"Pracuj nad sobą a z koniem się baw" Pat Parelli

środa, 27 lipca 2011

Medycyna naturalna

Zawzięcie przekopuję domową bibliotekę i sieć w poszukiwaniu informacji o naturalnym wspomaganiu końskiego organizmu...
Chodzi oczywiście o Siwkę... Zrobił się z niej teraz koń szczególnej troski; oczywiście zaobserwowałam już pierwsze symptomy rozbestwienia w postaci trykania człowieka głową... W niedzielę zdrowo tryknęła Heńkową w saszetkę z ciasteczkami a i mnie od czasu do czasu puknie, póki co z pewną dozą przyzwoitości, czyli w miarę, jak na konia, delikatnie ;-)

...zamówiłam kozieradkę, oregano (lebiodkę) i zieloną herbatę u Pana Podkowy (PODKOWA-LINY) a w siodlarni.com echinaceę i mieszankę ziołową ZAZULA - pokrzywa, mniszek lekarski, liście malin, echinacea, owoc dzikiej róży (po której: sierść jest lśniąca, krew oczyszczona a układ odpornościowy wzmocniony).
Ciekawe, jak Siwka zareaguje na takowe menu...
Suplement kopytowy rąbie w miarę przyzwoicie (czasem muszę resztkę papki zgarnąć z miski i podać do pyszczka ręcznie), ziółka ma kaszel też piła z apetytem... Mam nadzieję, że i tym razem zaakceptuje nowości w żywieniu...

poniedziałek, 25 lipca 2011

Ożywienie

Zebrałam się w końcu w sobie, nabrałam energii życiowej. W pracy - przeprowadzka z Bielan na Wolę plus zmiana godzin pracy na wcześniejsze. Skutkuje to tym, że na wsi wstawać teraz muszę o horrendalnej 5.15... Nic to. Daję radę, nawet wyrabiam się, żeby kuniom siano rozdać :-)

Nasi w końcu trochę zeszczupleli. Nawet Hucyk, mimo, że wydawało się to niemożliwe... Towarzystwo nie chodzi teraz na łąki, bo 3 łąkowe kwatery przeznaczone są dla Dziadków-pensjonariuszy. Nasi siedzą więc na piachu. A raczej na ni to glinie-ni to czarnoziemie. Mają dostęp do nadrzecza 24 h, ale chyba tylko w nocy tam łażą, bo cały dzień sterczą i patrzą, co się dzieje w obejściu.
Siwe nieodmiennie wywiera presję, żeby puścić ją na podwórko, albo choćby pod wiatę, bo tam siano zamknięte, ale zawsze jakieś źdźbło się znajdzie, żeby do gęby włożyć ;-) Wystaje przy sprężynie nawet wtedy, gdy wałachy pójdą na dalsze kwatery.
Się okazało, że Oblubieniec też ją puszcza na za-bramię (lub przed-bramię - zależy, z której strony spojrzeć ;-) i Siwe uważa, że to się jej należy, jak psu buda :-)
W niedzielę zagadałam się z Heńkową, patrzę a Siwe dyskretnie wypedałowało poza siedlisko naszą polną drogą (tasiemka symbolicznie zamykająca zdjęta), skubiąc pobocza i środek. Gadamy sobie spokojnie dalej, za jakiś czas rozglądam się a Siwe już hen w siennej koniczynie (łąka na drugi pokos odrasta). Ruszyłam po gadzinę, zawołałam, zacukałam po naszemu... Przykłusowała, ja ją za bródkę, a ta mi kłusem w stronę siedliska, że już niby wraca... a przed samym wejściem myk za górę gruzu, półwolta i sru z powrotem radosnym galopkiem w koniczynkę... Po drodze walnęła se lotną zmianę. A co. Umi, to się popisuje ;-)
Pierwszą catching game na wielkiej otwartej przestrzeni zaliczyłyśmy :-) Myślałam, że się nalatam albo co, ale zacukałam i Siwe znów do mnie przyleciało. Tym razem poszło grzecznie za bródkę na przed-bramię/za-bramię.

W sobotę Dziadki siedziały na łące za domkiem gospodarczym, puściłam więc naszych na po-dziadkowe niedojady na środkową kwaterę, którą zamierzałam zamknąć, żeby odrosła i się trochę po-odłogowała. Niedojady jednak zostały spore, szkoda to tak zostawić, bo zarosną po pas.
Nasi się przyczaili, widać było, że chcą lecieć, ale się cykają... Poszłam przodem. Fisiu-Tchórz oczywiście przyklejony do mojego prawego ramienia, ale wali pierwszy jako niby-czołowy, gały wytrzeszczone... Za nim Siwe - kłusem... Huc się zapodział na padock paradisie zastodolnym, ale za chwilę do swoich dołączył... I zaczęło się. Niby to takie niemrawe, grzeczne, a jak dały czadu... Najpierw doleciały i ustawiły się szeregiem przy ogrodzeniu, Dziadków oglądać. To Dziadki do nich, a co. Żałowałam, że nie wzięłam aparatu, bo wszystkie prężyły się i wyginały jak arabki. Noski-noski, obniuchiwania... Wolałam wkroczyć, żeby nie doszło do płotowych pojedynków, mimo, że było dość grzecznie. Licho nie śpi. Jeden kwiknie i awantura gotowa...
Nasi się zezłościli. Jak to tak, nie pozwolić się niuchać przez płot...!! I zapodali wściekłą 5-minutową gonitwę w kwikami, wierzgami, baranami... Takie rezerwy energetyczne się ma...! A zaledwie 2 godziny wcześniej narybek na Hucu na oklep jeździł... Proszę jaki to koń łaskawy, że dzieciakowi nie zaproponował, tego, co na łące wyczyniał ;-) Wprawdzie najbardziej spektakularne ewolucje nad ziemią zawsze Siwka wyczynia, ale Huc niewiele jej ustępuje w wygibasach ;-)
Pod wieczór zaproponowałam Siwce jazdę na tejże łące. Było żwawo. Zajmowałyśmy umysł jazdą od punktu do punktu, okrążaniem opony i kępek niedojedzonych badyli. Ponieważ WHOA! nie działało (przestawałam jechać, siadałam na kieszeniach, mówiłam WHOA! a Siwe zasuwało dalej) zgięć bocznych narobiłam się do znudzenia. Postanowiłam, że po pierwszym skutecznym WHOA! skończymy jazdę. Siwe zdecydowało, że trenowanie potrwa 15 minut... ;-) No cóż... Obiecałam :-)
Jako, że czułam jeździecki niedosyt, zapolowałam na Huca. Trochę próbował unikać, ale w końcu poległ. Znaczy łaskawie zgodził się na jazdę ;-) Pozasuwaliśmy po łące ostro. Ostro też nas komary pocięły ;-) Przez te codzienne, ostatnio, ulewy dość szybko z koni absorbina schodzi...

W niedzielę Siwkę na jazdę wzięłam o niezwyczajnie wczesnej porze, wczesnym popołudniem. Wysmarowałyśmy się resztką różanego żelu (spoko, spoko... jeszcze pełne 3 butelki mam w zanadrzu... W zeszłym roku posezonowe resztki wykupiłam z pewnego sklepu internetowego ;-) Osiodłałyśmy pod kasztanem. Jako że się zagadałam, Siwe miało lekcję cierpliwości - oczekiwanie w pełnym rynsztunku, aż zachce mi się zająć jej osobą... Stała dość grzecznie, ze 2 razy tylko próbowała ode mnie od-drałować ;-)
Jazda sympatyczna, Siwe spolegliwe, tym razem WHOA! bardzo ładnie działające. Kłus jednakowoż zasuwający. Zrobiłam eksperyment, czy da się owo zasuwania spowolnić. Bo mam ambicje joggu Siwkę wyuczyć. A póki co, hmmm... Anglezowanie w tempie Hucykowym niemalże uprawiam... Przysiadłam ćwiczebnie, luźno, nie przestając jednak jechać... (westówka wygodna, wygodna... na klasycznym by mnie wytelapało, że hej a tu dupsko elegancko siedzi ;-)
...i Siwe zwolniło kłusa, czyniąc go sobie i mnie bardziej wygodnym!! A bestio, tu Cię mam...!
Z bólem serca jazdę zaraz skończyłam, niech sobie przemyśli, jakie płyną z tego zakończenia nauki ;-)) Czuję, że jogg w zasięgu ręki... a raczej, pardon, dupy :-)))

środa, 20 lipca 2011

Czerniak

A więc jednak. Siwe ma czerniaka. Przypuszczenia naszych wet-ek potwierdziła dziś Olga Kalisiak.
Siwej urosło COŚ w okolicy ganasza. Najpierw była to mała gulka, malejąca-powiększająca się okresowo. Potem gulka zrobiła się jakby dwugulką, teraz jest gruzełkowatym większym CZYMŚ (spory orzech włoski). Zaczęło się ze 2 lata temu, ale wyglądało na okresowe powiększanie się lewego węzła chłonnego. W wyniku burzy mózgów nasze wetki wykluczyły węzeł chłonny, worek powietrzny i śliniankę (większe COŚ jest w tej okolicy), dziś Olga - przy okazji wizytowania Nowego - potwierdziła czerniaka. Ma podobną pacjentkę; COŚ w tej samej okolicy, wielkość - GRAPEFRUITA (!!)
Zalecenia - brak. Pacjentka była smarowana CZYMŚ, co podobno pomaga (toksycznym dla zwierząt i ludzi) - bez skutku. Czyli co..., żyjemy dalej.
Obawiałam się, żeby COŚ nie poszło do środka... żeby Siwe nie zaczęło się dusić, na przykład... Ale nie; COSIA wywala na zewnątrz... Pacjentka też się nie dusi, ot po prostu ma se owoc koło ganasza...

piątek, 15 lipca 2011

Wieści około-środowe

W środę z wieczora pierwsze werkowanie Nowego. Nowy, jako że przody fatalne (a jeden to w ogóle patologiczny i bolesny) nogi podaje za ciasteczko. Znaczy podaje, jak ma chęć i jak zaraz dostanie coś do gęby. I wyrywa. I odstawia taniec godowy (nóżka w przód, nóżka w tył), gdy nie ma ochoty nogi podać...
Przed werkowaniem - na linę. Najpierw zabawa w łapanie. O, dawno nie miałam okazji...
Tak w ogóle to ostatnio nawet level 1 sobie obglądnęłąm, ku przypomnieniu, jak się z surowym pracuje ;-)
Zabawa w łapanie śmieszna (przynajmniej ja się ubawiłam, nie wiem jak kuń. Raczej był zły ;-). Nowy ostentacyjnie energicznie odchodził, gdy zbliżałam się z kantarkiem. To kazałam odbiegać. Nowy - uchle płasko, odskok, bicie piany, reakcje nieadekwatnie żywiołowe.
Albo uchle płasko, głowa na 3 m. i stoi. Znaczy popisówa zastraszająca.
Uległ po 5 minutach :-)
Na linie - podobnie. Zrywy, podskoki, jedno dęba. Albo przeciwnie - wmurowanie w glebę. Wystarczyło jednak jedno wspólne obejście łąkowego padock paradisa (wygrodziłyśmy z Gośką Dziadkom ścieżki na łące, żeby się ruszali, nieroby ;-) i Nowemu przeszło :-) W trakcie owego obejścia kazałam robić rzeczy banalnie trywialne:
- iść za mną,
- nie wyprzedzać,
- wyprzedzać na komendę,
- stawać, gdy ja staję,
- cofać,
- cofać, gdy ja cofam,
- opadać liściem...
- okrążać w prawo/okrążać w lewo...

Nowy
BARDZO bystry, żuł co kazanie, a na koniec jeszcze ozór wywalał i żuchwą wywijał, jakby mu co w zęby trzonowe powłaziło. Tak mu owe trywialne polecenia dały do myślenia :-)

A, i jeszcze od razu zapowiedziałam, że CIASTECZKA NIE BĘDZIE ;-) I nie było.
Przody zrobione, wystarczyło kilka małych reprymend :-) Nawet gryzące muchy (dzięki forum SPNH wiem, że to jusznice ;-) nie przeszkadzały, o dziwo ;-)

poniedziałek, 11 lipca 2011

Weekendowe szaleństwo

Co się u nas w weekend działo...! Przewaliło się przez Gawłowo stado ludzi, stadko psów, gromada samochodów...
Psy tzw. ras niebezpiecznych, czyli uśmiechniętych i rozbrykanych; rodzeństwo buldosiów amerykańskich, przy których nasza Buła okazała się wielkim psem; paradowała więc z zadartym nosem powarkując na drobiazg :-) I jeszcze eee... pitbul...? amstaf...? kurcze, w psach to ja się jakoś szczególnie nie wyznaję ;-)
Stado ludzi pomagało w obejściu, psy hasały podzielone na grupy; były sesje zdjęciowe z treningu, z niecierpliwością czekam na jej owoce :-)

 photo HPIM8951_zps3nsa2mc8.jpg

 photo HPIM8946_zpsa2yigaui.jpg

Mimo obecności Bebo Gośki na wiosce, końskich zdjęć fajnych nie udało się porobić, bo tak jakoś wyszło...
Jazdę urządziłyśmy sobie w sobotę o 21, wcześniej się nie dało... Po fali opadów, naszedł upał niemiłosierny; konie sterczały w cieniu, siano niedojedzone walało się dokoła, trawa rosła sobie nie niepokojona końską gębą...
Owady się powściekały, powylatywały na żer po tygodniowym poście spowodowanym opadami i zimnicą... Miała więc miejsce globalna akcja psikania wszystkich koni; nasi - absorbiną, pensjonaty - czym tam który miał... Absorbina zdecydowanie wymiata inne środki, ale tym razem w 100% nie zadziałała... Aczkolwiek nasi i tak mieli się o wiele lepiej (od razu walnęli się spać w spokoju ducha), jak gościnni, których prawie od razu owad rąbał na całego...
Siwka dostąpiła zaszczytu dziewiczej jazdy w ogłowiu natural west bridle by Parelli. Przy tranzlowaniu zerkała podejrzliwie na śnieżobiałe mekate, ale zachowywała się godnie. Niezadowolenie okazała przy pracy z ziemi; wydała z siebie lewopółkulowy bryk (głowa między nogi i hajda w górę) i wyrwała mi linę!!! Bryk powolny i z rozmysłem - u Siwej zjawisko nie-wys-tę-pu-ją-ce. Tak się zwierza pozmieniała - LBI się z niej porobiło :-)
Lina upadła mi pod nogi (nie wysilałam się, żeby ją na siłę opanować), Bebo Gośka wrzasnęła co wy wyrabiacie??? bo akuratnie walczyła o życie na Hucu (czyli wsiadła na konia po dłuższej przerwie) a Siwe, jak gdyby nigdy nic, odangażowało się i stanęło naprzeciw mnie z grzeczną minką. Puściłam na ósemkę, poprosiłam o stęp (były propozycje a może jednak zamaszystym kłusem, hę...?) Wsiadłam, Siwe dość żwawe, ale w pełni kontrolowalne. Trochę się pokręciłyśmy, zakłusowałyśmy... takie wielkie nic a tu znowu Gośka: mamo, co Ty robisz??? i oczy bałuszyła coraz bardziej, że oto Siwka spokojnie (acz energicznie) kłusem pod jeźdźcem zasuwa... No tak, zapomniałam, że Bebo za często mnie na Siwce nie widziało... A Siwkę pod jeźdźcem kojarzy ze swoimi spektakularnymi z niej upadkami ;-) A tu proszę, kłusuje z człowiekiem i nie wpada w szał ;-)

W niedzielę najpierw upał, potem deszcz... Wzięłam się za kopyta. Trochę miałam opory, bo ludzie, psy, ruch w obejściu jak w ulu... Ale przerwa kopytna była 2-tygodniowa i sumienie mnie zagryzało, że kopyta domagają się interwencji... Na dokładkę wydawało mi się, że Hucyk pod Gośką w sobotę lekko znaczył na przód, wypadało dokładniej sprawdzić, co się dzieje pod spodem...
Zaczynam już pewne rzeczy widzieć; np. to że kąty wsporowe Hucykowi błyskawicznie odrosły... I że ma każdy przód inny; jeden z uporem maniaka hoduje sobie jakieś podejrzane (jak dla mnie) podpórki... Ciachnęłam małemu wszystkie 4 kopyta, dość śmiało jak na mój gust, ale Huc odszedł żwawym eleganckim krokiem, więc chyba nic mu tam nie uciachałam nadmiernie ;-)
Potem wzięłam Siwkę; ta z kolei ma kopyta zupełnie inne. Niby starte, kąty niewysokie, ale idzie jej w pazury... Było więc skracanie tarnikiem ... Miejsce obrałam sobie niezbyt bezpieczne, ale jedyne bezbłotne: pod starą wiatą. Tu ściana, tak słup a jeszcze dalej drzewo... Było nie najgorzej. Na szczęście nikt się szczególnie nami nie interesował. Do czasu wypłosza (zdaje się, że Fucia pod ścianą wiaty myszki szukała i pokazała nagle dołem pod ścianą swoja groźną facjatę ;-) Siwe skoczyło na mnie, ja wrzasnęłam i odruchowo uskoczyłam... Siwe dopadło do mnie, ciuchnęło mnie barkiem, zamarło przyklejone i od razu wyluzowało. Wyglądało to raczej jak Ratuj...!!! niż ucieczkę na oślep.
Siwkę zdecydowanie wolę werkować bez asysty (i w ogóle wszystko wokół niej wykonywać w samotności), bo wtedy jest o wiele spokojniej. Przy ludziach Siwe się od razu spina.
Lina leży sobie na ziemi, Siwe dostaje kupkę siana, żeby się nie nudziła a ja miotam się na kopycie ;-) A po wypłoszu przyparadowało do nas kilka ożywionych incydentem osób... Ponieważ jednak trzymali się w słusznej od Siwki odległości, ta nie zwracała nią nich szczególnej uwagi i mogłam spokojnie kontynuować dzieło. Trochę poległam przy zadach; ręce odmówiły posłuszeństwa, bo mój mini-tarnik lekko już stępiał i muszę trochę mocniej pocisnąć... Nic to. Może uda się dopiłować czubeczki w środę.

Z Nowym mamy już poustalane pewne sprawy. Do ustaleń doszło przy okazji psiakania się anty-owadem. Nowy jest podobno niepsikalny, poszłam więc do niego z psikiem i jego osobistą gąbką. Najpierw ustaliliśmy sygnały: idź, w prawo, w lewo, do tyłu (nie lubi, nie lubi ustępować miejsca ;-) stój, zabierz dupsko, patrz mi w oczy. Po tym jakże podstawowym acz mocno niedoszlifowanym repertuarze manewrowania kuniem okazało się, że Nowy jest w 99,9% psikalny (przy psiku w okolice siusiaka szykował się do groziebnego podnoszenia adekwatnej zadniej nogi). Najpierw wydałam z siebie odgłos psik-psik-psik (Heniu już na taki symulowany dźwięk psikania bałuszy gały i rośnie ;-) potem psiknęłam na gąbkę... Nowy stał leniwie popatrując po okolicy... No to go psikłam w łopatkę... I poszło, po całości. Bez ceregieli - grzecznie, lina luźna.
Największy och! był przy głowie (tutaj miało być gąbkowanie), Nowy kategorycznie odmówił współpracy i zadarł głowę hen wysoko... Przerobiliśmy więc ekspresowe ustępowanie od nacisku na potylicę a następnie zaproponowałam zabawę chcesz trzymać głowę w górze? pomogę Ci! I gdy Nowy zadzierał głowę, przytrzymywałam go za bródkę w górze. Od razu mu się zadzieranie znudziło; zaczęły się kombinacje i manewry, jak tu mnie przechytrzyć i opuścić głowę :-) Tak się wycwanił, że nurkował do samej trawy. I tak się wygąbkowaliśmy: z nosem przy ziemi. Niezły ubaw; oboje wygraliśmy ;-)

 photo HPIM9118_zpskdk3kcw0.jpg

 photo HPIM9119_zpsyvpswnwp.jpg

poniedziałek, 4 lipca 2011

Mokro...

Za weekend tak cudownej urody, to ja zdecydowanie dziękuję. Ledwo się narybek w niedzielę na Hucyka załapał a i to w czasie czyszczenia (na szczęście pod wiatą ;-) złapała nas mała ulewa.
Ja się oczywiście jeździectwem znów nie skalałam ;-)

W piątek skoro świt przyjechał Nowy. Nowy wyładował się z przyczepy na drodze głównej, zbaraniał, zrobił się 3-metrowy, capnął w gębę kępkę pszenicy sąsiada, wybałuszył dziko oczyska i powędrował w kierunku swojego nowego domu. Czyli do nas ;-)
Powędrował to określenie dość oględne, bo de facto wyglądało to tak, że wlókł 2 osoby uwieszone na dwóch uwiązach po obu stronach jego paskowego kantara. Owe 2 osoby to jego właścicielka + ja. Pięknie to zaiste musiało wyglądać; Oblubieniec skwitował, że to Nowy nas prowadził, a nie my jego. Aż dziw, że przebyłyśmy owe 500 m. od drogi głównej w jednym kawałku, niepodeptane i niepokopane.
Kurcze. I pomyśleć, że kiedyś moje konie były podobne... Że Siwka, przy próbie pierwszego wyprowadzenia ze stajni na uwiązie, przeciągnęła mnie solidnie po płocie... A Fisiu, jako żwawy młodzian-jeszcze-ogier, wskoczył mi na plecy...!
Takiego ZERA szacunku do człowieka to ja dawno nie widziałam... Czułam się PRZEZROCZYSTA. Do tego koleś pewny siebie (wytrzeszcz i 3 metry wzrostu to była tylko adrenalina); po drodze łapał w gębę trawę spod nóg; na pierwszy rzut oka wygląda na LBI z tymczasową nadpobudliwością. Poszedł od razu na łąkę i bez wstępnych ceregieli, zerknąwszy na nasze stadko, zajął się konsumpcją. Stadko oczywiście się ożywiło. Ożywienie polegało na przekłusowaniu wte i wewte, stanięciu i gapieniu się z rozdziawionymi gębami. Rządkiem, wzdłuż ogrodzenia. Hucyk, żeby lepiej widzieć, wdrapał się na środkową górkę-Himalaj. Potem kombinacje, jak tu się do Nowego dobrać, zapoznać, ustalić kto zacz.

 photo HPIM9114_zps7hwlnl4s.jpg

 photo HPIM9112_zpsisz9hxkk.jpg

Generalnie wszystko odbyło się dość spokojnie. Nowy nie jest jakiś wybitnie problemowy; owszem, na początku płoszył się biało-czerwonej taśmy i nie chciał za nic wejść na podwórko ścieżką (około 2 m. szerokości), ale pozostawiony sam na sam ze sobą, dość szybko przyswoił podstawową gawłowską końską wiedzę: cholera, da się przeżyć ;-)
Po kilku godzinach naszym koniom znudziło się gapienie na Nowego i zdecydowały się powędrować na nadrzecze. Ostał się ino drzemiący Dziadek-Henio. Nowy poczuł się nieswojo, zarzucił ogon na plecy i zaczął latać zawiesistym kłusem.
Heniu jakby tylko na to czekał, ocknął się, przywędrował pod bramkę i zażądał jej otwarcia. Cóż było robić - otworzyłam ;-) Heniu od razu postępował na łąkę, do Nowego. Odbyło się zapoznanie. Bardzo kulturalne (a podobno w poprzednich stajniach Henio był czasem izolowany od stada, za agresję ;-) Była konfrontacja czółko-czółko (mała próba sił, kto ma mocniejszą głowę ;-), kilka kwików i jeden pac przednią nogą w próżnię. I rozeszli się panowie konsumować :-)
Heniu bardzo szybko stał się dla Nowego wzorem do naśladowania; Nowy bez mrugnięcia okiem poszedł za nim pod starą wiatę (na podwórko, pod kasztanowca), międlił siano pod strasznymi, powiewającymi bimbadłami, oglądał bez lęku hałaśliwą budowę i wariujące wokoło psy.

Ponieważ obaj panowie są w wieku około-emeryckim i mają bardzo zbliżone potrzeby żywieniowe (jako jedyni u nas dostają treściwe) zamieszkali na stałe na łące. 24 h. Udostępniliśmy im dojście do zadaszonych pleców nowobudowanej wiaty, więc mogą się wedle życzenia chować lub sterczeć na deszczu. Panowie już się podzielili przestrzenią pod dachem: Heniu rezyduje bliżej bramki, Nowy bliżej zastodolnego padoku. Ku uciesze Siwki, która od razu dostała rui i w Nowym zakochana :-) Snuje się, nawołuje, zagapia. Czasem powędruje w nadrzeczne chaszcze do Fisia i Huca, ale zaraz wraca galopem. Może w końcu trochę schudnie od tej miłości ;-)

 photo HPIM9088_zpswgrnsffd.jpg

 photo HPIM9086_zpsx6pgbape.jpg

 photo HPIM9105_zpsvfxeeeqs.jpg