"Pracuj nad sobą a z koniem się baw" Pat Parelli

poniedziałek, 29 marca 2010

Ludzie! Siwe ruszyło :-)

Tak, tak, tak! Pierwsze samodzielne kroki z jeźdźcem, czyli ze mną, Siwe ma już za sobą! Ależ jestem z nas dumna :-)

Zachorowało się. Poszło się na zwolnienie. Na zwolnieniu leżało się odłogiem 3 dni i oglądało rozmaite szkoleniowe płytki DVD robiąc notatki; głównie Pana Clintona Andersona się oglądało (ale też zahaczyło się o innych Panów, np. o START Silversanda...)
W piątek, nie bacząc na stan chorobowy, w południe pomknęło się na wieś. Niestety, zwyciężyła we mnie gospodyni domowa i wzięłam się za sprzątanie; z końmi nic nie robiłam, oprócz wizytowania padoku, donoszenia co i raz żarcia i dolewania wody do poidła (zrobiło się cieplej, towarzystwo pije jak najęte). Aczkolwiek mam tu swoją pewną teorię, która mówi, że jak się nie było u koni kilka dni, to nie należy tak bez gry wstępnej zaraz lecieć i wołać na zabawy czy jazdę... Niech się zwierzaki opatrzą, pokapują, że oto znów pojawił się lider i niech się przygotują wewnętrznie, że będzie się działo. Żeby nie było, że jestem ta zła, co jak się tylko pojawi, to zaraz trzeba coś robić na rozkaz... Jak dotąd moja teoria sprawdza się w 100 procentach...

W sobotę pogoda się popsuła, zaczęło wiać straszliwie i od razu skiepścił mi się humor, że z działań końskich będą nici. Ale nie było najgorzej. Czekałam na Alę, żeby pójść na wspólny koński spacer, ale że się spóźniała to wytargałam* Siwe z padoku i poszłyśmy same.

* wytargałam to określenie krzywdzące dla Siwki. Bo Siwka grzecznie wychodzi z padoku na wskazanie palcem, odwraca się, czeka, aż zamknę bramkę (sprężyna + taśma pastuchowa) i podłączę prąd. Przejście przy padoku mamy zagracone budującą się stajnią; trzeba się przeciskać między stodołą a słupami, krokwiami i drabinami. A Siwe kroczy grzecznie, powoli, ani nie zahaczy o konstrukcję. Już samo to zasługuje na medal :-) ...że Siwe nie klaustrofobuje a na rozkaz nawet cofa pośród tego wszystkiego :-))

Po drodze przez podwórko Siwe bystrze zrobiło przegląd stanu posiadania, a że u nas wiecznie kupa klamotów stale przestawianych z kąta w kąt to i jest na co patrzeć... Kupa klamotów nie wywołuje u Siwki jakichś panicznych wystąpień; nawet betoniarka z wiszącym na niej kocem, plandeki na cemencie, psie płachty wietrzone na ogrodzeniu, folie budowlane, których specjalnie nie sprzątam, bo mają latać na wietrze, powiewać, a jak się gdzie zahaczą to i szeleścić. Ba, nawet kurtka powieszona na bramie... Ja tak złośliwie co i raz utrudniam Siwce spokojny żywot w Gawłowie ;-)
Wyruszyłyśmy naszą polną błotnistą drogą, Siwa parę razy zeszła na pobocze, wjechała po nadgarstki i zrezygnowała z dryfowania na boki. Uznała, że tam gdzie ja stąpam, jest najfajniej i szła moim tropem. Wyprawa nie trwała długo, bo na drodze głównej pokazała się biegnąca sylwetka, która skręciła w naszą lokalną drogę. Znaczy ktoś do nas. Siwe zrobiło się mega-czujne, zamarło w miejscu i obserwowało. Ktoś okazał się Alą :-) Zawróciłyśmy więc, ale nie poszłyśmy za Alą na podwórko, tylko zatrzymałyśmy się na wypas przy stercie starego siana przykrytego powiewająca niebieską plandeką na skraju koniczynowej łąki. Wiało potężnie, plandeka - częściowo porwana - wznosiła się na kilka metrów w górę niemiłosiernie szeleszcząc a ja uparłam się, że właśnie koło niej będziemy jeść. Znaczy Siwe będzie jeść a ja będę sobie stać i się gapić. Siwe żarłoczne zaczęło gębę napychać, ale co i raz podskakiwało, proponowało chód boczny albo i zwrot na zadzie, bo plandeka fruwała 1-2 m. koło niej. Ale jakiejś szczególnej paniki nie było. W pewnym momencie nawet przypomniała sobie naszą starą zabawę TOUCH i zaproponowała, że może ciuchnie nosem toto fruwające...? I tylko zerk na mnie, czy jest ciasteczko? Oczywiście było. Jak zwykle :-)
...jeszcze się okaże, że Siwe to LBI jest, tylko na wiecznej adrenalinie ;-)))
Po powrocie poszłam po siodło, osiodłałyśmy się (Siwe coraz bardziej obyte z siodłem, coraz mniejszy niepokój przy siodłaniu okazuje), chwilę spokojnie się pobawiłyśmy, wsiadłam-zsiadłam parę razy, pozginałyśmy się kilkanaście razy prawo-lewo i skończyłyśmy.

A potem nadeszła ta pamiętna niedziela ;-) Nie zapowiadało się dobrze, bo spałam z 5 godzin (kaszel mi został... nie brałaś gripexu??) i rano byłam nie-całkiem we formie. Ale dzień był przyjemny, słońce, prawie bezwietrznie...
Najpierw wzięłam się za Siwkę, trochę powsiadałam, trochę się powygłupiałyśmy: Siwe ładowało się samo z siebie przodami na nasz mega-podest z opon (bardzo lubi stawać przednimi nogami na oponach i gapić się z wysokości dookoła :-) a ja udawałam, że się na nią wdrapuję, pokładałam się jej na pleckach i na zadzie, gramoliłam się niby-na-oklep... Aż Szamanisko nam pozazdrościło (Siwe miało minę błogą), przydefilowało spod stodoły i też próbowało na opony się ładować, obok nas. Albo Siwą podgryzać, żeby sobie poszła a on zajmie jej miejsce... Bo na pewno mam ciasteczka...
Potem przerzuciłam się na hucka. No bo w końcu trzeba regularnie pracować nad własnymi umiejętnościami jeździeckimi (zapuściłam się na tym poletku koszmarnie), a hucek jest idealnym obiektem do tego typu poczynań. Humorzasty, aczkolwiek tolerancyjny i ze stoickim spokojem znoszący moje eksperymentowanie ze stosowaniem pomocy jeździeckich ;-)
Tłukłam się na małym ze 30 minut. Był taki nieznośny, że co i raz groziłam mu, że pójdę po palcat (gdzieś się wala w końskiej szafie, zdaje się... daaaawno go nie widziałam ;-) Jedyne, co nam wychodziło świetnie to stanie w miejscu... A mieliśmy ambicje jeździć jakieś fajne patterny prawie reiningowe... Szybko się jednak okazało, że ja może i ambicje miałam, ale hucek niekoniecznie ;-)
Zniesmaczył mnie, więc na poprawę nastroju przywołałam Siwe. Ta przynajmniej jest koń-ideał jeśli chodzi o dyscyplinę... Poszłyśmy na spacer. Początkowo Siwe było lekko niespokojne, bo te 3 durnie-wałachy darły się wniebogłosy. Najbardziej ryczał hucek... Myślałby kto! Regularnie się łajza z Siwką tłucze a jak ją gdzieś zabieram to rozpacza gorzej od Szamana... Fisiek wygląda na pogodzonego z losem; wprawdzie wystaje zza stodoły i za nami oczy wypatruje, ale już nie lata i nie wydziera się nadmiernie (w sobotę mu się tylko przydarzył występ, gdy schowałyśmy się z Siwką w stodole... Latał jak opętamy, brykał i kwiczał jak świniak... Dziwak. I głupi. Jakby nie latał, tylko pomyślał i przystawił oko do szpar w deskach, to by Siwkę widział... ;-)
Spacer nam się zdecydowanie udał :-) Powędrowałyśmy po raz pierwszy do szosy głównej międzygminnej Gawłowo-Świerkowo. Kawał drogi... Siwe idąc wzdłuż naszych krzaczorów co i raz stawało jak wryte, bo a to w przerwie między krzaczorami pojawiało się nagle gospodarstwo sąsiada G., a to na horyzoncie u sąsiada A. ktoś się kręcił koło budynków, a to u kolejnego sąsiada A. coś się zalśniło na podwórku... Na drodze głównej Siwe rozejrzało się w prawo, w lewo i obrało kierunek w prawo, na stadninę (tam zawsze wędrują Ala z Nikiem)... Nawet nie zerknęła na dom i majaczące na horyzoncie nasze wałachy... Taka rezolutna :-) Na drodze poćwiczyłyśmy zatrzymania, cofania, stick to me i tym podobne wygibasy, trochę zryłyśmy rozmoczone podłoże, ale co tam... Przyjdzie walec i wyrówna ;-) Siwe tak się wyluzowało, że wędrowało z głową w dole, ewidentnie zrelaksowane (NIE-WIE-RZĘ! TO NIE TEN KOŃ...)
Po powrocie na padok powitaniom nie było końca. Była wymiana chrumkających rżeń (z Nikiem), niuchanie słabizn (z huckiem) i noski-noski (po kolei z Nikiem, z huckiem i z Szamanem).
Jako, że sprytnie zostawiłam wcześniej siodło w stodole, tuż przy padoku, to mimo, że zbliżał się zmierzch, postanowiłam Siwe osiodłać... Stała taka rozmemłana, z głową w dole, kolesie wszyscy uderzyli w drzemkę, suki zamknięte w stajni, Bobuś na słomie w stodole... Panował totalny spokój... Osiodłałam i od razu wsiadłam (oczywiście z opony, to już nasz rytuał. Z ziemi nawet nie próbuję, bo się gramolę jak fujara a Siwe patrzy na mnie z politowaniem, jaki to lider jej się przytrafił... ;-) Intensywnie się pozginałyśmy w obie strony (lateral flexion is the key to vertical flexion - cytat oczywiście z Pana C. Andersona ;-), poodangażowywałyśmy zadek (o ile w lewo idealnie, to w prawo ciut gorzej, ale dodaję klik-klik i Siwy zadek momentalnie rusza :-) W międzyczasie kilka razy zsiadałam i regulowałam długość mekate, bo ciągle wydawały mi się zbyt długie. W końcu wodze wyglądały, jakbyśmy miały startować w barel racingu (czyli były krótsze niż zalecane do klatki piersiowej), ale czułam się z nimi komfortowo, bo bez problemu mogłam Siwe szybko zgiąć. I zażądałam ruszenia z miejsca. Na wysunięcie ręki z wodzami + NAPRZÓD, ściśnięcie łydkami i 2-klik, Siwe drgnęło. Aż zaskowyczałam z radości, mimo, że nie było to zdecydowane drgnięcie do przodu, raczej bujnięcie się w pożądanym przeze mnie kierunku. Za kolejnym wysunięciem/NAPRZÓD/2-klikiem/przyłożeniem... Siwe zabujało się i zrobiło krok w bok (nasz pierwszy side-pass ;-) Za kolejnym ruszyło krok do przodu... Aaaa, jaka ja genialna, że z ziemi przez ostatnie dni wdrażałam Siwkę w to NAPRZÓD i 2-klik jako sygnał do ruchu... Obyło się bez pacania końcówką mekate...
W pewnym momencie pokapowałam się, że jesteśmy ze 3 m. od opon... Takeśmy się rozbujały :-))) Ponad 5 lat, ludzie, ponad 5 lat pracy z ziemi i oto spokojnie pojechałyśmy w dal... Mało tego: poprosiłam o cofanie na BACK-BACK-BACK, przeniesienie ciężaru i zafalowanie podniesionymi wodzami (delikatna wersja tea-bag) a Siwe ciuchnęło wstecz ze 3 kroki...
Rozsiodłałam, dałam po kolei wszystkie ciasteczka, jakie mi zostały... A Siwe najpierw zaczęło mnie obniuchiwać a potem lizać po twarzy...

Na koniec napatoczył się Szaman. Upojona sukcesem jeździeckim osiodłałam gada. Stał na goło, bo nie chciało mi się zakładać mu kantarka. Ani drgnął przy zapinaniu popręgu a on tego zdecydowanie nie lubi, zwłaszcza po dłuższych przerwach... Ustroiłam w ogłowie (też nie zaszemrał), więc umyśliłam się wgramolić. Oj, ciężko było, w końcu udało mi się jednak na grubasie uwiesić... Grubas początkowo nie zareagował, potem zgiął się, zlustrował mnie wzrokiem średnio-zadolowonym i postanowił majestatycznie ruszyć (a kazał mu kto...? cóż za brak dyscypliny ;-)
Skandalicznie wysoki koń, zdecydowanie przerósł moje oczekiwania... A zapowiadało się, że będzie niewyrośniętym mieszańcem... I po co było go tak dobrze karmić... ;-)

W połowie kwietnia wizytę na wsi zapowiada me Dziecię (bijcie we dzwony! święto niebywałe) i zamierza na Szamana wsiadać... No tak... Dziecię ma ze 180 cm. to i wyglądają z Fiśkiem dość harmonijnie w tandemie ;-) Żeby tak cholera jedna częściej zechciała nas odwiedzać to Fisiek byłby już dawno wyuczony (na nieszczęście klasycznie, bo dziecię westu nie-woli... w kogo to ladaco poszło...??)

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

i co z tą niedzielą??? no co? no co? :)))

Martyna

edka pisze...

zaraz,zaraz, spokojnie :-) Trochę muszę popracować zawodowo - pewnie jutro dokończę opowieść weekendową ;-)