"Pracuj nad sobą a z koniem się baw" Pat Parelli

poniedziałek, 29 marca 2010

Ludzie! Siwe ruszyło :-)

Tak, tak, tak! Pierwsze samodzielne kroki z jeźdźcem, czyli ze mną, Siwe ma już za sobą! Ależ jestem z nas dumna :-)

Zachorowało się. Poszło się na zwolnienie. Na zwolnieniu leżało się odłogiem 3 dni i oglądało rozmaite szkoleniowe płytki DVD robiąc notatki; głównie Pana Clintona Andersona się oglądało (ale też zahaczyło się o innych Panów, np. o START Silversanda...)
W piątek, nie bacząc na stan chorobowy, w południe pomknęło się na wieś. Niestety, zwyciężyła we mnie gospodyni domowa i wzięłam się za sprzątanie; z końmi nic nie robiłam, oprócz wizytowania padoku, donoszenia co i raz żarcia i dolewania wody do poidła (zrobiło się cieplej, towarzystwo pije jak najęte). Aczkolwiek mam tu swoją pewną teorię, która mówi, że jak się nie było u koni kilka dni, to nie należy tak bez gry wstępnej zaraz lecieć i wołać na zabawy czy jazdę... Niech się zwierzaki opatrzą, pokapują, że oto znów pojawił się lider i niech się przygotują wewnętrznie, że będzie się działo. Żeby nie było, że jestem ta zła, co jak się tylko pojawi, to zaraz trzeba coś robić na rozkaz... Jak dotąd moja teoria sprawdza się w 100 procentach...

W sobotę pogoda się popsuła, zaczęło wiać straszliwie i od razu skiepścił mi się humor, że z działań końskich będą nici. Ale nie było najgorzej. Czekałam na Alę, żeby pójść na wspólny koński spacer, ale że się spóźniała to wytargałam* Siwe z padoku i poszłyśmy same.

* wytargałam to określenie krzywdzące dla Siwki. Bo Siwka grzecznie wychodzi z padoku na wskazanie palcem, odwraca się, czeka, aż zamknę bramkę (sprężyna + taśma pastuchowa) i podłączę prąd. Przejście przy padoku mamy zagracone budującą się stajnią; trzeba się przeciskać między stodołą a słupami, krokwiami i drabinami. A Siwe kroczy grzecznie, powoli, ani nie zahaczy o konstrukcję. Już samo to zasługuje na medal :-) ...że Siwe nie klaustrofobuje a na rozkaz nawet cofa pośród tego wszystkiego :-))

Po drodze przez podwórko Siwe bystrze zrobiło przegląd stanu posiadania, a że u nas wiecznie kupa klamotów stale przestawianych z kąta w kąt to i jest na co patrzeć... Kupa klamotów nie wywołuje u Siwki jakichś panicznych wystąpień; nawet betoniarka z wiszącym na niej kocem, plandeki na cemencie, psie płachty wietrzone na ogrodzeniu, folie budowlane, których specjalnie nie sprzątam, bo mają latać na wietrze, powiewać, a jak się gdzie zahaczą to i szeleścić. Ba, nawet kurtka powieszona na bramie... Ja tak złośliwie co i raz utrudniam Siwce spokojny żywot w Gawłowie ;-)
Wyruszyłyśmy naszą polną błotnistą drogą, Siwa parę razy zeszła na pobocze, wjechała po nadgarstki i zrezygnowała z dryfowania na boki. Uznała, że tam gdzie ja stąpam, jest najfajniej i szła moim tropem. Wyprawa nie trwała długo, bo na drodze głównej pokazała się biegnąca sylwetka, która skręciła w naszą lokalną drogę. Znaczy ktoś do nas. Siwe zrobiło się mega-czujne, zamarło w miejscu i obserwowało. Ktoś okazał się Alą :-) Zawróciłyśmy więc, ale nie poszłyśmy za Alą na podwórko, tylko zatrzymałyśmy się na wypas przy stercie starego siana przykrytego powiewająca niebieską plandeką na skraju koniczynowej łąki. Wiało potężnie, plandeka - częściowo porwana - wznosiła się na kilka metrów w górę niemiłosiernie szeleszcząc a ja uparłam się, że właśnie koło niej będziemy jeść. Znaczy Siwe będzie jeść a ja będę sobie stać i się gapić. Siwe żarłoczne zaczęło gębę napychać, ale co i raz podskakiwało, proponowało chód boczny albo i zwrot na zadzie, bo plandeka fruwała 1-2 m. koło niej. Ale jakiejś szczególnej paniki nie było. W pewnym momencie nawet przypomniała sobie naszą starą zabawę TOUCH i zaproponowała, że może ciuchnie nosem toto fruwające...? I tylko zerk na mnie, czy jest ciasteczko? Oczywiście było. Jak zwykle :-)
...jeszcze się okaże, że Siwe to LBI jest, tylko na wiecznej adrenalinie ;-)))
Po powrocie poszłam po siodło, osiodłałyśmy się (Siwe coraz bardziej obyte z siodłem, coraz mniejszy niepokój przy siodłaniu okazuje), chwilę spokojnie się pobawiłyśmy, wsiadłam-zsiadłam parę razy, pozginałyśmy się kilkanaście razy prawo-lewo i skończyłyśmy.

A potem nadeszła ta pamiętna niedziela ;-) Nie zapowiadało się dobrze, bo spałam z 5 godzin (kaszel mi został... nie brałaś gripexu??) i rano byłam nie-całkiem we formie. Ale dzień był przyjemny, słońce, prawie bezwietrznie...
Najpierw wzięłam się za Siwkę, trochę powsiadałam, trochę się powygłupiałyśmy: Siwe ładowało się samo z siebie przodami na nasz mega-podest z opon (bardzo lubi stawać przednimi nogami na oponach i gapić się z wysokości dookoła :-) a ja udawałam, że się na nią wdrapuję, pokładałam się jej na pleckach i na zadzie, gramoliłam się niby-na-oklep... Aż Szamanisko nam pozazdrościło (Siwe miało minę błogą), przydefilowało spod stodoły i też próbowało na opony się ładować, obok nas. Albo Siwą podgryzać, żeby sobie poszła a on zajmie jej miejsce... Bo na pewno mam ciasteczka...
Potem przerzuciłam się na hucka. No bo w końcu trzeba regularnie pracować nad własnymi umiejętnościami jeździeckimi (zapuściłam się na tym poletku koszmarnie), a hucek jest idealnym obiektem do tego typu poczynań. Humorzasty, aczkolwiek tolerancyjny i ze stoickim spokojem znoszący moje eksperymentowanie ze stosowaniem pomocy jeździeckich ;-)
Tłukłam się na małym ze 30 minut. Był taki nieznośny, że co i raz groziłam mu, że pójdę po palcat (gdzieś się wala w końskiej szafie, zdaje się... daaaawno go nie widziałam ;-) Jedyne, co nam wychodziło świetnie to stanie w miejscu... A mieliśmy ambicje jeździć jakieś fajne patterny prawie reiningowe... Szybko się jednak okazało, że ja może i ambicje miałam, ale hucek niekoniecznie ;-)
Zniesmaczył mnie, więc na poprawę nastroju przywołałam Siwe. Ta przynajmniej jest koń-ideał jeśli chodzi o dyscyplinę... Poszłyśmy na spacer. Początkowo Siwe było lekko niespokojne, bo te 3 durnie-wałachy darły się wniebogłosy. Najbardziej ryczał hucek... Myślałby kto! Regularnie się łajza z Siwką tłucze a jak ją gdzieś zabieram to rozpacza gorzej od Szamana... Fisiek wygląda na pogodzonego z losem; wprawdzie wystaje zza stodoły i za nami oczy wypatruje, ale już nie lata i nie wydziera się nadmiernie (w sobotę mu się tylko przydarzył występ, gdy schowałyśmy się z Siwką w stodole... Latał jak opętamy, brykał i kwiczał jak świniak... Dziwak. I głupi. Jakby nie latał, tylko pomyślał i przystawił oko do szpar w deskach, to by Siwkę widział... ;-)
Spacer nam się zdecydowanie udał :-) Powędrowałyśmy po raz pierwszy do szosy głównej międzygminnej Gawłowo-Świerkowo. Kawał drogi... Siwe idąc wzdłuż naszych krzaczorów co i raz stawało jak wryte, bo a to w przerwie między krzaczorami pojawiało się nagle gospodarstwo sąsiada G., a to na horyzoncie u sąsiada A. ktoś się kręcił koło budynków, a to u kolejnego sąsiada A. coś się zalśniło na podwórku... Na drodze głównej Siwe rozejrzało się w prawo, w lewo i obrało kierunek w prawo, na stadninę (tam zawsze wędrują Ala z Nikiem)... Nawet nie zerknęła na dom i majaczące na horyzoncie nasze wałachy... Taka rezolutna :-) Na drodze poćwiczyłyśmy zatrzymania, cofania, stick to me i tym podobne wygibasy, trochę zryłyśmy rozmoczone podłoże, ale co tam... Przyjdzie walec i wyrówna ;-) Siwe tak się wyluzowało, że wędrowało z głową w dole, ewidentnie zrelaksowane (NIE-WIE-RZĘ! TO NIE TEN KOŃ...)
Po powrocie na padok powitaniom nie było końca. Była wymiana chrumkających rżeń (z Nikiem), niuchanie słabizn (z huckiem) i noski-noski (po kolei z Nikiem, z huckiem i z Szamanem).
Jako, że sprytnie zostawiłam wcześniej siodło w stodole, tuż przy padoku, to mimo, że zbliżał się zmierzch, postanowiłam Siwe osiodłać... Stała taka rozmemłana, z głową w dole, kolesie wszyscy uderzyli w drzemkę, suki zamknięte w stajni, Bobuś na słomie w stodole... Panował totalny spokój... Osiodłałam i od razu wsiadłam (oczywiście z opony, to już nasz rytuał. Z ziemi nawet nie próbuję, bo się gramolę jak fujara a Siwe patrzy na mnie z politowaniem, jaki to lider jej się przytrafił... ;-) Intensywnie się pozginałyśmy w obie strony (lateral flexion is the key to vertical flexion - cytat oczywiście z Pana C. Andersona ;-), poodangażowywałyśmy zadek (o ile w lewo idealnie, to w prawo ciut gorzej, ale dodaję klik-klik i Siwy zadek momentalnie rusza :-) W międzyczasie kilka razy zsiadałam i regulowałam długość mekate, bo ciągle wydawały mi się zbyt długie. W końcu wodze wyglądały, jakbyśmy miały startować w barel racingu (czyli były krótsze niż zalecane do klatki piersiowej), ale czułam się z nimi komfortowo, bo bez problemu mogłam Siwe szybko zgiąć. I zażądałam ruszenia z miejsca. Na wysunięcie ręki z wodzami + NAPRZÓD, ściśnięcie łydkami i 2-klik, Siwe drgnęło. Aż zaskowyczałam z radości, mimo, że nie było to zdecydowane drgnięcie do przodu, raczej bujnięcie się w pożądanym przeze mnie kierunku. Za kolejnym wysunięciem/NAPRZÓD/2-klikiem/przyłożeniem... Siwe zabujało się i zrobiło krok w bok (nasz pierwszy side-pass ;-) Za kolejnym ruszyło krok do przodu... Aaaa, jaka ja genialna, że z ziemi przez ostatnie dni wdrażałam Siwkę w to NAPRZÓD i 2-klik jako sygnał do ruchu... Obyło się bez pacania końcówką mekate...
W pewnym momencie pokapowałam się, że jesteśmy ze 3 m. od opon... Takeśmy się rozbujały :-))) Ponad 5 lat, ludzie, ponad 5 lat pracy z ziemi i oto spokojnie pojechałyśmy w dal... Mało tego: poprosiłam o cofanie na BACK-BACK-BACK, przeniesienie ciężaru i zafalowanie podniesionymi wodzami (delikatna wersja tea-bag) a Siwe ciuchnęło wstecz ze 3 kroki...
Rozsiodłałam, dałam po kolei wszystkie ciasteczka, jakie mi zostały... A Siwe najpierw zaczęło mnie obniuchiwać a potem lizać po twarzy...

Na koniec napatoczył się Szaman. Upojona sukcesem jeździeckim osiodłałam gada. Stał na goło, bo nie chciało mi się zakładać mu kantarka. Ani drgnął przy zapinaniu popręgu a on tego zdecydowanie nie lubi, zwłaszcza po dłuższych przerwach... Ustroiłam w ogłowie (też nie zaszemrał), więc umyśliłam się wgramolić. Oj, ciężko było, w końcu udało mi się jednak na grubasie uwiesić... Grubas początkowo nie zareagował, potem zgiął się, zlustrował mnie wzrokiem średnio-zadolowonym i postanowił majestatycznie ruszyć (a kazał mu kto...? cóż za brak dyscypliny ;-)
Skandalicznie wysoki koń, zdecydowanie przerósł moje oczekiwania... A zapowiadało się, że będzie niewyrośniętym mieszańcem... I po co było go tak dobrze karmić... ;-)

W połowie kwietnia wizytę na wsi zapowiada me Dziecię (bijcie we dzwony! święto niebywałe) i zamierza na Szamana wsiadać... No tak... Dziecię ma ze 180 cm. to i wyglądają z Fiśkiem dość harmonijnie w tandemie ;-) Żeby tak cholera jedna częściej zechciała nas odwiedzać to Fisiek byłby już dawno wyuczony (na nieszczęście klasycznie, bo dziecię westu nie-woli... w kogo to ladaco poszło...??)

poniedziałek, 22 marca 2010

Siwka - najbezpieczniejszy koń na świecie :-)

W związku z planowanym udziałem w corocznym zjeździe SPNH, w piątek wzięłam dzień wolny, żeby Oblubieniec wyszalał się do niedzieli i mógł powrócić na łono wsi dając mi wolny dzień ;-) ...I pojechałyśmy z Alą na wioskę skoro świt, czyli Zenkiem o 9.30.
Ciepło, wiosennie... Aż chciało się coś z końmi uczynić... Gdyby tylko nie to błoto... Poziom wody mamy teraz taki, że woda w studni zaczyna się na poziomie gruntu (!!!) a stajnia zalana jest totalnie: cały eks-boks Nika, cały eks-boks Szamana i pół eks-boksu Siwki, który jest nota bene najwyżej położony... O dziwo, korytarz zalany nie został (czyli jedynie łajza-hucek by się wywinął od stania w kałuży)... Czyli siano spoczywające wzdłuż siwego boksu jeszcze żyje... No ale bądźmy dobrej myśli; gorzej to już chyba być nie może...

Zamiast zająć się, jak to mam we zwyczaju zawsze po przyjeździe, porządkami weekendowymi, poszło się do koni. Z siodłem (o-ho-ho!) Na pierwszy ogień poszedł hucek. Pod siodłem emanował nadzwyczajną energią zwłaszcza wtedy, gdy słyszał świst stringa na sąsiedniej łące (to Ala wymuszała wyższe chody na niemrawym Niku. I weź tu mu człowieku buduj mięśnie takiemu, jak koleś nie lubi się przemęczać. A jakie brzucho już sobie uhodował ;-)
Swoją drogą, wracając do sprawy hucka, ciekawe czy taki durnowaty, że myślał, że string go dosięgnie z odległości 20 m. czy to może taka nowa strategia: będę się płoszył, a nóż zsiądzie i da mi spokój? Po kilkunastu minutach się uspokoił, a co sobie poćwiczyliśmy zgięcia boczne i ciasne kółeczka w celu wytracania pędu to nasze :-) Potem małego dosiadła Ala. Miałam okazję pooglądać, jak wygląda hucek pod dorosłym jeźdźcem (siebie nie widzę, więc nie wiedziałam, jaki to kurdupel ;-) Znów się mały zasapał, ale już nie tak bardzo, jak ostatnio. A nakłusował się... Czyli jakby złapał ciut kondycji...

A potem wzięłam się za Siwe. Za głowę (dosłownie; prowadzamy się za bródkę ;-) koleżankę i do siodłania... Trochę Siwe kombinowało, jak zwiać pod stodołę... Bo tam takie urocze miejsce do końskiego leżakowania na stojąco... Ale w końcu uległa i poszła za mną grzecznie do siodła... Pobawiłyśmy się chwilę, odczekałam sprytnie ;-), żeby Ala z Nikiem poszli sobie w teren (a jakże, terenują sobie po wsi :-) i postanowiłam wsiąść. Tak bez świadków, że jakby gleba jaka się przytrafiła to hańby nie będzie, ale jednocześnie jak polegnę, to mnie Ala znajdzie po powrocie i odciągnie gdzie na ubocze, zanim Szamanisko zacznie się interesować reanimowaniem mojej osoby ;-)
Załadowałam się z opon, żeby nie gramolić się nieporadnie z ziemi. Zaraz jednak zsiadłam, bo cykor jestem. A Siwe wprawdzie stało grzeczniutko, ale postawę miało bardzo czujną... I te uszy skierowane na jeźdźca... (bo niby tak ma być, że koń się uszami na jeźdźca patrzy a nie gapi po okolicy... ale u Siwej takie czujne uszy za każdym razem wskazywały, że za chwilę będzie gleba... I przez te właśnie uszy Gośka już na Siwe wsiadać nie chce... Bo najpierw były uszy a za ułamek sekundy barany i gleba...)
Wsiadłam-zsiadłam z 10 razy, aż Szaman podszedł do nas przypatrywać się... Bo moja jazda na hucku już go nie ekscytuje, ale takie wygibasy na stojącym koniu najwyraźniej go intrygują... Siedząc na Siwej wymyśliłam więc, że grubego będę jojem odsyłać... Za pierwszym razem cofnął na palec (faza 1.), za drugim na nadgarstek (faza 2.) a za trzecim ani drgnął: te, po pierwsze: gdzie ciasteczko? a po drugie: możesz mi nafiukać... Carrota nie masz, liną też we mnie nie pacniesz, bo ci się Siwe wypłoszy... Takie bydlęcie cwane ;-))
Zsiadłam, przegoniłam. Walnął mi przed nosem roll-backa, zaprezentował jedno foule galopu, obraził się i wrócił stępem pod stodołę. I dobrze. O to mi chodziło, żeby sobie poszedł :-) Bo po przećwiczeniu zgięć bocznych (Siwe zgina się tak, że nosem dotyka do mojej nogi. Całkiem jak wierzchowce Pana C. Andersona - się oglądało, się wyciągnęło wnioski, się stosuje w praktyce :-) postanowiłam ruszyć z miejsca. Wokół opon, czyli po małym kółeczku, żeby dzika była zgięta, tak na wszelki wypadek (podpatrzone u Pana D.Carpentera - pierwsze wsiadanie)... I tu okazało się, że moje wysiłki w kierunku wyciszania Siwego pod siodłem zwieńczone zostały sukcesem więcej niż 100-procentowym: Siwe nie zamierza ruszyć z miejsca! Co bym nie wyczyniała*, Siwe uważa, że to zapewne jakaś nowa forma friendly: odwraca więc tylko głowę, ze stoickim spokojem zerka na mnie i z miejsca nie rusza.

* no dobra. Liną w ramach fazy 4. nie pacałam. Ale ręką w zad ją klepałam... Zdaje się, że musimy odkryć magiczny guzik do ruszania ;-)

No to cudnie. Oto okazało się, że mój dziki koń wcale nie jest dziki... Tylko... nie bardzo daje się na nim jeździć ;-)
Odangażowanie zadu robi jednak od lekkiego przyłożenia łydki... Może podążymy tym tropem...
Przy okazji odkryłam, że Siwe na minimalny kontakt/podniesienie wodzy reaguje westernowym ustawieniem głowy i szyi. Zdaje się, że to pokłosie chambonu :-) Czyli german martingale może nie będzie nam potrzebny ;-)

Po powrocie Ali zaprezentowałam jej poziom wyszkolenia Siwki w stój. Chyba zrobiło to na niej spore wrażenie ;-), bo zaproponowała, że w sobotę może posłużyć za manekina i wsiąść...

W sobotę miałam już mniejszy animusz do jeździectwa, mimo, że (a może dlatego, że) w nocy zamiast iść spać o 22.00 zrobiłyśmy sobie z Alą podbudowę teoretyczną oglądając materiały Clintona Andersona (podstępnie próbuję przekonać Alę do westu ;-) Ale skoro znalazł się ochotnik do wsiadania na Siwca... (ochotnik - towar mocno reglamentowany... Cwana Gośka na wszelki wypadek na wsi się ostatnio nie pojawia ;-)

...w sumie Siwe spędziło pod siodłem ze 4 godziny! Najpierw były zabawy energiczne z siodłem, potem były oprowadzanki z Alą na grzbiecie (byłam zdenerwowana jak diabli... Aż mnie Ala musiała uspokajać: najwyżej glebnę... młodość, odwaga... eh...). Siwe było na początku bardzo spięte, głowa wysoko (na początku co i raz przypominałam jej kantarkiem w dół, gdzie sie ma znajdować głowa u konia westernowego... bynajmniej nie w chmurach...), kroczek drobiący... Po iluś tam kółkach wyluzowała i w końcu zaczęła oddychać, wypuszczać powietrze, głowę obniżać...
Szczerze powiedziawszy myślałam, że będzie spokojniejsza... Nie wiem, czy to się nie skończy jednak tym, że będę musiała pracować z Siwcem samodzielnie... Koń dla jednego jeźdźca mi się trafił czy co?
Potem Ala szybko osiodłała Nika i poszłyśmy na spacer. Siwe na kantarku, ale oczywiście w pełnym rynsztunku: siodło, ogłowie (bez wodzy)... Pełen profesjonalizm... Miałam tylko nadzieję, że nikt się po drodze nie napatoczy i nie spyta, czego tak idę na piechotę zamiast jechać, jak mam konia ;-)
Obawy moje okazały się płonne, gdyż daleko od domu nie odeszłyśmy. Fisiek i hucek odstawili na padoku takie rodeo, że szybko zrezygnowałam z dalszej wyprawy... Bo nie daj boże, żeby Fisiu przypomniał sobie, jak to się umie ogrodzenia taranować... Takie brykadno odstawił, tak kwiczał, że słychać go było chyba w samym Ciechanowie ;-) A gnał po padoku jakby brał udział w Wielkiej Warszawskiej, co najmniej. Wtórował mu ryczący hucek... Co za wałachy jedne, głupie... Samicą-Alfę im zabrali... Zamiast wyruszyć do Gawłowa (złożyć re-wizytę w lokalnej stadninie; rano odwiedził nas Adam-właściciel prowadzący teren, w 4 konie), musiałyśmy kręcić się z Siwką w zasięgu Szamańskiego wzroku. Gdy ten zobaczył, że się nie oddalamy, trochę się uspokoił, choć cały czas miał na nas oko (siana nie tknął)...
Łaziłyśmy z Siwą po kałużach, po strumieniu (najpierw były dzikie przeskoki, potem nerwowe przebieganie, w końcu wlazła w wodę i stała zadowolona bawiąc się w rozchlapywanie paszczą wody na boki :-)
W międzyczasie knułam strategię, jak tu Siwą bezstresowo (bez tego pacania liną ;-) i bezpiecznie dla mnie, nauczyć ruszania pod jeźdźcem... Zdecydowałam się na verbal cue; wędrując obok Siwca (strefa 3 i 4) stosowałam komendę NAPRZÓD i 2-klik... Niby klikanie miało być zarezerwowane dla kłusa, ale chwilowo poczyniłam drobną modyfikację ;-) Po chwili szło nam całkiem dobrze...
Zatrzymania na WHOA mamy już opanowane od dawna, to jedna z podstawowych komend, jakich uczyłam Siwkę od samego początku i przy każdej okazji :-)

...a w niedzielę na zjazd SPNH nie dojechałam... Zakopaliśmy się samochodem na naszej polnej drodze... Najpierw rozpaczałam, ale na vis maior nie ma mocnych... Więc poszłam z Siwcem na spacer (teraz będziemy zawsze gdzieś wychodzić, koniec luzów. Najwyższa pora skończyć z siwą dzikością... ) Powędrowałyśmy patrzeć, jak Oblubieniec z białą psiacą (buldogą-Rexoną) wykopują samochód z błota... Szamany za stodołą były już spokojniejsze; choć wrzaski co i raz dało się słyszeć... Wiał bardzo silny wiatr, plandeki na sianie fruwały nad łąką koniczynową, Siwe ruchy sprężyste miało jak cholera, podkłusowywało w miejscu, ale było bardzo zdyscyplinowane... Spędziłyśmy na łące z godzinę; trochę pozwalałam się wypasać a trochę rozkazywałam (głowę opuść, cofnij, tu stań, na zaspę topniejącą wleź, w kałużę stąpnij...) Siwe największy problem miało z WHOA! (stój mi tu i się nie ruszaj); bo od domu daleko, bo miejsce całkiem obce (jeszcze w tej części łąki nie byłyśmy), bo krzaki szeleszczą, bo wiatr wieje i pies biały w okolicy buszuje, bo Oblubieniec rzuca błotem i kamieniami walcząc z zakopanym samochodem... Sporo bo, jak dla Siwki - Bardzo Adrenalinowego Konia...
Miałam w planie wsiadanie na padoku, ale na nieszczęście zaczęło padać i konie zaraz się zeszmaciły (zmokły i od razu złośliwie wytarzały się - wszystkie moje 3!) Żebym nie wpadła czasem na pomysł przyniesienia siodła... Cwaniaczki!

Zdaje się, że piszę zbyt długie posty... Kto to będzie czytał???

środa, 17 marca 2010

Solenizant

Aaaa, jak można było zapomnieć...!!!
Szamanisko 15 marca skończył 6 lat!!!


poniedziałek, 15 marca 2010

Pogodowe wynaturzenia

Tytuł na okoliczność, że spadł bezsensowny śnieg a w poniedziałek rano było -11 st. Skandal jakiś!

W sobotę
o poranku Siwe doczekało się pięknych nowych kopytów przednich. Dostąpiłam nawet zaszczytu (na wyraźny rozkaz Oblubieńca ;-) przejechania parę razy pilnikiem po Siwym kopycie, ale zaraz się wykręciłam od tej roboty, bo mi jakoś nieporęcznie było... Pilnik zdecydowanie za duży; jakby była wersja damska to i owszem... Bym piłowała. A tak to nie ;-)
Siwe miało robione kopyty pod stajnią. Samotnie. O, i tu dochodzimy do meritum. Że się dało. Że Siwe tylko minimalnie się zawierciło na początku, minimalnie zatańcowało w miejscu kilka razy zadami (bo przodami się nie dało ;-) i ani razu nie rozdarło siwej paszczy (a potrafi panikować gębą). A bądź co bądź pod stajnią się nie bywa od jakiegoś czasu, bo przecież mieszka się na padoku. Czyli miejsce jakby trochę nowe, nie podpadające pod siwe comfort zone...
Darł się za to Szamanisko pozostawiony z kolegami na padoku. Myślał by kto. Taki DUŻY a mazgaj! Kręcił się i wiercił pod bramką, potem się obraził i stał naburmuszony (on tak ma; naburmusza się, robi się wysoki, nie patrzy bezpośrednio tylko z miną gapi się w dal. Ale wbrew pozorom, czuwa) W końcu poszedł jeść. Tak się obraził ;-)
I wtedy mnie poraziła myśl. Na spacer iść na nowych kopytach! Hen, za bramę! Pomysł nowatorski, radykalny i, nie ukrywam, śmiały. Bo na spacery nie chodzimy. Bo logistyka, bo się nie chce, bo nie ma czasu, bo reszta będzie wyczyniać... Ale Niko przecież chodzi i nic się nie dzieje. Tylko hucek za nim popatruje (i to tylko wtedy, gdy nie ma siana ;-). Nasi się nieszczególnie interesują...
Poszłyśmy. Siwe gałowało, rozglądało się, szło bystrze i sprężyście. Zaraz za bramą odkryła pokłady siana (pozostałości po rozładowywaniu przyczepy, nieco przetrzebione przez spacerowicza Nika), pojadła. Przeszłyśmy się kawałek drogą, skoczyłyśmy przez kanałek odpływowy wykopany w poprzek naszej drogi, potem zakręciłyśmy na zalaną koniczynową łąką (Siwe sprytnie omijało rozlewiska), na koniczynie Siwe próbowało zakotwiczyć, ale nie dałam, bo mi się nie chciało sterczeć na wietrze (no i rowki cukrowe!! wprawdzie koniczyny jeszcze nie ma, ale zeszłoroczna trawa sterczy a i młoda już się minimalnie puszcza kępkami, więc Siwe zaczęło się łapczywie napychać...)

A potem było jeździectwo. No bo w końcu po coś się tę kolekcję siodeł posiada (Oblubieniec: a po cholerę Ci to kolejne siodło, jak Ty w ogóle nie jeździsz!!!!????) Siwe podlazło jako pierwsze, nie wypadało nie docenić końskiej chęci (zapewne chodziło o ciasteczko, ale co tam... ;-) Osiodłałyśmy się wcale nie jakoś delikatnie, znaczy nie cackałam się, żadne tam kiziu-miziu: dałam powąchać pad i fru go na plecki; dałam powąchać siodło i też fru (eee, daj powąchać dłużej...! Siwe wyrobiło sobie sprytny schemacik: wie, że im dłużej niucha, tym bardziej opóźnia procedurę siodłania... a jak już obniucha i chcę siodło zakładać, robi sprytny blok głową-szyją, żeby się nie za bardzo dało to siodło na pleckach umieścić, cwana jaka dzika...) Nawet fenderami pomachałam daleko odwodząc je na boki (o, to Siwą zawsze nieodmiennie płoszy...) i potelepałam siodłem (pad sobie pod Siwką nieźle posyczał wypuszczając-zasysając powietrze). No, było nieźle. Głowa jak zwykle w górze, czujność jak ważka, ale bez odpałów. Trochę się ruszyłyśmy kłusem a potem wpadłam na pomysł poganiania hucka z Siwą na linie. Bo hucek miał minę zbyt butną ;-) I stawiał się Szamanowi. Więc mu się należało ;-) Zresztą co tam, lider se może robić co chce, nawet bez powodu przegnać gada ;-)
Mały wiał jak należy, suki nam dzielnie pomagały; zamętu narobiliśmy na padoku, że hej :-) Siwe dzielnie za mną latało, aczkolwiek trzymając się w słusznej odległości 1/2 liny, bo pędząc tęgim kłusem za huckiem wywijałam końcówką liny i wznosiłam bojowe okrzyki :-)
W końcu się zasapałam, hucek miny butnej się pozbył, więc postanowiłam wsiąść na Siwe. A co!
I usiłuję z ziemi a tu porażka! Za wysoko! No żeby aż tak zdziadzieć?? Czy już tylko hucek size mi pisany?? Musiało się iść do podestu z mega-opon. Szybko sobie wyjaśniłyśmy, że moje wdrapanie się na oponę nie oznacza, że Siwe też ma się na nią wdrapać ;-) Wsiadanie bez emocji ze strony Siwki, z mojej owszem, bom nienawykła... Jak ja będę na niej jeździć? Jakoś sobie tego nie wyobrażam... Muszę po fachowca, chyba mnie to jednak nie minie...
...i już za chwilę siodłałam hucka. No ten przynajmniej jezdny ;-) Pomna na nasze ostatnie jeździeckie sukcesy... A tu siurpryza: mały nie w sosie (obraził się za ganinki, czy co...? ;-) Już na linie pokazał różki (pobryki, pokwiki, pląsy, miny kwaśne pod moim adresem) a pod siodłem emanował niechęcią do współpracy... Najpierw nie chciał ruszyć z miejsca, dopiero dyscyplinarne kółeczka biegiem go przekonały. Potem nie chciał cofać. Potem nie chciał zwolnić. A w międzyczasie nie chciał skręcać. Albo chciał skręcać wtedy, kiedy ja nie chciałam... Jednym słowem jazda była bardzo finezyjna ;-) Poddał się po jakichś 20 minutach, gdy nie na żarty rozszalała się śnieżyca... Na koniec dostał ciasteczko, więc rozstaliśmy się w zgodzie :-) Nawet trochę sam z siebie za mną połaził (wyniuchał, że mi ciasteczka w kieszeni zostały; nie łudźmy się, że to MIŁOŚĆ ;-)

Ze spraw czysto-żywo-budowlanych: wzięłam się w końcu za ratowanie resztek okrągłego wybiegu (...bo 2 kolejne żerdzie odgryzione...) Pomalowałam czarną śmierdzącą ohydą to, co pozostało z ogrodzenia. W trakcie poczułam na sobiej czyjś wzrok. Poglądam wokoło, oczywiście Szaman. Stoi i się we mnie wpatruje. W końcu nie wytrzymuje. Podchodzi. Do jednego słupka, obniuchuje z odległości 5 cm., krzywi się. Podchodzi do kolejnego, obniuchuje, krzywi się... W końcu podchodzi do mnie, obniuchuje wiaderko z ohydą i popatruje na mnie zdegustowany... Cholera, a skąd on wie, że to malowanie to na jego okoliczność...??

A w niedzielę wyluzowane Siwe, bo chowane bezstajennie, przeraziło się... ptaszka. Małej ptaszynki!
...Siwe wypasało się o poranku na porozrzucanym po całym padoku sianie razem z małym szarawym ptaszęciem. W pewnym momencie ptaszyna podfrunęła a Siwe wykonało skok stulecia w bok (2 m.) zwieńczony cudnym rozjechaniem się nóg na wszystkie strony, o mało nie glebnęła... No i weź tu człowieku na nią wsiadaj!

poniedziałek, 8 marca 2010

Neck reining

Tak, proszę Państwa. W niedzielę w końcu wlazło się na hucka (zrobiłam bilans jeździecki za rok 2010; wypadł marniutko: tylko 3 jazdy w tym roku) a że w sobotni wieczór obejrzało się DVD Douga Carpentera (szkolenie od podstaw: od lonży, poprzez pierwsze wsiadania, docelowo do western pleasure) to i motywacja do westernowania się pojawiła ;-) Nie wszystko w metodyce treningowej pana DC przypadło mi do gustu, ale po zastosowaniu pryncypiów PNH dało radę wdrożyć na małym...
Zapoczęłam od zmiany loop rein na split rein (moich cudnych markowych ciężkich skórzanych wodzy westernowych; nie dość, że porządnie zakurzonych, to jeszcze skrobniętych o zgrozo! mysim zębem) i zorganizowaniu ogłowia (dla odmiany postanowiłam użyć indiańskiego z taśmy we wzorek a la navaho)...
Hucek na mój widok się zbystrzył i jakoś nie przejawił zbytniej chęci do podejścia (chyba emanowała ze mnie kowbojska charyzma ;-) Pojawili się za to wszyscy inni, z Nikiem na czele, który elegancko ustawił się boczkiem do siodłania (no ten to ma pomysły... chyba mu się kulbaka podoba ;-)
Towarzystwo zostało wyproszone z miejsca przy oponach a huckowi zrobiło się catching game (próbował chować się za Szamana, ale Szaman wie, że jak się na coś uprę, to lepiej nie stać mi na drodze. Więc zwiał, hucka odsłonił i nic już małego nie uratowało. Złapał mnie, co mu się opłaciło, bo dostał ciasteczko ;-)
Przy nowym ogłowiu trochę grymasił (użyliśmy też innego wędzidła niż zwykle), ale zaraz się uspokoił (magiczne słówko EJ! ;-) Malutkie grymasy odstawił też przy zmianach kierunku w okrążaniu, ale szybko dał sobie spokój, bo to wymagało sporej energii z jego strony a on tego bardzo nie lubi - emanować energią (ganianki stadne, kondycyjno-spuszczające parę traktuje jako zło konieczne, co najwyżej zasuwa kłusem a i to niechętnie)
Wgramoliłam się na malucha (z wdziękiem i gracją, bo nizutko ;-) i pomknęliśmy. Jako, że z naszego okrągłego wybiegu pozostało jakieś 2/3 ogrodzenia, bo resztę zeżarł Szaman na spółkę z Siwką (tak, przyłapałam ją, jak zamyślona zerkała na moje jeździectwo skrobiąc zębem drąg...) powędrowaliśmy najpierw na drugi padok, a potem na ostatni, nad samą rzeczką, gdzie pełno kłód i gałęzi. Czyli puściliśmy się na szerokie wody, prawie jak teren... Hucek nawet nie miałknął, że mu od koni odejść rozkazuję, ba, nawet wyglądał na zadowolonego, że coś się w końcu dzieje, popatrywał po krzakach, gapił się na rzeczkę a co i raz zerkał na mnie przez ramię, czy może szykuję ciasteczko...?
Bardzo ładnie poćwiczyliśmy sobie skręcanie od dosiadu a jako, że miałam wodze westernowe tak jakoś samo mi poleciało w kierunku neck reining i okazało się, że hucuś pięknie ustępuje od przyłożenia wodzy... Tak mi się to spodobało, że zaczęliśmy pomykać kłusem... Ćwiczyliśmy namiętnie zatrzymania z kłusa na przeniesienie ciężaru, mocniejsze oparcie w strzemionach (mantra szkółkowa: pięty w dół ;-) i WHOA! I zaraz potem cofanie. Energiczne. Prawie jak reining ;-) Za pierwszym poleceniem energicznego cofania hucek warknął ostrzegawczo, położył uszyska i zebrał się w sobie do mini-bryku, ale zastosowałam pomoc głosową (słówko EJ!) i mały bez sprzeciwu dziarsko pomaszerował wstecz :-)
Musieliśmy intrygująco wyglądać tam nad rzeką, bo długo nie cieszyliśmy się osobistym placykiem do jazdy; już za chwilę przywędrowała do nas Siwka a zaraz za nią Szaman. Pojawianie się Szamana szczegółnie mnie zaniepokoiło, bo ten miewa pomysły (np. nagły start galopem z miejsca w czasie moich ćwiczeń z Siwką, co oczywiście niezmiennie wprawiało Siwkę w niepokój co, kto, o co chodzi??? i nici z koncentracji. Oczywiście nic się nie działo, Fisiek chciał tylko zwrócić na siebie uwagę ;-)
Teraz też stanął i zamiast żreć korę z gałęzi jak Siwe, gapił się na nas z zainteresowaniem. Pogroziłam mu palcem i chyba uznał, że nie mam dziś poczucia humoru, bo przestał się nami zajmować. Na wszelki wypadek przenieśliśmy się jednak na drugi padok, bo licho nie śpi ;-)
Trenowaliśmy (o-hoho, jakie wielkie słowa ;-) 40 minut, czyli jest to nasz jeździecki rekord jeśli chodzi o długość jazdy. Hucek nawet się nie zapocił, ale na koniec robił bokami jak lokomotywa... Albo symulował stan przed-zawałowy, albo zero kondycji u kolesia... Ale wystarczyło, że chwilę postał, zaraz zainteresował się sianem i powędrował uzupełniać niedobory energetyczne ;-)

A chów bezstajenny kwitnie :-) W sobotę zaimplementowałyśmy z Alą karmienie treściwym z wiaderek w oponach. Było bardzo grzecznie, bo towarzystwo nie pokapowało się, co w wiaderku przyniosłam... Kolejnego dnia musiałam wkroczyć zbrojnie do akcji, bo hucek (odgoniony od swojego wiaderka przez Fiśka) przegonił z kolei Nika... A nie wypada, żeby na moich oczach gościowi krzywda się działa ;-)

A stajnia zalana. Czyli jednak nie wlew przez próg, ale podmakanie... W dwóch boksach lodowiska, woda za kostki... Psy w stajni z upodobaniem grasują, próbują lód gryźć, skaczą po nim i powarkują gdy trzeszczy... Teraz to ich ulubiona zabawa... A jeszcze ulubieńsza: ugryźć kawał lodu, zanieść go sobie w słomę i chrupać :-)
A poziom wody w studni mamy w tej chwili prawie równy z gruntem... Całe szczęście, że mróz (oby trzymał); dzięki niemu udało się nam dowieźć 100 kostek siana... Jak się ociepli, to chyba się potopimy...

wtorek, 2 marca 2010

Chów bezstajenny

Tak! Od czwartku nasze konie mieszkają na dworze!!! Wszystkie 4 :-)))
Oblubieniec zwany Podstępnym, przeprowadził koński eksperyment noclegowy bez konsultacji ze mną! A konie są przecież moje, jego psy!
Przyznał się kolejnego dnia ;-) Że nocowały na padoku, że przez noc zeżarły mu pnie drzew, które miały tylko okorować, że grzeczne, że nie uciekły, że nic się nie stało... Czyli rozpoczął się nowy rozdział gawłowskiego końskiego życia :-)

Przybyłam w sobotę późnym popołudniem (urodziny Babci). Dojeżdżamy do sąsiada (miejsce parkingowe - teraz dla odmiany po śniegu, na naszej drodze potop) a na horyzoncie - samotny jeździec. Przybywa Ala z Nikiem. I to bynajmniej nie w celu rekreacyjnej przejażdżki, tylko użytkowo. Niko został niecnie wykorzystany jako koń juczny! Do taskania na grzbiecie worka z otrębami a la martwy kowboj (zwany w niektórych kręgach martwym Indianinem). Chce się jeść, trzeba zapracować (ciekawe, czemu ta zasada nie dotyczy moich nierobów ;-) Tak mi się spodobał ten pomysł, że knuję, jak tu wyprodukować juki-sakwy na hucka. Ani chybi, da radę. W przeszłości podobno nawet w bryczce chodził, to i koniem jucznym może być ;-)

Po dobrnięciu na podwórko (asekurowałam prawą stronę worka, żeby nie palnął z Nika we wodę...) biegiem do koni. Żyją, gęby zadowolone; włóczą się po padoku, wystają grupkami, podkłócają się, prowadzają parami albo samodzielnie, ogryzają patyki, niszczą okrągły wybieg (kolejny drąg oderwany), psują zabawki (poległy oba pachołki)... Czyli good :-)
Więc od razu z grubej rury: w nocy szczepienie na grypę. Po ciemku, na padoku, przy latarce czołówce. Tego to jeszcze u nas nie było. Prorokowałam porażkę, przynajmniej w wykonaniu Siwku. A tu nic. NIC! Wszyscy ze stoickim spokojem. Fisiek jako pierwszy, jak zwykle bez emocji. Dostał ciasteczko (ach, te moje drobne słabostki do rozpuszczania zwierzaków... ;-) Następny oczywiście zameldował się hucek. Już. Natychmiast. Teraz. I szybko, bo ciasteczko pewnie czeka... Machnął tylko głową w kierunku Koleżanki do Kłucia, chyba tylko po to, żeby się pospieszyła, bo ile można czekać na łakotkę... ;-) Potem Niko, oczywiście bez sensacji, a na końcu Siwe. Tu byłam przygotowana na pewne ekscesy, pomna jak w zeszłym roku Siwe próbowało wiać z igłą wbitą w szyję... A tu NIC. Latarka świeci punktowo, dookoła widzę ciemność, a Siwka lekko tylko uniosła głowę... Ciasteczka zainkasowała 3, wszystkie, jakie mi zostały. A co, należało się! Nie pamiętam, żeby które nasze szczepienie było tak bezproblemowe :-) oczywiście składam to na karb 3-dniowej bezstajenności, bo wszyscy praktykujący taki chów zgodnie twierdzą, że bardzo konie uspokaja...

W niedzielę sprzątanie świata (czyli obejścia). Zszedł był śnieg (tylko mega-zaspy zostały w szczątkowej postaci) i tym samym odsłonie uległa cała prawda o naszym podwórku. Oj, było co robić! Psy oczywiście dzielnie mnie wspomagały, czyli każdy śmieć próbowały mi odebrać... Gdzie do worka!!! Nie wyrzucaj, przecież to cudna psia zabawka jest!!!
Między innymi wzięłam się za powtórne osuszanie stajni polegające na wylewaniu wody z wałaszego dołka wiadrem... Przy okazji zdiagnozowałam, że to jednak nie podmakanie od spodu, lecz wlew roztopów spodowany brakiem progu w stajni był przyczyną podtopienia...
Jeziorko zostało zneutralizowane, a mokre podłoże zasypane częściowo słomą, żeby wchłaniała wilgoć. Niech schnie. I niech się szykuje na gruntowny lifting, czyli drastyczną zmianę powierzchni ;-)
A w międzyczasie jakieś tam zabawy z Siwką, przy tak zwanej okazji (dopełnianie poidła), czyli jak zwykle na wolności. Np. stawianie wiaderek (2 na raz) na Siwym grzbiecie i zadku. Takie tam sprawdzanie (commotion in zone 3), czy Siwe by dało kiedy na siebie wleźć...?
Pewnie by dała, żebym się tylko wreszcie zebrała w sobie i polazła po siodło ;-)

W poniedziałek reaktywacja tematu budowa stajni (taaa, teraz, jak konie wygnaliśmy na dwór ;-) Przybył Pan Majster rano skoro świt (8.30), nie bacząc na to, że w nocy zrobiłam sobie maraton filmowy do 3.00 i obejrzałam 3 części Bourna za jednym zamachem ;-) Pomiędzy kolejnymi częściami latałam na padok sprawdzać, jak tam konie... Ostatnia wizyta wypadła mi jakoś po północy; zwierzaki spały i miały bardzo durne miny, gdy świeciłam im latarką po ślepkach... Ale na widok kostki słomo-siana błyskawicznie się ocknęły ;-)

Wczesnym popołudniem zarządziłam ćwiczenia fizyczne. Bieganie. Musiałam się wspomagać kawałkiem folii, bo łajzy jedne chyba się od Nika zaraziły nieruchawością i polemizowały ;-) Yyyy, eeee, ale koniecznie...? W końcu Siwe furknęło i pognało a reszta gęsiego za nią. Ależ to fajny/śmieszny widok, taki zastęp koni bez jeźdźców. Latają gęsiego, pilnują odstępów (zadkiem go, zadkiem), zmiany chodu synchronicznie...
Potem przyszła pora na prezentowanie folii każdemu zwierzakowi z osobna. Pierwszy oczywiście wyrwał się do prezentacji Szaman. Wystarczyło, że złożyłam straszaka na pół a ten już wiedziała, że koniec ganianek :-) Niko również zniuchał folię bez obaw. Siwe oczywiście lekko podane w tył (ale nos niuchał ;-) a hucek nafurczał na folię i odwrócił się do niej dupskiem. No cóż, przyznaję, że hucka się nie odczulało ni na folię, ni na inne straszliwe dla normalnych koni fanty. Bo płochliwość huckowa jest dość specyficzna: stanie toto i się gapi. Do ostatniej chwili nie ucieka, tylko patrzy i czeka na rozwój wypadków. Bo a nóż ucieczka okaże się zbędna...? Więc po co energię po próżnicy tracić, brzuszek gubić...? Grubiutki konik to ładny konik, przecież ;-) Jedyne wyjątki od tej reguły to carrot i lina. Tu musieliśmy włożyć spory wysiłek w czynności odwrażliwiające, bo na ich widok hucuś panikował nie na żarty. W 100% problem nie został rozwiązany, ale mały już nie ucieka powarkując, gdy uderzam stringiem w ziemię, ale lekko spięty czeka, aż się odczepię z tym tematem...
Później jeszcze zabawa z podestem oponowym. W zamierzeniach miała być wykorzystana do tego celu Siwka. Śnieg zszedł i opony nagle stały się bardzo wysokie, więc Siwe udawało, że nie rozumie, o co mi chodzi, potem, że się nie da nogi podnieść tak wysoko... Molestuję ci ja Siwe (a sprzętu żadnego, palcyma rozkazuję jedynie), Siwe się buja, proponuje pacnę tylko, co...? a Fisiek nas cały czas obserwuje... W końcu nie wytrzymuje nerwowo i przybywa spod stodoły. I dawaj pokazywać Siwej, jak to się robi... Ładuje nożysko na oponę, próbuję go przepędzić (jojo paluszkiem) aaa, nie ta noga? złazi i włazi drugą nogą, ja znowu w niego paluszkiem no to się zdecyduj w końcu: prawa czy lewa...? i zaczyna unosić naprzemiennie prawa-lewa, prawa-lewa... Znaczy krok hiszpański zapodaje ;-) W międzyczasie Siwe próbuje zwiać: a, to może ja już sobie pójdę... świetnie się bawicie, jak widzę... i myk za Opasłość Szamańską się chowa... Wyławiam ją z zaplecza (Szaman w międzyczasie się uspokoił, znaczy wlazł przodami na oponę i natarczywie przygląda się, czy będzie ciasteczko), nakazuję dzikiej ładować się na drugą oponę... wlazła (Fisiek zaświecił przykładem ;-) Dałam po ciasteczku. Mówię złaźcie (synchronicznie), a te, że nie... Co Ty, za sterczenie tu na górze dają ciasteczka. Nie wiedziałaś?? Skaranie boskie z nimi ;-) Kręcą mną jak chłopem w sądzie, a ja się jeszcze z tego cieszę :-)

Późnym popołudniem wzięłam się za sprzątanie padoku-noclegowni. Najpierw usiłowałam pozbyć się jeziora z okolic stodoły, potem zaangażowałam się w sprzątanie rozłożystego dywanu z końskich kup. Konie zerkały i obżerały się sianem. Fisiek w końcu jednak nie wytrzymał, porzucił konsumpcję. Chyba nie mógł patrzeć, jak morduję się, próbując kopać szpadlem kanałek odpływowy w lodzie ;-) Zaproponował siekierą, którą położyłam sobie na boku. Wziął trzonek w paszczę i zaczął ciągnąć siekierę w moją stronę. Odebrałam, odłożyłam. A ten znowu... Położyłam pod drutem pastuchowym, wziął się za odbierania mi szpadla... Przegnałam (driving szpadlem), wrócił... I tak w kółko :-)
...Wzięłam się za sprzątanie kup, czyli usypywanie odchodowego wału. O, to też się Fiśkowi spodobało: pomagać przy kupach. Wlazł na wał i dawaj go kopytem rozgarniać... W końcu udało mi się mu wytłumaczyć, żeby wału nie ruszał, tylko to, co jeszcze niezgarnięte... Rył kopytem do samego lodu (bo pod spodem lód), a zadowolony był z siebie... Gęba uśmiechnięta, szczęśliwy, że może współpracować z człowiekiem... Żadnemu koniowi nie dawał podejść, nawet na Siwkę się wykrzywiał...