go do tyłu, ten mi do przodu; ja do niego stój, ten rusza; ja do niego ruszaj, ten stoi; ja do niego stępem, a ten mi galopem... Błoto fruwało na wszystkie strony a my walczyliśmy jadąc co i raz na butach lub na kopytach... Gadzina sapał jak lokomotywa, spocił się jak mysz a nie ustępował... W końcu zaczął negocjować. Butnie, ale od czasu do czasu głowę obniżał, parskał. Dawałam wygodę, ale mały jeszcze od czasu do czasu próbował wyrywać korzystając z mojej luźnej, niegroźnej postawy... W końcu zaczął spokojnie reagować na niskie fazy, okrążać mnie w stępie a na komendę i w kłusie, bez drobienia wyścigowego, wpadania w galop i usiłowanie wyrwania mi liny. Wsiadłam. Trochę zbystrzał, ale stał w miarę spokojnie... Oczami jednak cały czas strzygł w kierunku koni na łące (towarzyszącego mu Nika, zdaje się, za konia nie uważa ;-)
Potem Ala powędrowała po Siwkę, hucowi zdecydowanie poprawił się humor, zbystrzenie mu lekko przeszło, nawet łaskawie parę kółek w stępie grzecznie wykonał w obie strony. Ale wystarczyło, że wędrujący po naszym padoku Niko skierował się ku bramce, tej w stronę łąki, a mały momentalnie próbował podryfować w jego kierunku... żarłok. I to jak cholera (obstawiałam, że Siwe ma ruję i huc bał się, że mu ją inne wałachy poderwą ;-)
Chwilę postępowaliśmy po łukach (złośliwie w stronę od pożądanej łąki) i zakończyłam jazdę. Na nic ambitniejszego nie miałam siły, a poza tym byłam zła na gadzinę i nie chciałam go, przy byle okazji, sprać. Całkiem nienaturalnie, ale za to jakże po ludzku ;-)

Nie koniec to jednak atrakcji był, niedzielnych. Ledwo Ala powędrowała ku kolei żelaznej (może ze 20 min. minęło), poszłam na chwilę do chałupy szykować mazidła do malowania drewnianiej stajni. Zerkam przez okno w stronę koni a tu słupek padokowy jakby skosem sterczy...? ...a konie jakby trochę za daleko...? Przyglądam ci się ja dokładnie, kawał ogrodzenie leży a konie grzecznie pasą się hen na skraju łąki, pod krzakami sąsiada... Zaklęłam szpetnie (mimo, że na codzień raczej się nie wyrażam), w panice wypadłam z chałupy (5 koni na wolności a ja SAMA na Gawłowie jak ten palcec...!), pognałam po kantarek i linę (wszystkie konie u nas chodzą na goło), wyłączyłam prąd i popędziłam na łąkę. Znalazłwszy się w końskim polu widzenia wyhamowałam i lazłam niby-luźnym, niby-wałęsającym się krokiem, żeby nie zapłodnić koni myślą o-ho, polowanie z nagonką się zbliża, pora zmienić lokal (nagonka, czyli Monusia, niezamknięta w feworze psianka, wyszła za mną za bramę i popatrywała po okolicy...).
Konie nawet głów nie podniosły, Heniu jedynie zaczął się niby od niechcenia oddalać... Pomysł podchwycił hucyk (temu się nie dziwię; co się nawalczyliśmy, to nasze...) Gorączkowo ustaliłam harmonogram wyłapywania osobników (w głowie kołatała mi się parellowa recepta na wyprowadzanie pojedynczych egzamplarzy ze stada... zacznij od najłatwiejszego...) i zaczęłam od Nika. Niby nie szef , ale grzeczny i niewariujący, sam bez problemu na padoku zostanie... Spokojnie poszedł na padok, dał się zamknąć, został...
Na drugi ogień Siwka - bez szemrania poszła, została z Nikiem... Trochę pokłusowała wzdłuż ogrodzenia, gdy powędrowałam łowić kolejnego uciekiniera...
Nastepny był hucyk, który zgodnie z moimi przewidywaniami żwawym stępem oddryfował, ale przywołałam paluszkiem, zawahał się (zrobiłam obleśnie przymilną minę i potrząsnęłam saszetką z ciasteczkami, a co, podstęp taki ;-), łakomstwo zwyciężyło i mały podszedł równie żwawo, jak wcześniej odszedł.
...Fisiu wyglądał jakby chciał za nami podążyć, ale poprzestał na rozkraczeniu się i zrobieniu siku; cały czas jednak - sikając - śledził nas wzrokiem... Też sobie wybrał pozę obserwacyjną... ;-) Gdy nadeszła jego pora odłowu, trochę głowę zadarł przy zakładaniu kantarka, ale nieprzesadnie...
Myślałam, że Heniu powędruje za nami, ale gdzie tam... Nawet nie zarknął za odchodzącym Fiśkiem... Jednak gdy, pozbywaszy się Fisia, podążyłam ku staruchowi i przywołałam paluszkiem (nigdy go tak wcześniej nie wołałam ) natychamist ochoczo przywędrował do mnie :-)
I tak oto skończył się incydent ucieczkowy, ufff :-)

Oczywiście NIC więcej w niedzielę już nie robiłam; postawiłam jedynie z powrotem ogrodzenie... Tak mnie całe to niedzielne towarzystwo wykończyło...

A konstrukcja wiaty prawie już gotowa! Lada moment będziemy bić deski :-)

poniedziałek, 8 listopada 2010

Lato się skończyło...

...i nastała era błota. Konie mokre i wytytłane jak ściery do podłogi, gęby jednakowoż zadowolone. Wyjście nad rzekę odkryły, ba, mało tego: nad ranem tam właśnie siedzą, co napawa mnie porannym niepokojem, gdy wyglądam a zwierzyny nie widać... Wystarczy jednak głośniej ciapnąć drzwiami, czy uchylić stajenne wrota, żeby wypuścić psy a Siwe zaraz wyłazi z chaszczy i prowadzi stado do ludzi :-) Do ludzi, którzy dadzą jeść, bo głównie wokół tego tematu wszystko się kręci ;-) Jakby mało miały badyli na bagnie...
Poza tym łąka sienna cały czas na chodzie, kupa żarcia tam jeszcze rośnie, trawa miejscami do połowy uda... Co pójdę padok przestawiać, wracam mokra do pasa... Wprawdzie przymrozki poczerniły koniczynę, ale reszta porostu wygląda kwitnąco (dosłownie - trawy wykłoszone). Konie utyte, nawet przy przyklapniętym mokrym futrze wyglądają mocarnie :-) A i tak wiecznie głodne...

...problem galopu się rozwiązał. Bynajmniej nie dlatego, że hucyk postanowił a niech ma, będę galopował... Problem się rozwiązał, bo skończyło się nam podłoże do wyższych chodów. Nawet wczorajsza jazda kłusująca była dość ekstremalna, bo hucyk co i raz zapadał się którąś nóżką po pęcinę, co skutecznie burzyło naszą jeździecką sielankę. Ale za to jaki trening dla mojego niezależnego dosiadu...

Wiata powolutku zaczyna nabierać kształtów, stoją już wszystkie słupy oprócz największego, wewnętrznego. Następny etap prac przewidziany na czwartek - trzymać kciuki, żeby nie padało... Wprawdzie konie nie wyglądają na zainteresowane posiadaniem dachu nad głową, ale co one tam wiedzą... ;-)

W weekend nabrałam motywacji do działania w chałupie; pomalowałam częściowo dolne części ścian specjalną farbą anty-grzybowo-wykwitową etc., przykleiłam kolejne 4 płytki w kuchni, pozalewałam szpary klejem (przygotowania pod fugowanie). Mozolnie to wszystko idzie, bo trzeba najpierw wyjąć klamoty, latać z meblami z kąta w kąt, poprzestawiać, poprzesuwać, potem klamoty z powrotem na miejsce włożyć... Tak to jest jak się mieszka i remontuje równocześnie...

W temacie bagna jeszcze: w sobotę Panowie Szaman z Nikiem siedzieli w nim z takim upodobaniem, że przeoczyli fakt, że reszta stada pokłusowała na sienną łąkę. Musiałam się osobiście na bagno pofatygować i kolegów zawołać. Obaj sterczeli w wodzie po brzuchy (!) i młócili wodorosty :-) Mam nadzieję, że nie wpadną na pomysł, żeby przepłynąć na drugi brzeg naszej rzeki, bo za nią terra incognita...

wtorek, 2 listopada 2010

Lato w listopadzie

Wczoraj z krótkim rękawkiem. Tak, z krótkim! Wprawdzie na nasłonecznionej ścianie stajennej tylko, ale 1 listopada bez fiutra chodzić??? Nawet konie jakby się trochę przylizały a z łąki schodzą pod wiatę na picie po kilka razy dziennie...

Jazda była jedna. Skandal, jak na 3,5 dnia pobytu na wsi. Nawet hucyk uznał, że skandal; co mnie zobaczył, że idę ku łące o porze okołojeździeckiej (16.00-17.00) przestawał jeść, stawał na baczność i wodził za mną wzrokiem uporczywym... W sobotę zaproponowałam jedynie drapanki-mizianki... Jeździecko uległam mu w niedzielę ;-)
Po standardowej jeździe (nowe ćwiczenie post to post wprowadziłam), urozmaiciłam małemu jazdę (a niech ma... choć po prawdzie to kręcenie się po łące i mnie nudzi... ;-) robiąc obchód (vel objazd) posiadłości, w trakcie którego to zrobiliśmy sobie jazdę ekstremalną wzdłuż i w poprzek rowów; zabawa była przednia: hucyk co i raz próbował z rowu wyleźć a ja co i raz starałam się go tam utrzymać przy użyciu minimalnych pomocy korygujących :-)

W poniedziałek byli Goście i zaproponowałam koniom popisywanie się sztuczkami. Bardzo dawno sztuczek u nas nie było, ale konie spisały się elegancko. Wprawdzie Fisiu myślał, że wiaderko to mu niosę, żeby sobie podjadł (chudziaczek... prawie z pyska mu się ulewa a wiecznie by żarł... ;-) ale szybko załapał, że chodzi o aportowanie (weź-daj). Już za chwilę oboje z Siwką, na wyścigi, proponowali swoje usługi, Chwalipięty Jedne :-) A Siwe Gości zaczepiało, pyszczkiem smyrało, oczki ładne robiło... I gdzie te czasy, gdy wiało na widok obcych, aż się kurzyło...

Nowa wiata doczekała się już 5 słupów konstrukcyjnych. Stoją i czekają na towarzyszy. Trzymać kciuki, żeby w weekend stanął cały szkielet... Bo u nas co i raz jakieś potknięcia i obsuwy harmonogramu :-(

Koniom w końcu zrobiłam stałe wyjście w nadrzeczne krzaki. Przez 2 dni się gapy nie połapały, że można się tam szwędać po nocy (na noc konie schodzą z siennej łąki na padoki około-domowe i chętnie się wałęsają po dostępnych kwaterach...) Ciekawe, czy odkryją nowe wyjście w tygodniu czy będę im musiała je w sobotę pokazać...?


...a hucyk niech sobie uważa; obecnie paraduję po mieście w bluzie-kurtce z wielemówiącym napisem na plecach: THE BEST WESTERN RIDER (Pro-West by LOESDAU) ;-)

poniedziałek, 25 października 2010

Cały czas usiłujemy...

...galopować. Wybitnych sukcesów nie święcimy, jeszcze ;-)
Póki co moje liderostwo nie jest przez hucyla kwestionowane przy stępo-joggo-kłuso-kłusach wyścigowych. Przy czesaniu grzywki (bardzo drażliwe poletko) występują sprzeciwy w proporcjach 50 na 50 (50% zgody na operowanie na głowie, 50% krzywienie się i unikania), czyli generalnie progres jest. Powolny, bo powolny, ale jest. A galopu nie ma (jeszcze ;-)...

W sobotę już, już, niemalże...
W niedzielę, czułam, że osiągniemy cel... a tu gości się nazjeżdżało, którzy odjechali na pograniczu zmierzchu dopiero, a że ogrodzenia drewniane wymagały natychmiastowej renowacji, pognałam z młotkiem i prądowymi akcesoriami (słupki, taśma, splotka, drut) działać. Kończyłam po ciemku, więc z jazdy nici. Huc wyglądał na niepocieszonego. Choć może nie tak całkiem był niepocieszony, bo Oblubieniec urządził jednemu z Gości na hucu jazdę freestylową na goło (na oklep, bez kantara, sznurka, czegokolwiek :-) Bo huc generalnie, zdaje się, jeździectwo lubi. Tylko galopować nie za bardzo...
Jazda polegała na staniu w miejscu, huc goły jak Święty Turecki, stał z dumną miną (ani się sprzeciwił) a Gość siedział na nim dumny nie mniej a po owej stojącej jeździe zażądał od mamy zakupu kucyka :-) Kucyk miałby mieszkać w jego pokoju wraz z gromadą Miśków zwanych ogólnie Chłopakami, choć jeden z Miśków dostąpił zaszczytu noszenia imienia i nosi imię Bobka, co jest faktem doniosłym i podkreślającym sławę i poszanowanie, jakim się cieszy Nasz Bobuś wśród okolicznych mieszkańców, przynajmniej tych nieletnich ;-)

Konie przed zima się wściekły: żrą na potęgę, wyglądaja jak beczkowozy... Siwki jeszcze w takim stanie nie widziałam... Jakby rodzić miała lada monent... Nie wiem, czy wagą Fiśka czasem nie dogania... A ja jej odpiaszczacz raptem na 500 kg wagi zakupiłam ;-)
W sumie niech pakują. Jedni starszą, że zima ma być jeszcze gorsza od tej ostatniej; inni, że gęsi powiadają, że zima jeszcze nieprędko... Tak czy siak grubemu przezimować łatwiej będzie na dworze...
A propos zimowania: stopy (punkty podporu konstrukcji) wylane, opaska i krokwie leżą już na placu, deski wkrótce dojadą. Koncepcja dachu nam się właśnie zmieniła; miał być, jak ściany, z drewna falistego, wygląda to świetnie, tyle, że może być na dłuższą metę nietrwałe... Zdecydowlaiśmy się na EUROFALĘ (płyta falista, oddychająca) - kolejny wydatek, niestety :-( Miejmy nadzieję, że konie docenią te finansowe przeciążanie się Państwa dla nich ;-)

piątek, 22 października 2010

Środa dniem wizytowania

I znów byłam w środę po pracy na wsi. Niestety, o tej porze roku, są to już wizyty po ciemku.
Konie siedziały na siennej łące, obżarte jak bąki. Stan jak bąki łatwo u nich zdiagnozować: pomijając brzuchy jak balony, przychodzą pod wiatę z sianem na gwizd. Jeśli stan jak bąki nie ma miejsca, mogę sobie fiukać i gwizdać. Tak się gady rozbestwiły, że głowy tylko popodnoszą, popatrzą (treściwe będzie...? no to czego...??!!), wzruszą ramionami i pasa się dalej ;-) Co innego, gdy łażą po padokach zastodolnych czy objedzonej łące przydomowej. O, wtedy to tak, nawet galopem przylecą (Fisiek głównie, z kwikiem radosnym, pociągając stado swoją charyzmą ;-).

W tę środę na gwizd przywędrowały. Znaczy stan jak bąki miał miejsce ;-)

poniedziałek, 18 października 2010

Blee

Generalnie nie jestem w nastroju i nie chce mi się pisać. Niestety, mam rozbuchane poczucie obowiązku i czuję, że muszę...
Niko się podbił. Po prostu. To, co wyglądało dla nas bardzo poważnie i w związku z czym snuliśmy niewyobrażalne scenariusze, skończyło się opatrunkiem z otrąb na kopycie i zaleceniem okresowego oprowadzania, żeby rozruszać...
W związku z powyższym Niko + Heniek do Towarzystwa byli odłączani na noc od stada i pozostawiani koło wiaty z sianem a nasi zamykani na objedzonej łące... Żeby w nocy niekontrolowanych awantur nie było. Chyba nie muszę mówić, z jakim wyrzutem na mnie rano nasi patrzyli ;-) I mieli rację, bo niby czemu mają mieć gorzej...? Przecież są u siebie...

W sobotę prawie cały dzień poświęcony na oranie/bronowanie/sianie: nadrzeczny padok przerobiony na profesjonalną łąkę, obsiany mieszanką trwa-koniczyna-lucerna (po której mleczność krów wzrasta o 35%, czyli od lata doimy Siwkę ;-) Kwatera zamknięta na amen, koniec walania się po nadrzecznym błocie. Fisiek się zmartwi, bo on co i raz wyłaził stamtąd radośnie utytłany po kolana (te przednie kolana końskie mam na myśli ;-) Może w przypływie łaski zrobię im wyjście w innym miejscu - z drewnianego padoku, zobaczymy...

Jazdy na hucyku 2, ułożyłam mu ćwiczenia krok-po-kroku (oczywiście jak wsiadam, to zaczyna mi się międlić, co i jak, ale z grubsza kurs trzymamy ;-) Robimy szkolenie pod reining, bu-ha-ha, bo padnę, jaka to ja ambitna się zrobiłam :-)
Póki co jesteśmy Mistrzami Gawłowa w Reiningu w Kłusie (bo w joggu jeszcze nie). Żeby zaawansować nasze ćwiczenia, miałam nawet przywdziać ostrogi, ale kowbojki do tychże ostróg zostały po renowacji w moim miejskim domu i skończyło się tradycyjnie - na traperach bez ostróg ;-) Oprócz tego, co zwykle, ćwiczyliśmy usiłowania zagalopowania. Z naciskiem na słowo usiłowania. Huc jest wybitnym kłusakiem, na sygnał wyrywa z miejsca z prędkością światła (a z podwójną prędkością światła staje ;- ) ale jak przyszło co do czego i mówię mu zagalopuj to ani mu się śni. Owszem przyspieszał, ale jednocześnie wykonywał podejrzanie nieskoordynowane podrygi, kładł uszy i gwałtownie zmieniał tor lotu na bardzo kręty (żeby nie powiedzieć prawie roll-back proponował... ;-) Raz nawet poszedł na całość i próbował pędzącym kłusem wjechać w Heńka. Domniemywam, iż cała ta huckowa aktywność była obliczona na zastraszenie & zniechęcenie mojej osoby do galopu ;-)
Zniechęcić mnie nie zniechęcił, ale postanowiłam zmienić strategię. Problem na 99,9% związany jest z nie-szacunkiem i najpierw rozwiążemy go na linie. Bo i z ziemi huc galopuje niechętnie. Owszem, startuje błyskawicznie na wskazanie kierunku i słowo galop (kolejna faza to cmok!) ale zaraz się wygasza albo napiera na linę albo staje okoniem i staczamy małą potyczkę pt. a właśnie, że zagalopujesz, mały dziadu ;-)
Tak poza tym huc z ziemi jest bardzo fajny, bramkę pod stajnię/z powrotem pokonujemy bez trzymania się; kiwnę palcem-podchodzi, popatrzę na tyłek - tyłek zakręca, wszystko niby-magicznie działa. Bawi też się z ochotą, paca, popycha rurę czy beczkę... Ósemki trzaska z marszu, bez większego uczenia się nawet schematu... Patrzy tylko pilnie na moje ruchy i wywija zakrętasy wokół pachołków...
Ale wszystko to jest obliczona na za ciasteczko. Mam tego 100% świadomość i wykorzystywałam strategię ciasteczka celowo, by huca intelektualnie ożywić. No i teraz mam - jestem automatem do ciasteczek ;-) Nie stanowi to dla mnie jakiegoś większego problemu, huc od czasu do czasu dostanie prztyczka w nos, co wcale nie wpływa na pogorszenie naszych relacji. Nawet okresowe ostre odgonienie go nie zraża. Ale galopować pode mną nie chce. I już. Ale zapierniczać ostro za innymi końmi to chce. Mówiłam, że mały dziad ;-)
Czyli mamy kolejne wyzwanie. Bo jak tu wygrać te Mistrzostwa Gawłowa w Reiningu bez galopu ;-)

czwartek, 14 października 2010

Niko znowu chory :-(

Niko znowu niedomaga... Tym razem padło mu na nogi... Najpierw zaczął lekko kuleć na lewą przednią; na pierwszy rzut oka wyglądało to na syndrom szamański, czyli bęcki od-huckowe. Ale dostał 2 zastrzyki przeciwzapalno-przciwbólowe i szalonej poprawy nie zauważyliśmy... niby stopniowo lekko się podnosił, ale wczoraj nastąpiła eskalacja i przerzuty: spuchła mu dla odmiany prawa zadnia (przedniej spuchniętej nie miał... i w ogóle żadnych śladów obrażeń zewnętrznych... ma jedynie małe ugryzie na łopatkach. Ale ugryzie to ma każdy...)...
Stawy ciepłe, kopyta niby też (choć u Henia ciepłota kopyt podobna a staruch zdrowy jak byk...) temperatura 39+, niechęć do ruchu, pokładanie się od czasu do czasu... Apetyt dopisuje... Na wszelki wypadek treściwej kolacji wczoraj nie dostał... Oblubieniec co i raz chłodził mu tę spuchniętą nogę w misce z zimną wodą...
Wczoraj dyżur nocny na padoku, nie kładł się, ale gdy o 6.00 pognałam na rekonesans (Ala siedziała z nim do 3.00) - drzemał na leżąco na okrągłym wybiegu...
Wet-specjalista zawezwany, ma być o 13.00 (może uda się wcześniej...?), czekamy na werdykt...
...a denerwujemy się, jakby to był nasz koń... spałam niecałe 5 godzin a teraz bujam się nad biurkiem i udaję, że pracuję...

A nasi odizolowani, bez dostępu do siennej wiaty (tam Niko z Heńkiem), więc źli... A całą łąkę do dyspozycji mają... Nie, na gotowe trzeba, pod dziób podane musi być...

up-date: wet się przełożył na 15.00 :-(

poniedziałek, 11 października 2010

Babie lato...

...mimo wszystko. Mimo, że w nocy mróz. Konie z sierścią nastroszoną, porośnięte niby-puchem. Tylko patrzeć, jak zmamucieją...

Wylewka w starej stajni dokończona, siodlarnia wróciła na swoje miejsce - do eks-boksu Siwki a psy na siano. Deski czekają na szkielet końskiej wiaty. Na końskich scieżkach pojawiły się pierwsze płyty z dziurami (jumbo). Dzieje się.

Jazdy były, o dziwo, 2 (a licząc Ale na Siwce to nawet 3 :-). Wprawdzie w sobotę miałam gości, ale nic nie stało na przeszkodzie, by po ich odjeździe... Dopiero o zmierzchu zebrałam się do kupy i poszłam do hucka. Z nowym ogłowiem i nowym wędzidłem (ogłowie west tłoczone we wzorek basket, ozdobne srebrzyste conchos + wędzidło oliwka west, czarna, paski miedziane... wodze split... jednym słowem koński luksus). Hucek leżał i stękał. Wpadłam w popłoch. Łąka sienna jest przebogata (konie polegują kilka razy dziennie, średnio co 2 godziny), hucek żarłok... Kolka, ochwat i wszystkie inne końskie przypadłości na raz - ani chybi. A ten se po prostu spał. Przybił gwoźdza, warga dolna mu się wykrzywiła... Komedia wizualna. Skoro już tak leżał i nie zamierzał wstawać... Ustroiliśmy się w ogłowie na leżąco. Nawet nie miałknął: gębę sam otworzył, wędzidło wziął... Ale wstawać nie zamierzał. Przez chwilę przemknęła mi przez głowę myśl, żeby na takim leżącym się usadzić i zarządać, żeby wstał, ale uznałam, że to chamskie będzie; a niech sobie poleży, życie konia w Gawłowie ciężkie niepomiernie jest ;-) Przymierzyłam więc ogłowie kolejno Siwce i Fiśkowi (na Siwkę ciut za duże wędzidło, na Fiśka ciut za małe ogłowie ;-) i sobie poszłam. Ale zerkam ci ja za 15 minut, huc jak gdyby nigdy nic łobzuje trawę. Na stojąco. No to dawaj go biegiem pod stajnię, siodłać, wsiadać, jechać. Najeździliśmy się całe 15 minut i zrobiło się ciemno. Jedyne, do czego doszliśmy, to 2-3 kroki joggu na koniec, a przez 10 minut trenowaliśmy kłus wyścigowy (pomysł hucka, nie mój ;-), okraszany markowaniem galopu, od czasu do czasu ;-)

W niedzielę do jazdy zebrałam się o wiele wcześniej (późnym popołudniem). Rozpoczęliśmy od huckowego odskoku w drodze na łąkę - pierwszy raz walnął mi pod siodłem takiego wypłosza, że gdyby nie westówka to mogłaby być elegancka gleba. A tak to mnie tylko bujło na bok i zgubiłam strzemię od strony bujnięcia :-) Oddając huckowi sprawiedliwość, czas reakcji ma jak, nie przymierzając, AQH jaki. Tak błyskawicznie ten manewr wykonał, że czapki głów; nawet nie zdążyłam się przestraszyć ;-) Bo i nie było czego. Bobek se leżał na kupce starego siana a gdy nadjeżdżaliśmy, uniósł głowę, żeby sprawdzić, kto zacz... Ja go z góry wcześniej widziałam, hucek z dołu pewnie nie.
Jazdę mieliśmy dość sympatyczną; szlifowaliśmy zmiany chodu na przenoszenie ciężaru ciała (pochylenie = szybciej; przysiądnięcie = wolniej), zaczęliśmy ćwiczyć ustępowanie zadem w stępie i usiłowaliśmy wykonać chody boczne z siodła. Ostatni manewr huckowi się raczej nie spodobał, w ramach rekompensaty zaproponował pacanie pod jeźdźcem ;-) W końcu jednak niby-ustapił w bok (ogrodzenie padoku miał przed nosem, cofanie krytykowałam, więc musiał wybrać jedyną słuszną drogę - w bok ;-)
Tak na marginiesie muszę opracować małemu jakiś program szkoleniowy step-by-step, bo zaczyna mi się jeździecko nudzić ;-) I znowu przestanę widzieć sens w jeździe konnej...

poniedziałek, 4 października 2010

Kochane zdrowie, nikt się nie dowie...

Oto i po L4. Znów siedzę za biurkiem, niestety :-(
Jako się rzekło, po 2 dniach leżakowania u Mamusi, pojechało się na wieś. W formie, bynajmniej, nie kwitnącej ;-) Psy się ucieszyli, konie chyba też, choć się jakoś szczególnie nie pucowały ;-) Przynajmniej nie wszystkie; Siwka, Fisiek i Niko drą się na mój widok dość często; hucyk i Pan Starszy Henio - nie (Henio chrumka, gdy niosę wiaderko z wiadomą zawartością ;-)

Jakoś za szczególnie z końmi nie działałam, bo i forma nie ta, i pogoda nieszczególna początkowo była... W niedzielę dopiero się przemogłam i zaproponowałam huckowi jazdę. Z marszu. Żadnych tam zabaw wstępnie ustalających, pre-fly checków... Wprawdzie miałam z tego powodu lekki niepokój, bo huc zioło jest niezłe (a niby czemu ów niepokój? całe 20 lat się tak jeździło i to na obcych - kunia za łeb, siodło na plecy i hajda w teren. I żyje się po dziś dzień ;-)
Hucyk trochę sprężał się przy siodłaniu pod stajnią (podejrzewałam, że to przez plandeki zakrywające siano, furkoczące na wiacie), aczkolwiek to innych koni nieobecność była powodem bystrości postawy - stanęliśmy osiodłani koło plandeki, poszarpałam nią niemiłosiernie, hucyk nawet nie spojrzał w jej stronę (ot, 24 h. powiewa a konie przy niej siano konsumują. Czym tu się niepokoić...)
Pojechaliśmy do koni na łąkę. Jedyny test, jaki wykonałam to WHOA! z dala od koni jeszcze, który hucyk lekko oblał, bo od WHOA! do zatrzymania upłynęły 3 kroki (to nie lekkie oblanie, to skandal jest!) Ale BACK-BACK-BACK dość ładnie wykonał, więc uznałam, że dobrze jest :-)
Jazda była na łące siennej - tam teraz konie się posilają, bo w obliczu informacji, że za 2 tygodnie ma spaść śnieg... A niech się nażrą na zapas, do wiosny ;-)
Podłoże okazało się fantastycznie sprężyste, jazdę mieliśmy bardzo przyjemną. Wymęczyłam małego kłusowaniem, że hej. I sama też się wymęczyłam, przy okazji ;-) Przejścia vel wahadło stój -kłus oraz kłus-WHOA! wychodzą nam przecudnie, bez manewrowania wodzami :-) Jog też cię hucykowi przypomniał :-) Trochę jeszcze musimy popracować nad symetrycznymi kołami, bo póki co do Mistrzostwa Gawłowa w Reiningu nam daleko ;-)
Powolutku przechodzimy do minimalizacji pomocy proszących (przyswoiłam ostatnio podział pomocy na asking i correcting - zaczerpnięte z westowego DVD szkoleniowego - studiuję po kolei rozmaitych trenerów). Huc zaczyna stawać na usiądnięcie na kieszeniach i cofać na samo obciążenie strzemion. Zdaje się, że pora podnieść małemu poprzeczkę :-)

Potem wręczyłam Siwca Ali (wiało i w ogóle... kiedy ja się w końcu do wariatki przekonam???) Jazda na wędzidle, siodło west. Siwe na początku niemożebnie wyczyniało, grymasiło, wędzidłu się sprzeciwiało, w końcu jednak westchnęło i uległo. Ala się tam z wariatką nie patyczkuje*, grzecznie acz stanowczo zadaje zadanie a Siwe, rade-nie-rade, musi sie dostosować :-)
Patrząc na pracę Dzikiego Zwierza pod siodłem stwierdzam, że jest on gotowy do rozpoczęcia poważniejszych nauk...

 photo HPIM8205_zpsde727be9.jpg

 photo HPIM8202_zpsd3e2f976.jpg

 photo HPIM8201_zpsdd575672.jpg

 photo HPIM8197_zps06902054.jpg

 photo HPIM8195_zpsd9540423.jpg

 photo HPIM8189_zpsd2550142.jpg

Temat Szamana zostaje tu przemilczony. Oczywiście znowu pozostał nietknięty :-(
Jakby się znalazł jaki ZAAWANSOWANY parellista, który by go chciał po promocji przygarnąć... Na samą myśl serce mnie boli, ale patrzeć, jak się TAKI KOŃ marnuje w nic-nie-robieniu...


* ...ale nagrania, jak Siwe wariuje i śle bebo Gośkę z baranami na glebę (udało się nam przypadkowo sfilmować parą lat temu ;-) oglądać nie chce...

poniedziałek, 27 września 2010

Z bólem serca...

...oficjalnie informuję, iż fotek nie ma :-(

Cały weekend było zwożenie siana a i wszystkiego nie rozładowaliśmy - stoi pod plandekami (szaleństwo jakieś, w sumie 3 przyczepy wielkości TIR-a!), padam na ryło, rozchorowałam się wściekle, za chwilę wędruję do lekarza...

Koniom otworzyłam jedną ścianę padoku wzdłuż rzeczki, na początku udawały, że ogrodzenie nadal stoi i wejść się nie da, ale wczoraj ostrożnie zaczęły się zapuszczać w chaszcze i krzaczory badać grunt (dosłownie, bo tam teren podmokły ;-) Kocmochułowatość Szamana sięga zenity, żepy ma WSZĘDZIE. Dołączył do niego hucyk - w grzywce mega kołtun. Będzie cięcie kolesi na łyso, niestety. A tacy pięknie kudłaci...
Nawet Niko obnosi się z kilkoma kulkami tu i ówdzie (Ala, bardzo proszę zająć się eks-chudym ;-)
Jedynie Siwka-elegantka i Henio-staruch czyści, póki co...

środa, 22 września 2010

A jednak...

...jestem chora.
Póki co, trzymam się. Ale plan jest chytry: od poniedziałku... (i oby mi się w weekend nie polepszyło ;-)

...a w piątek jedzie ze mną na wieś bebo Gośka, więc zamierzam w końcu zapozować do końskich zdjęć :-)

poniedziałek, 20 września 2010

Pełna mobilizacja

W zasadzie byłam (jestem?) chora. W piątek w pracy dogorywałam, po pracy jechałam na wieś z błogą nadzieją pogorszenia stanu zdrowotności, pójścia na L4, przeleżeniu u Mamusi ze 2 dni (wikt i opierunek - full wypas) i powrotu na wieś kole czwartku. A tu, cholera, mimo nadmiernej eksploatacji i wystawianiu się na zmienne warunki atmosferyczne, poprawiło mi się!! Za to Oblubieniec chory, że ho-ho...

W sobotę utyraliśmy się z pomocą lokalnych młodzieńców nad przygotowaniem eks-boksu Siwki i reszty korytarza pod wylewkę. Używam pierwszej osoby liczby mnogiej, bo mój udział polegał na odwaleniu sterty siana, makabrycznie ugniecionego przez psy, z krótkiej ściany eks-Nikowego boksu, graniczącego z siwym boksem. No bo przecież na styku siana się nie zabetonuje ;-) Być może to ta aktywność mnie wyleczyła, bo zgrzałam się przy tym, jak nie przymierzając, w saunie... Umyłam również i gruntownie wysprzątałam przemeblowaną na okoliczność wylewki stajenną szafę. Przy okazji odnalazły się różne końskie różności (siatka na siano, zielone frędzelki anty-musze Siwki i parę innych gadżetów ;-)
A propos siatki na siano: zakupiłam ostatnio w DECATHLONIE 3 sztuki (wykupiłam wszystkie dostępne) na okoliczność pseudo-paśników, żeby siana w błocie nie tracić zbytnio...

W niedzielę za to od rana w końskim temacie. Jeszcze przed południem postanowiłam przygotować koniom pierwszy mesz (wtedy w środę, co miał być pierwszy, oczywiście nie zdążyłam... ;-) Plan miałam chytry: pojeździ się a potem kunia upasie, w nagrodę.
Poranek zaczęłam od przestawiania padoku na siennej łące. Strawiłam na to, bagatela, 3 godziny... Konie tupały cały czas na odległym padoku wzdłuż ogrodzenia, niecierpliwe. Te diabły zawsze wiedzą, że przestawiania słupków nieodmiennie oznacza wielkie żarcie... Takim galopem ruszyły z miejsca, po otwarciu bramki, że tylko ziemia spod kopyt fruwała. Cały korytarz zryły, Jamochłony Jedne... Tak popędziły.

 photo HPIM8174_zps0abb6d01.jpg

 photo HPIM8173_zps96f713dc.jpg

...postanowiłam pojeździć. Miałam zacząć tradycyjnie, od hucka, ale oko me na Siwkę padło... Dzika ostatnio pod siodłem bardzo sporadycznie (zawsze zresztą sporadyczne jazdy u nas ;-), ale porażek pedagogicznych Ali nie nastręczała, więc co mi tam (odwaga jaka u mnie niebywała do głosu doszła... ;-)
Gad Szamanisko od razu się pokapował, że koniec nudnej końskiej egzystencji, nareszcie coś się dzieje i postanowił zapartycypować. Podczas wyprowadzania się z Siwką pod stajnię, jednym susem wypadł za bramkę (oczywiście byle dalej ode mnie, za Siwym boczkiem się ukrył, żeby w dupsko nie oberwać ;-), przeleciał po górce piaskowej (budowlanej), pogrzał przez podwórko tęgim kłusem i zanurkował gębą w trawnik. Siwe oczywiście od razu zdziczało, głowę zadarło, przytupało w miejscu, ale odwagi odbiec ode mnie nie miało (no i na linie było, by the way ;-)
Siodłałyśmy się w atmosferze pobudzonej, ale nie zamierzałam rezygnować. Po osiodłaniu puściłam Siwe luzem, złapałam Gada za kłaki (nieodmiennie w grzywie kupa rzepów) i wyprowadziłam za bramkę. Od razu chciał oczywiście myknąć dołem za mną, ale Przezorna Ja byłam na to przygotowana, chmajtnęłam liną, Fiś walnął pięknego roll-backa, obraził się i poszedł stanąć koło Nika (ten też czyhał w gotowości, nie wiadomo na co ;-)
Jeździć poszłyśmy na dużą łąkę. Najpierw trochę zabawiania się, sprawdzenia tego i owego z ziemi, wsiądnięcie, sprawdzenie zgięć bocznych... Co za koń! Działa na myśl niemalże...!
Ruszyłyśmy. Pierwsza jazda Siwki na wędzidle. Było energicznie dość (lekki cykor miałam czując pod sobą siwą sprężystość i chęć do ruchu ;-), trochę siwego wydziwiania (eee, co mi tu w pysku majdrujesz..?? ), gdy wodzę direct implemantowałam, ale grzecznie. Jednakowoż współpraca pod siodłem jeszcze nam się nieszczególnie klei ;-) Inna rzecz, że spore novum w porównaniu z jazdą Ali uczyniłam: siodło westówka, wędzidło, duża łąka, konie przewalające się wokoło...
Potem mesz pod stajnią i ta dzika zazdrość na obliczach pozostałych koni... ;-)

...hucyk pod siodłem zachowywał się jak mały szatan. Zapierniczał jak maszynka do biegania, głową pomajtywał od czasu do czasu, ale nie odważył się na żaden drastyczny krok w stosunku do mojej na nim osoby :-) O joggu oczywiście nie było tym razem mowy, raczej o kłusie wyciągnięto-podskakującym ;-) A przy ćwiczeniu zakłusowanie ze stój za każdym razem otrzymywałam propozycję kłuso-galopu (podskok przodem z wymachem głowy imitującym galopuuuję!) Nawet WHOA! przestało być przez chwilę ulubioną huckową komendą ;-)

Odkąd skończyły się upały w konie stopniowo wstępuje małe diabelstwo. Energia z nich emanuje, pyski usmiechnięte, wygłupy w głowach. A i treściwe doszło ostatnio u naszych (bo pensjonaty futrowane treściwym od dawna), więc brawerie odstawiają co i raz. Nigdy jednakowoż przeciw człowiekowi. No może Fitek czasem się popisze jakim występem (vide włam na podwórko ;-), ale on tak ma z natury :-)

 photo HPIM8156_zpsb71bdf77.jpg

 photo HPIM8153_zpse43b6d58.jpg

 photo HPIM8146_zps547d363c.jpg

czwartek, 16 września 2010

Wczoraj...

...wpadło się pod wieczór na wieś. Konie w humorach doskonałych, zrobiły włam na łąkę nadrzeczną, odrastającą. Któryś (zapewne Fisiu ;-) musiał się poświęcić i ściągnąć taśmę ze słupków, bo zalegała na ziemi. Ze śladów wynika, że bez walki z prądem się nie obyło: ziemia lekko zryta wokoło ;-) Całe stado uśmiechnięte, opychające się trawą. A, miejcie, dziady. Otworzyłam im tę łąkę na stałe. Niech żrą i tyją, bo zima nadciąga wielkimi krokami; myszy pchają się do chałupy na umór :-)

Siwka zaczęła mnie ostatnio zaczepiać, pierwsze symptomy zauważyłam w ostatni weekend, chyba cierpi na brak zajęcia ;-) Wczoraj też mnie nachodziła, ale gdy poświęciłam jej chwilę uwagi, zaraz dostałam trąc nosem w plecy od Szamana a ja to co?? miziaj mnie!! (trąc był dość delikatny, jak na Fisiowca; cóż za nagły wzrost szacunku! zdaje się, że to pokłosie sobotniego trenowania ;-)

W weekend czeka mnie rewizja padokowych ogrodzeń przed zimą - coś tam powymienić, coś tam powkopywać, coś tam poumacniać. Mam nadzieję, że nie będę się z tym babrać przez 2 dni, bo mam ambicje jeździeckie (wiem, nie powinnam o tym w ogóle pisać, bo znowu zrobię z gęby cholewę ;-)

poniedziałek, 13 września 2010

Już mi przeszło...

...a jeszcze w sobotę miałam końskie ambicje... Cóż, bywa.

Plan, jak zwykle, był napięty. Piątek-sobota-niedziela konie na tapecie.
W piątek poślizg - zanim się zebrałam, ogarnęłam, przebrałam... ciemno. Ala oczywiście męczyła eks-chudego Grubego za komórką po nocy (już nie ma rzeźbienia w koniach za stodołą, bo stodoły nie ma... Ostała się ino komórka...), nasi obeszli się smakiem (zasadzałam się na hucka, nihil novi...)

W sobotę zdecydowanie lepiej. Wprawdzie pogoda dżdżysta, ale ciepło. Tak się jakoś zebrałam w sobie, że wzięłam się za Szamana (inna rzecz, że był najbliżej; hucek zapodział się na łące i zmierzał ku mnie opieszale. A Fisiu czekał w gotowości z gębą uśmiechniętą...). Zgodnie z procedurą około-jeździecką Szamanisko powędrowało na sznurku pod stajnię (mamy taki rytuał: siodłanie/rozsiodłanie pod stajnią, po treningu garstka treściwego, żeby było miłe kojarzenie pracy i odchodzenia od koni).
Siwe wyczyniło małą scenkę, że ona też, ona też, ale mina jej zrzedła, gdy połapała się, że Fisiu wcale nie na trawkę na podwórko poszedł... Fisiu też miał zgoła inne oczekiwania i bardzo się zdziwił, gdy dostał BUMP! i kazali stać w jasno określonym miejscu (kocie łby pod stajnią, koło wózka z siodłem) z głową w górze... Jeszcze ze 2 razy zatestował po kroczku w tył, ale wystarczył ej! i zrezygnował. I posmutniał, że oto zrobiłam się niefajna. Cóż, odwieczny dylemat... Czy być kochaną i nic nie wymagać, czy jednak trochę poliderzyć, od czasu do czasu...
Osiodłaliśmy się, ustroiliśmy w ogłowie wędzidłowe (kantarek pod spód) i powędrowaliśmy przez górki i opony na okrągły wybieg (survival taki - szłam w poprzek rumowiska i oczekiwałam, że Fisiu pójdzie bez szemrania za mną. Poszedł. Czasem tylko westchnął, gdy musiał się wspiąć czy zeskoczyć... Bo cóż to za pomysły, ciągać konia po obiektach, bez zerkania za siebie, jak sobie radzi...).
Na początku było grzecznie, bo prosiłam o stęp tylko: kroczek tu, kroczek tam, cofnięcie... Pozytywnie też było w kwestii wędzidła: ani nie memlnął wypychająco, głową nie wywinął... Jakby od zawsze wędzidło się w pysku podobało i było czymś naturalnie naturalnym...
I pięknie, leciutko od wodzy direct ustępował, w obie strony... Momentalnie nos szedł w pożądanym kierunku...
Poszliśmy na plac. Miejsca tam dużo, obiekty się walają (o nowiutki pachołeczek! jak nie walnie nożyskiem przechodząc mimo... a prosił go kto...??) Poprosiłam o kłus... i się zaczęło. Powrócił Dawny Figlarny Fiś... Kwiknął, zaokrąglił się, urósł i ruszył galopem zebranym. Aczkolwiek ruszył jest tu określeniem lekko przesadzonym, bo galop ów wyglądał, jak wstęp do piruetu albo do eksplozji z czterech kopyt w górę (czyli prawie w miejscu galop to był). Wolałam nie sprawdzać, jaką ewolucję Fiś szykuje tym razem i wydałam komendę WHOA! Głównie z powodu diabelstwa na obliczu komendę tę wydałam, bo sam ruch - przecudny! Fiś zdecydowanie w formie szczytowej (zarówno intelektualnej, jak i fizycznej), czyli popręg znów zaczął się nie podobać ;-) Na dokładkę ślisko, więc Perszeron jeszcze bardziej zły, że mu się nogi rozjeżdżają i nie może mi w pełni pokazać, co on myśli o trenowaniu... Szczególnie po tak długiej przerwie (2 miesiące...?) Zwłaszcza, że głupie konie wszystkie pozostałe zostały sobie pod kasztanem, leniwie zerkając z oddali na Męki Szamańskie... I żaden nie przyszedł wspierać kolegi duchowo... Nawet ten Niko, z którym się Fisiu kumpluje (głównie z powodu much ;-)
Prosiłam z 10 razy o króciutkie nawroty tego pięknego, okrągłego galopu (bardziej w górę, niż w przód) i Fisiek za każdym razem wykonywał kilka galopowych podskoków gulgocząc pod nosem. Zanim jednak dochodziło do wybuchu, rozkazywałam WHOA! i dawałam ciacho, więc Fisiu gulgotał pod nosem coraz ciszej :-)
Potrenowaliśmy w sumie ze 30 min., na koniec wgramoliłam się 2 razy, powisiałam i się zgramoliłam. Jazdy nie zaryzykowałam. Niby zakończyliśmy pozytywnie, ale nie byłam w 100 procentach pewna, czy Fisiu czego nie wykręci... A emergency dissmount z siodła westowego zawieszonego na wysokości I piętra... Cóż, nie te lata ;-)

Nie chciało mi się potem, o jak mi sie nie chciało... Ale hucka też w obroty wzięłam. Najpierw się tylko woziłam (WHOA! i cofanie nieodmiennie przecudnej urody... pięknie się mały wyuczył...), aliści po rozgrzewce rozmamłanej zapragnęłam czegoś więcej. Umyśliłam kłus wysiadywany. Do tej pory anglezowaliśmy (mimo, że ortodoksyjny west mówi o kłusie na siedząco), bo hucyk, jak to hucyk: ma chody zapierniczające i nijak na takim jechać bez anglezowania (wątroba i inne - odbite jak nic). A ponadto na próby usiądnięcia hucyk pytał:
- primo: zagalopować? jesteś pewna? zwalam przez łeb...
- secundo: WHOA! powiedziałaś? i robił nagłego stopa.
Tym razem zawzięłam się i postanowiłam kilka kroków wysiedzieć. Po kilku krótkich próbach nie-klepania tyłkiem w siodło (przywołałam cały mój 27-letni staż jeździecki na ratunek - jak to się tym brzuchem amortyzowało...? ;-) i umęczeniu się niemiłosiernie nagle cud się stał: oto hucyk postanowił uratować sytuację (i moje siedzenie, i swoje plecki) i podjął jedyną słuszną decyzję: zaczął iść joggiem z głową wyraźnie poniżej kłębu... Ludu, mój ludu... Za pierwszym razem pomyślałam, że to przypadek... Ale powtórzyłam jeszcze ze 3-4 razy i za każdym razem było tak samo... No to skończyliśmy jazdę (choć wszytko we mnie ryczało: jeszcze, jeszcze...!!!)...
O, Panie Hucku... Ciekawe jakie puchary zaczniemy niebawem razem zgarniać na arenach ;-)

A potem... A potem było odwalanie zbutwiałości, czyli przygotowywanie miejsca pod końską wiatę... W związku z powyższym w niedzielę jeździectwa nie było. Były za to (i są po dziś dzień) zakwasy od machania widłami, łopatą i na koniec miotłą...
Jedyne co, to uczyłam hucyka zabawy podnieś nogę, jako i ja podnoszę (wariacja na temat pacanie bez pacania), z której hucyk próbował uczynić zabawę dawaj ciasteczko, byle szybko (i w związku z czym musiał dostać parę razy prztyczka w nos ;-) Trochę się obraził, ale nożysko podnosił. Póki co, gdy stoję obok. Face to face patrzy na mnie jak na przygłupa i stoi jak wmurowany na czterech ;-) W czasie edukacji (tej face to face) podeszła cichcem Siwka i podpowiadała zza moich pleców huckowi, co ma robić. Ale za głośno nogą waliła i się pokapowałam, że uczy hucyka ściągać :-) Ciasteczko dostała. A niech ma. Za chytry siwy koński plan ;-))

Z poletka końskich przyjemności: wygrodziłyśmy zwierzakom z Alą kawałek siennej łąki. I chcemy sukcesywnie po kawałku powiększać kwaterę... Trawa z koniczyną prawie do kolan a z koszenia raczej będą nici, bo pogoda zdradziecka... Na dokładkę przed chwilą w Trójce powiedzieli, że po niedzieli możliwe przymrozki!!! Niech se zatem zwierzaki pojedzą, boki przed zimą jeszcze bardziej upasą (hucyk i bez tej dodatkowej trawy wygląda, jakby nosił przycisne futerko po starszym bracie ;-)... Ino niech na rowki cukrowe uważają, bo im Oblubieniec pokaże ;-)))

 photo HPIM8117_zps84f98630.jpg

 photo HPIM8109_zpsb3a3721a.jpg

 photo HPIM8103_zpsde212686.jpg

 photo HPIM8100_zps4e998ade.jpg

 photo HPIM8098_zps9fda8606.jpg

 photo HPIM8115_zpsd8f53d1f.jpg