"Pracuj nad sobą a z koniem się baw" Pat Parelli

czwartek, 7 czerwca 2012

Dzień, jak codzień

Photobucket
Siwe przyłapane w negliżu (środa, około 23.00)

Czwartek
Dzień zszedł, nie wiadomo na czym. A właściwie wiadomo: na obijaniu się. Moim i końskim. Wprawdzie poczułam się w obowiązku kogoś osiodłać, ale wyszła z tego bardziej kupa huku, niż sensowne jeżdżenie ;-)
...pod siodło poszedł Huc. Całe 10 minut pojeździliśmy i uznałam, że nuda i bezsens. Kończymy. Kurka, ja naprawdę przestaję widzieć sens w jeździe konnej!
Huc mocno hop do przodu, ale pełna kontrola, 5 minut kłusa i głowa od razu poszła poniżej kłębu. Natomiast podczas zdejmowania siodła mała siurpryza: mały walnął bryka i zwalił siodło. Dziwy, panie, wyglądało na mini-ataczek prawej półkulki (musi być zdrobniale, bo ataki prawej półkuli miewa Siwka; wszystkie inne konie w porównaniu z nią miewają jedynie ataczki. Nikt nie jest w stanie Siwki zdetronizować w tej materii ;-)
Bryk hucowy nastąpił, gdy odwiodłam popręg leżącego na Hucu siodła w bok, żeby z niego zdjąć sierść-zimówkę, która co jazda się z hucowego brzuszka do neoprenu czepia. Ciekawe, co to było... Jakiś demon przeszłości? Położyłam siodło z powrotem na Hucu, poodwodziłam popręg, posymulowałam fenderami ekstremalnie i nic... Huc zerkał przez ramię, trochę oko boczył, ale stał spokojnie, bez większych sensacji. Może trochę introwertycznie zacięty.
Jak to oto, panie, ze zwierzakami nic pewnego w życiu ;-)

Jakoś tak przed wieczorem zadumałam się nad ogólną ogładą Siwki i od słowa do słowa padło na jeżdżenie. Również bez większego entuzjazmu, ale z 15 minut w siodle wytrzymałam ;-) Siwe jest koń chętny do współpracy, wymaga jednak sporej dawki pracy, żeby zaczęło być finezyjnie. Jako osobnik wybitnie szybko przebierający nogami dzikie ma problem z precyzyjniejszą skrętnością, bo zanim sygnał dotrze od mojego ciała do Siwego móżdżku, parę kroków koń się jeszcze toczy zadanym wcześniej trybem ;-)

Tu pozwolę sobie na małą dygresję a propos jeżdżenie-nie jeżdżenia:
...właściwie nasze konie do jazdy są nastawione pozytywnie. Wystarczy objawić siodło a już towarzystwo się gromadzi w pobliżu i czeka na rozwój wypadków. niektórzy to nawet proponują swoją kandydaturę ;-)
Odnoszę wrażenie, że taka wspólna jazda umacnia nasze relacje; kuń potem nie spieszy się odchodzić, czeka, co dalej... Dość miłe. Zapewne niebagatelną rolę odbywają po-jeździecki pozytywne wzmocnienia: a to łakotka, a to garstka granulatu, a to spacerek na co soczystszą trawę... ;-)

Piątek
Goście, goście.
Było obżarstwo (kluski z białym serem i truskawkami, potem pieczarki łąkowe w jajku - tu był mały dylemat, czy to aby nie jakieś sromotniki - a na koniec kotleciki brokułowo-kalafiorowe). Miała być jazda, Gość nawet przywiózł kask, sztyblety i adekwatne gacie, ale co posiłek to sjesta i tak jakoś zeszło... Skończyło się na obfotografowaniu się z dziadkiem Heńkiem, który bardzo chętnie pozował do zdjęć i nie odstępował nas na krok :-)

Sobota
Dość pracowicie. Jazdy na Siwcu 2. A co!
W temacie pracowitości:
- malowanie nowej wiaty na zielono (O. w końcu się zgodził na mój wymarzony kolor ;-)
- budowanie basenu do moczenia kopyt. Budowanie polegało na wypompowaniu połowy studni, uczynieniu bajora i ryciu fiskarsami w rozmiękczonym podłożu. Bez rozmiękczenia o kopaniu nie ma mowy; ziemia jak skała. Wstępny zarys basenu już jest; prawie od razu zainteresował się wykopaliskami Pewien Koń i za moją namową bez większych oporów do niecki z wodą wlazł. Fisiek, naturalnie :-)
Jeździecko:
Jazda nr 1 z rodzaju trzyminutówek;  wsiadłam, wywinęłam parę esów-floresów, zsiadłam.
Za to jazda nr 2, wieczorna, z gatunku tych ambitnych. Aż mi się Siwe pod popręgiem zapociło ;-)
Najpierw zaaranżowałam poważną arenę, którą obeszłam z Siwcem w ręku a potem hajda na koń! Trochę nam wałachi przeszkadzali; walali się po placu to tu, to tam, paradowali w zastępie (Siwe parę razy chciało do zastępu dołączyć a parę razy robiła za czołowego ;-) ale jakoś za szczególnie nam nie wadzili.
Jeżdżę teraz na split reins zakończonych pędzlami z końskiego włosia, które to pędzle doskonale służą do odganiania zbliżających się nieproszonych petentów ;-) Siwe z wirującego pędzla nic sobie nie robi, natomiast petenci dość szybko się zniechęcają i odchodzą.
Ponieważ jazda z tych ambitnych, była praca w kłusie na kołach, zatrzymania i energiczne cofania. Z naciskiem na energiczne. Energicznie było (po małym fochu eee, no przecież cofam, czego ciśniesz??), ale za to krzywo. Jednakowoż znalazłam na krzywo radę: cofałyśmy w korytarzu: ściana areny - drągi wzdłuż ściany.
Ogólnie jestem z jazdy zadowolona, acz po 15 minutach zaobserwowałam u siebie ból nóg w kostkach. Albo się usztywniam, albo powinnam dokupić skrętki do strzemion, bo na siłę ustawiam stopy mimo oporu fenderów albo, po prostu, starość... ;-)
A Siwe nadal oporne w kwestii skrętności. Nawet mi przez głowę myśl przeszła, czy aby nie przejść z powrotem na snaffle, ale po rozważeniu za i przeciw wydaje się, że to raczej kwestia siwego wygięcia i niepilnego baczeniu na mój dosiad a nie ładowania metalu do pyska... Więcej ćwiczyć, więcej ćwiczyć, ot co.
Choć natural western bridle by Parelli wisi w pokoju przy łóżku i kusi... ;-)

Niedziela
Usiłowanie nakłonienia Siwca do wejścia do zaczątków basenu (znów wpompowałam do niego kawał studni ;-)
O matko, co za koń! Głupi, chciałoby się powiedzieć... Błotem mnie zapaćkała od góry do dołu, skakała, fikała, odsadzała się... Szał na miarę dawnych czasów... I żebym jeszcze prosiła o wejście w sam środek basenu! Gdzie tam! Prosiłam o spokojne stanięcie przodami na skraju basenu! Tak, by lekuchno kopyta zamoczyć...
Były dzikie skoki przez basen, dzikie skoki w bok (wzdłuż basenu), dzikie skoki wstecz. Jak się zagapiła, to wlazła w wodę, ale co się połapała, że mokro, to jak nie wyskoczy... Skończyłyśmy w miarę pozytywnie (spokojne stanie z zanurzonymi kopytami), ale Siwe wyraźnie się na mnie obraziło i lekko unikało mojego towarzystwa. Tak oto zakiełkowała w mojej głowie mała wątpliwość, co do bardzo ekstremalnego friendlowania z pewnego rodzaju końmi ;-) Czy to aby rzeczywiście takie pozytywne jest, summa summarum, i czy lekko nie niszczy relacji...
Bo jak Nie-Dzikiemu Luzakowi Fisiowi pokazałam palcem, żeby wszedł w środek basenu to Fisiu najpierw trącił mnie nosem w saszetkę (sprawdzając, czy mam ciasteczka ;-) a następnie wdepnął w basen bez wahania. Nawet se nogą popacał wywołując błotną fontannę! A Huc to ledwo głowę opuścił, żeby zerknąć na wodę i przekroczył ją śmiało przez sam środek!
I owi Panowie wcale mnie potem nie unikali, wręcz przeciwnie ;-)

A teraz głupiemu Siwemu dobrze: deszcz leje, woda pewnie wszystko zalała i nie da się suchym kopytem przejść ;-)

I tak się tylko zastanawiam nad całą tą trwającą godzinę (!) scenką i wydaje mi się, że dziczenie dziczeniem, ale tak jakby leadership nam lekko siadł... Zdaje się, że trzeba by trochę od Siwego Konia więcej powymagać... Tylko, czy nam się przez to nasza magiczna relacja nie sypnie, kurka... ;-)


2 komentarze:

Milenka pisze...

Ataczek rządzi!:D A Sztyblety tez sie czasem muszą przewietrzyć!:)Basenik niedawno zrobiłam taki prowizoryczny z plastikowej piaskownicy mojego pierworodnego-jedynegopókico. Też był szok ale cudownośc marchewki sprawiła, że kopyta wylądowały w wodzie:) Dopóki była marchewka...:))

edka pisze...

U, u nas to by taki plasticzany basenik poszedł w drobiazgi... Jedyne co, to Huc normalny; Fisiek wali nożyskiem, w co się da a Siwe ryczy i wieje... A jak trzymają na sznurku to cyry odstawia... Ale jak są łąki zalane to po wodzie brodzi i trawę żre! Uch, już ja jej zrobię LIDERA, że popamięta ;-)))