"Pracuj nad sobą a z koniem się baw" Pat Parelli

poniedziałek, 29 listopada 2010

Mróz tak, ale żeby TAKIE śniegi???

No wypraszam sobie! Czy ja coś o TAKICH opadach śniegu pisałam? Że życzę sobie?? Że mróz to owszem (też wiele do życzenia pozostawiał w weekend, ledwo-ledwo błoto ścinał), ale takie zawieje i zamiecie...? W listopadzie...?? A na środę nadają -20 st.! Chrzest bojowy zima 2010/2011 dla bezstajennych... Aż się boję, co to będzie...!

Bezstajenne nie wydają się szczególnie przybite. Dziś, mimo wichury (jeszcze bez opadów śniegu), nocowały sobie na otwartej przestrzeni. Pod wiatką puściutko... Przywędrowały łaskawie, gdy pojawiłam się z czołówką taszcząc im poranne siano... Na łąkę też wędrowały ochoczo, gdzie przestrzeń jeszcze bardziej otwarta...
Zastosowałam technikę wyprowadzania nakazaną przez Oblubieńca: się idzie przed końmi, się otwiera wejście na łąkę i towarzystwo grzecznie i spokojnie idzie się wypasać.
Moje wypuszczanie na łąkę wyglądało zgoła odmiennie: otwierałam łąkę, szłam korytarzem do koni, otwierałam prądowe sprężyny i jak najszybciej rozpłaszczałam się na ogrodzeniu (bacząc jednakże, żeby się do prądu nie dotykać ;-) Bo towarzystwo (Siwka) startowało kłusem a za chwilę z kwikiem - galopem (Fisio). Przelatywało z łoskotem korytarzem ciskając błotem na wsze strony a następnie zapodawało rundę honorową z wzajemnymi wierzgami i ganiankami, ledwo hamując przed końcową ścianą łąki.
Tym razem postanowiłam zaryzykować (życiem ;-) i pójść przodem. Zanim odwiesiłam sprężyny, Fisiu mnie oczywiście wyprzedził, ale z powodu grudy (naziemnej, nie pęcinowej ;-) stępem żwawym jedynie a nie kwicząco-wierzganym galopem. Siwe też zaraz próbowało, ale energicznie wystawiłam w bok ramię (+ wydałam z siebie wrzask: gdzie??), Siwe od razu susnęło do tyłu i trzymało się, na wszelki wypadek, z metr za mną. A Fisiowi, idąc za jego opasłym wielkim dupskiem, wydałam komendę WHOA! Ludzie, stanął!! Poczekał, aż go minę i dopiero wtedy grzecznie ruszył moim śladem! O to Fisio jeden! Żeby taka dyscyplina u Pana Figlarza??
Na łące nastąpiła konsternacja i prezentacja bardzo głupich min. A trawa to właściwie gdzie jest?? Wszędzie biało, bialutko... Siwe zagapiło się w dal, Fisiu nos zniżył, szurnął, przeszedł kilka kroków, znowu szurnął... Hucyk tylko bez zbędnych ceregieli od razu zaczął fachowo śnieg wargami odgarniać i wyskubywać źdźbła, jak gdyby nigdy nic...
Wydałam Fisiowi komendę chodźta i powędrowałam na koniec łąki, gdzie wcześniej przesunęłam ogrodzenie. Tam spod śniegu sporo nieobjedzonej trawy sterczało... Fisiowi nie trzeba pewnych rzeczy dwa razy powtarzać, od razu ruszył za mną a cała reszta za nim. Dochodząc do nieobjedzonego pokazałam palcem... Towarzystwo załapało błyskawicznie i z pomrukami zadowolenia rzuciło się do jedzenia...
One, te nasze konie, są jakieś takie... komunikatywne. Jakby rozumiały po ludzku (ludzkie gesty, słowa)... Całkiem jak psy... Reagują na swoje imiona, gapią się jakoś tak rozumnie... Inne konie wydają mi się jakieś takie głupkowate w porównaniu z naszymi... ;-))) Cudze psy zresztą też :-))))

piątek, 26 listopada 2010

U-hu, hu, jest mróz...!

...mam nadzieję, że na wsi również i po błocie zostało wspomnienie :-)

A obecnie cierpię z kolejnego powodu: świątecznej promocji i giftów na www.parelli.com...!!

czwartek, 25 listopada 2010

Pierwszy śnieg

Niestety, oczekiwany przeze mnie mróz, póki co, nie nadciągnął... Ale podobno są powidoki na mróz weekendowy... Czekam z niecierpliwością...

Gdyby ktoś nie bardzo rozumiał, po co mi mróz... O zamrożenie błota chodzi, ot co. Dosyć mam ściągania gumioków przez zasysanie... Że pomijam końskie utytłanie...

Bezstajenne trzymają się dzielnie (Siwe trochę pokasływało przez parę dni, ale już jest ok), obmacałam im żeberka, tłuściutkie są, eleganckie. Nawet u Siwki żeberek nie mogę się doszukać a to przecież wyścigowy koń jest... I cóż, że bezrobotny ;-)
W poniedziałek Pan z Siodlarni dowiózł 3 worki musli (EquiFirst, Classic Mix), kupiłam dodatkowo wór sieczki (SUKCES, Morawski Pasze) i czosnek. Że nie wspomnę o naszym tradycyjnym granulacie (HOREGRAN), owsie, wytłokach lnianych, BIOGENIE-K, ziółkach (aktualnie te na drogi oddechowe się właśnie skończyły)... I że nie wspomnę o wiacie i 2 boksach zawalonych sianem... No i cały czas mamy jeszcze sienną łąkę gęsto porośniętą... Czyli trzoda żywieniowo zabezpieczona na mróz ;-)

Droga nasza za to kompletnie rozjechana, ostatnio zarył się w niej ciężarowy z transportem desek i krokwi. A dziś rano zarył się (po raz kolejny) Oblubieniec, na szczęście w drodze powrotnej, po odwiezieniu mnie do mniasta na PKS...

poniedziałek, 22 listopada 2010

Koniec sezonu...

...zdaje się. Pomijając warunki pogodowe (przede wszystkim koszmarne podłoże), powzięłam ambitny plan ogarnięcia całokształtu do Świąt. Kto widział Gawłowo z bliska, a nie tylko na przymilnych fotkach, ten wie, że to nie byle postanowienie. Do Świąt raptem miesiąc, czyli na moje przeliczając tylko 4 weekendy...! Zaledwie 8 dni...!

Z końskości: w końcu zebrałam się do kupy i ostrzygłam Szamana, na łyska. Koniec z lookiem (z przeproszeniem) a la gej. Żeby jeszcze, jak gej-elegant wyglądał. Gdzie tam...! obnosił się Puchaty Grubas z mega-dredem-kupą rzepów na grzywce a w grzywie odkryłam w piątek wieczorem sterczącą rosochatą gałąź! Zresztą, co tu było odkrywać: jawnie gałąź mu sterczała nad głową jak jakiemu jeleniowi na rykowisku... A jaki grymas był przy wyplątywaniu ozdoby...!
Tak więc teraz w końcu Sz. wygląda jak koń o mało co szlachetny (a nie jak furman - po matce ma ciągoty w tym kierunku ;-) Nawet zaczął się zachowywać szlachetnie i przejawił talent skokowy; gdy zbyt długo, w jego mniemaniu, aranżowałam padok na siennej łące, zapodał serię galopów w błocie skacząc wte-i-wewte przez padokowy strumyk...! A z jakim zapasem...!
Chyba ambicja go poniosła, bo razem z nim latali i skakali Siwka i Niko ;-)

Z hucykiem trochę się nam ostatnio popsuły relacje; jestem na niego ciągle obrażona po jego ostatnim występie a i on jeśli do mnie maszeruje to głównie z nadzieją na małe co-nie-co... Zdaje się, że skończymy z ciasteczkami. Podejrzewam, że wtedy nasze relacje posypią się do końca ;-)

Siwka zdecydowanie jest teraz moją faworytą, miłą, spokojną, czasem tak spokojną, że muszę ją nieźle klapsnąć w zadek, żeby się odangażowała ;-) Jej pewność siebie cały czas wzrasta, wypłoch wygląda teraz u niej najczęściej jak wielki dyg a nie paniczna ucieczka na oślep :-) Przyłazi, łasi się, odgania ode mnie inne koni, nawet tolerowanego zazwyczaj Szamana. Tak się porobiło...
...a, mam już 2 shimsy dla Siwuli (oryginalne. Okazało się, że łatwiej ściągnąć z UK przez net niż pofatygować się do Decathlonu ;-) ale jeszcze siodła nie pasowałyśmy... Może uda mi się zabrać za to w najbliższy weekend... Podobno ma być lepsza (suchsza) pogoda...

A w kwestii grodzenia padoków, w przypływie desperacji, robimy słupki z pręta zbrojeniowego; drewniane wytrzymują na naszym bagnie 2 lata (mimo, że zabezpieczone czarna mazią) a plastiki, nawet te niezniszczalne-okrągłe, łatwo kładą się, gdy mokro a który zwierzak w nie przywali w feworze końskiej konwersacji... Wygmerałam na allegro izolatory-nakrętki na pręt, czyli nowoczesną wersję wiejskiej zagrody (drut nakręcany na słupku na kawałku folii)...
Sprytnie musimy tylko wykombinować zaślepki na wierzchołki, żeby się który gamoń nie przerobił na szaszłyk...

...w niedzielę 5 godzin (!) woziłam taczką tłuczeń pod końską wiatę. Padałam na pysk (zaczęłam o 14.00, skończyłam o 19.00, przy latarce-czołówce), ale jaka dumna z siebie byłam...! Ciekawe jakie efekty po kilka dniach końskiego użytkowania... Mam nadzieję, że kamyki nie wsiąkną...

poniedziałek, 15 listopada 2010

Błoto, błoto, błoto...

...błoto. Toniemy, woda w studni prawie na poziomie gruntu, rzeczka zrobiła się rzeką a droga dojazdowa prawie niedojezdne/niewyjezdna.
Cieszyłam się, jak jaka głupia, na 4 dni na wsi a tu 3 dni deszczu, konie wiecznie mokre i z jeździeckiego maratonu nici :-(
W sobotę wieczorem, po treściwym, (22.00) Siwe zaproponowało pobawmy się po ciemku (zarżała przywołująco, gdy karmiłam psy. Rżenie u Siwego ku mnie to nie lada wydarzenie. Siwe jest oszczędne w wypowiedziach; to nie wiecznie chrumkający na mój widok Fisio: żarcie niesiesz????) i zaczęło pacać naprzemiennie przodami, skubać zębem miskę po żarciu, ciuchać nosem wiszącą pod wiatą końską piłkę (kolor: błękitny, zapach: owoce leśne) i trykać wiszącą wzdłuż wiaty powiewającą plandekę. A potem wsuwać pod nią najpierw głowę a następnie ładować dalsze części opasłego (tak, Siwy folblut wygląda bardzo korpulentnie ;-) ciałka. I patrzyło, co ja na to. Nawet w rękę mnie parę razy nosem szturchnęła, że z ciasteczkiem się ociągam, a ona tak się stara :-)

Niedziela okazała się dniem najciekawszym. Od rana słońce, co już samo w sobie stanowiło dziw nad dziwy w porównaniu z dniami poprzednimi (w sobotę w ulewnym deszczu powiększałam koniom przestrzeń pod wiatą, ograniczoną na okoliczność składowanego tamże wcześniej siana).
Przed południem zachciało mi się pojeździć. Ala zabrała Nika z łąki i taplała się na środkowym padoku w sąsiedztwie budującej się wiaty zasadniczej. Pomyślałam, że dołączę z huckiem. Mały grzecznie podszedł na przywołujące kiwanie paluszkiem, dostał ciasteczko, łebek włożył w kantarek, pomaszerował za mną pod stajnię. Przy siodłaniu grzeczny, obrócił się tylko, żeby patrzeć na konie (Siwkę, Fisia i Henia) pasące się hen na łące. W drodze na środkowy padok zaproponował, żebyśmy skręcili na ową łąkę. Przecież tam zawsze jeździmy... Grzecznie, acz stanowczo odmówiłam huculskiej prośbie. Przeszliśmy się kawałek po środkowym padoku, przeskoczyliśmy płynący strumyk (środkiem padoku wali struga, ku rzecze. Konie skaczą przez nią same z siebie, z upodobaniem), wsiadłam. Przy wsiadaniu hucyk próbował ruszyć, rozkazałam stać (uspokoił się), zasiadłam. Ale mały zaraz zadarł główkę, obrał azymut łaka i zaczął rosnąć. Wręcz czułam, że za chwilę nastąpi START. Zgięłam gadzinę, a gadzina zaczęła wirować jak derwisz nic sobie nie robiąc z wyuczonej komendy do hurry up & relax. Zadziałało magiczne słówko WHOA! Gadzina stanęła. Główka w górze, rama konia wyścigowego, wrażenie, że siedze na bombie... Zlazłam.
I się zaczęło. Gadzina widać uznała, że koniec jazdy na dziś i jak mi nie wyrwie galopem z miejsca... Nie przewidziała jednak, gadzina jedna, że ma w pysku wędzidło i daleko nie zaleci...
Ala pożyczyła mi długą linę (7 m.), przypięłam do kantarka pod ogłowiem i zaczął się bój zaciekły, 40-minutowy (przypadkowo wiem, ile ów bój zaciekły trwał, bo zawsze włączam na jazdę stoper).
A co gadzina wyczyniała...! Odpały wściekłe galopem, warczenie, wspinanie się, próby taranowania, doskakiwania, straszenia... Ja go w prawo, ten mi w lewo; ja go do tyłu, ten mi do przodu; ja do niego stój, ten rusza; ja do niego ruszaj, ten stoi; ja do niego stępem, a ten mi galopem... Błoto fruwało na wszystkie strony a my walczyliśmy jadąc co i raz na butach lub na kopytach... Gadzina sapał jak lokomotywa, spocił się jak mysz a nie ustępował... W końcu zaczął negocjować. Butnie, ale od czasu do czasu głowę obniżał, parskał. Dawałam wygodę, ale mały jeszcze od czasu do czasu próbował wyrywać korzystając z mojej luźnej, niegroźnej postawy... W końcu zaczął spokojnie reagować na niskie fazy, okrążać mnie w stępie a na komendę i w kłusie, bez drobienia wyścigowego, wpadania w galop i usiłowanie wyrwania mi liny. Wsiadłam. Trochę zbystrzał, ale stał w miarę spokojnie... Oczami jednak cały czas strzygł w kierunku koni na łące (towarzyszącego mu Nika, zdaje się, za konia nie uważa ;-)
Potem Ala powędrowała po Siwkę, hucowi zdecydowanie poprawił się humor, zbystrzenie mu lekko przeszło, nawet łaskawie parę kółek w stępie grzecznie wykonał w obie strony. Ale wystarczyło, że wędrujący po naszym padoku Niko skierował się ku bramce, tej w stronę łąki, a mały momentalnie próbował podryfować w jego kierunku... żarłok. I to jak cholera (obstawiałam, że Siwe ma ruję i huc bał się, że mu ją inne wałachy poderwą ;-)
Chwilę postępowaliśmy po łukach (złośliwie w stronę od pożądanej łąki) i zakończyłam jazdę. Na nic ambitniejszego nie miałam siły, a poza tym byłam zła na gadzinę i nie chciałam go, przy byle okazji, sprać. Całkiem nienaturalnie, ale za to jakże po ludzku ;-)

Nie koniec to jednak atrakcji był, niedzielnych. Ledwo Ala powędrowała ku kolei żelaznej (może ze 20 min. minęło), poszłam na chwilę do chałupy szykować mazidła do malowania drewnianiej stajni. Zerkam przez okno w stronę koni a tu słupek padokowy jakby skosem sterczy...? ...a konie jakby trochę za daleko...? Przyglądam ci się ja dokładnie, kawał ogrodzenie leży a konie grzecznie pasą się hen na skraju łąki, pod krzakami sąsiada... Zaklęłam szpetnie (mimo, że na codzień raczej się nie wyrażam), w panice wypadłam z chałupy (5 koni na wolności a ja SAMA na Gawłowie jak ten palcec...!), pognałam po kantarek i linę (wszystkie konie u nas chodzą na goło), wyłączyłam prąd i popędziłam na łąkę. Znalazłwszy się w końskim polu widzenia wyhamowałam i lazłam niby-luźnym, niby-wałęsającym się krokiem, żeby nie zapłodnić koni myślą o-ho, polowanie z nagonką się zbliża, pora zmienić lokal (nagonka, czyli Monusia, niezamknięta w feworze psianka, wyszła za mną za bramę i popatrywała po okolicy...).
Konie nawet głów nie podniosły, Heniu jedynie zaczął się niby od niechcenia oddalać... Pomysł podchwycił hucyk (temu się nie dziwię; co się nawalczyliśmy, to nasze...) Gorączkowo ustaliłam harmonogram wyłapywania osobników (w głowie kołatała mi się parellowa recepta na wyprowadzanie pojedynczych egzamplarzy ze stada... zacznij od najłatwiejszego...) i zaczęłam od Nika. Niby nie szef , ale grzeczny i niewariujący, sam bez problemu na padoku zostanie... Spokojnie poszedł na padok, dał się zamknąć, został...
Na drugi ogień Siwka - bez szemrania poszła, została z Nikiem... Trochę pokłusowała wzdłuż ogrodzenia, gdy powędrowałam łowić kolejnego uciekiniera...
Nastepny był hucyk, który zgodnie z moimi przewidywaniami żwawym stępem oddryfował, ale przywołałam paluszkiem, zawahał się (zrobiłam obleśnie przymilną minę i potrząsnęłam saszetką z ciasteczkami, a co, podstęp taki ;-), łakomstwo zwyciężyło i mały podszedł równie żwawo, jak wcześniej odszedł.
...Fisiu wyglądał jakby chciał za nami podążyć, ale poprzestał na rozkraczeniu się i zrobieniu siku; cały czas jednak - sikając - śledził nas wzrokiem... Też sobie wybrał pozę obserwacyjną... ;-) Gdy nadeszła jego pora odłowu, trochę głowę zadarł przy zakładaniu kantarka, ale nieprzesadnie...
Myślałam, że Heniu powędruje za nami, ale gdzie tam... Nawet nie zarknął za odchodzącym Fiśkiem... Jednak gdy, pozbywaszy się Fisia, podążyłam ku staruchowi i przywołałam paluszkiem (nigdy go tak wcześniej nie wołałam ) natychamist ochoczo przywędrował do mnie :-)
I tak oto skończył się incydent ucieczkowy, ufff :-)

Oczywiście NIC więcej w niedzielę już nie robiłam; postawiłam jedynie z powrotem ogrodzenie... Tak mnie całe to niedzielne towarzystwo wykończyło...

A konstrukcja wiaty prawie już gotowa! Lada moment będziemy bić deski :-)

poniedziałek, 8 listopada 2010

Lato się skończyło...

...i nastała era błota. Konie mokre i wytytłane jak ściery do podłogi, gęby jednakowoż zadowolone. Wyjście nad rzekę odkryły, ba, mało tego: nad ranem tam właśnie siedzą, co napawa mnie porannym niepokojem, gdy wyglądam a zwierzyny nie widać... Wystarczy jednak głośniej ciapnąć drzwiami, czy uchylić stajenne wrota, żeby wypuścić psy a Siwe zaraz wyłazi z chaszczy i prowadzi stado do ludzi :-) Do ludzi, którzy dadzą jeść, bo głównie wokół tego tematu wszystko się kręci ;-) Jakby mało miały badyli na bagnie...
Poza tym łąka sienna cały czas na chodzie, kupa żarcia tam jeszcze rośnie, trawa miejscami do połowy uda... Co pójdę padok przestawiać, wracam mokra do pasa... Wprawdzie przymrozki poczerniły koniczynę, ale reszta porostu wygląda kwitnąco (dosłownie - trawy wykłoszone). Konie utyte, nawet przy przyklapniętym mokrym futrze wyglądają mocarnie :-) A i tak wiecznie głodne...

...problem galopu się rozwiązał. Bynajmniej nie dlatego, że hucyk postanowił a niech ma, będę galopował... Problem się rozwiązał, bo skończyło się nam podłoże do wyższych chodów. Nawet wczorajsza jazda kłusująca była dość ekstremalna, bo hucyk co i raz zapadał się którąś nóżką po pęcinę, co skutecznie burzyło naszą jeździecką sielankę. Ale za to jaki trening dla mojego niezależnego dosiadu...

Wiata powolutku zaczyna nabierać kształtów, stoją już wszystkie słupy oprócz największego, wewnętrznego. Następny etap prac przewidziany na czwartek - trzymać kciuki, żeby nie padało... Wprawdzie konie nie wyglądają na zainteresowane posiadaniem dachu nad głową, ale co one tam wiedzą... ;-)

W weekend nabrałam motywacji do działania w chałupie; pomalowałam częściowo dolne części ścian specjalną farbą anty-grzybowo-wykwitową etc., przykleiłam kolejne 4 płytki w kuchni, pozalewałam szpary klejem (przygotowania pod fugowanie). Mozolnie to wszystko idzie, bo trzeba najpierw wyjąć klamoty, latać z meblami z kąta w kąt, poprzestawiać, poprzesuwać, potem klamoty z powrotem na miejsce włożyć... Tak to jest jak się mieszka i remontuje równocześnie...

W temacie bagna jeszcze: w sobotę Panowie Szaman z Nikiem siedzieli w nim z takim upodobaniem, że przeoczyli fakt, że reszta stada pokłusowała na sienną łąkę. Musiałam się osobiście na bagno pofatygować i kolegów zawołać. Obaj sterczeli w wodzie po brzuchy (!) i młócili wodorosty :-) Mam nadzieję, że nie wpadną na pomysł, żeby przepłynąć na drugi brzeg naszej rzeki, bo za nią terra incognita...

wtorek, 2 listopada 2010

Lato w listopadzie

Wczoraj z krótkim rękawkiem. Tak, z krótkim! Wprawdzie na nasłonecznionej ścianie stajennej tylko, ale 1 listopada bez fiutra chodzić??? Nawet konie jakby się trochę przylizały a z łąki schodzą pod wiatę na picie po kilka razy dziennie...

Jazda była jedna. Skandal, jak na 3,5 dnia pobytu na wsi. Nawet hucyk uznał, że skandal; co mnie zobaczył, że idę ku łące o porze okołojeździeckiej (16.00-17.00) przestawał jeść, stawał na baczność i wodził za mną wzrokiem uporczywym... W sobotę zaproponowałam jedynie drapanki-mizianki... Jeździecko uległam mu w niedzielę ;-)
Po standardowej jeździe (nowe ćwiczenie post to post wprowadziłam), urozmaiciłam małemu jazdę (a niech ma... choć po prawdzie to kręcenie się po łące i mnie nudzi... ;-) robiąc obchód (vel objazd) posiadłości, w trakcie którego to zrobiliśmy sobie jazdę ekstremalną wzdłuż i w poprzek rowów; zabawa była przednia: hucyk co i raz próbował z rowu wyleźć a ja co i raz starałam się go tam utrzymać przy użyciu minimalnych pomocy korygujących :-)

W poniedziałek byli Goście i zaproponowałam koniom popisywanie się sztuczkami. Bardzo dawno sztuczek u nas nie było, ale konie spisały się elegancko. Wprawdzie Fisiu myślał, że wiaderko to mu niosę, żeby sobie podjadł (chudziaczek... prawie z pyska mu się ulewa a wiecznie by żarł... ;-) ale szybko załapał, że chodzi o aportowanie (weź-daj). Już za chwilę oboje z Siwką, na wyścigi, proponowali swoje usługi, Chwalipięty Jedne :-) A Siwe Gości zaczepiało, pyszczkiem smyrało, oczki ładne robiło... I gdzie te czasy, gdy wiało na widok obcych, aż się kurzyło...

Nowa wiata doczekała się już 5 słupów konstrukcyjnych. Stoją i czekają na towarzyszy. Trzymać kciuki, żeby w weekend stanął cały szkielet... Bo u nas co i raz jakieś potknięcia i obsuwy harmonogramu :-(

Koniom w końcu zrobiłam stałe wyjście w nadrzeczne krzaki. Przez 2 dni się gapy nie połapały, że można się tam szwędać po nocy (na noc konie schodzą z siennej łąki na padoki około-domowe i chętnie się wałęsają po dostępnych kwaterach...) Ciekawe, czy odkryją nowe wyjście w tygodniu czy będę im musiała je w sobotę pokazać...?


...a hucyk niech sobie uważa; obecnie paraduję po mieście w bluzie-kurtce z wielemówiącym napisem na plecach: THE BEST WESTERN RIDER (Pro-West by LOESDAU) ;-)