"Pracuj nad sobą a z koniem się baw" Pat Parelli

poniedziałek, 17 sierpnia 2009

Po wakacjach

Wróciłam, niestety. Jedyna pociecha, że mogę się dorwać z powrotem do netu :-)

Wakacje oczywiście trwały zdecydowanie za krótko, wiadomo... Ale i tak sporo się wydarzyło. Były wizyty rozmaitych gości, było także (UWAGA!!!) jeździectwo :-)

Od razu w piątek (31 lipca), zaraz po przybyciu do Nasielska, objuczona torbami-plecakami jak nieboskie stworzenie, musiałam jechać po Gosia-Psa (zwanego teraz Kaparem), bo jego nowi właściciele jechali na wakacje. Gosio-Pies jest moim pupilem z naszego pierwszego Fucinego miotu, więc była wielka radość, że przyjedzie do nas na przechowanie :-) W Gawłowie oczywiście zamieszanie: Bobek-Tatuś na wszelki wypadek od razu próbował obcego gada zlikwidować (dobrze, że zanim wypuściłam nasze psy, zamknęłam przezornie Gosia w psiej klatce), Fucia-Matka poznała go natychmiast: wiła się przy klatce, przysiadała, merdała, popiskiwała, lizała mały pyszczek przez kraty... W końcu Gosio sam z klatki wylazł po siatce, mimo, że wcześniej piszczał z przerażenia na widok rozdziawionej paszczy Tatusia... Na wszelki wypadek od razu gruchnął na ziemię odsłaniając brzuch, Bobek trochę go potrącał, trochę nad nim poryczał i dał spokój. Pokazał, kto tu rządzi i zadowolony przeszedł do porządku dziennego nad całą sprawą :-) Oczywiście wszystkie psy wariowały do 12.00 w nocy; były zabawy, wygłupy, ganianie się i hałasowanie (dogo canario to bardzo gadatliwa rasa; oprócz szczekania prezentują całą gamę rozmaitych innych dźwięków, i to zarówno do siebie nawzajem, jak i do człowieka :-)

Wątek koński rozpoczął się od soboty (1 sierpnia). Zaczęło się od tego, że Siwe poproszone o wykonanie jakiejś tam prostej ewolucji ruchowej (patyczkiem znalezionym na łące, bo poszłam na padok bez sprzętu nijakiego), posłało w moją stronę siwy zadek!!! Lewopółkulowo!!! A ty tu czego na pastwisku wymachujesz?? tu jest stołówka!! tu się jada!! I sprawa została przesądzona. Tak się rozochociłam do czynu, że późnym popołudniem, wzięłam się kolejno za wszystkie 4 konie!
Siwe oczywiście poszło na pierwszy ogień :-) Lina 3,7 m., lina 7 m., potem liberty. Wszystko na dużej łące, bo okrąglak i nasze mniejsze padoczki przelotowe zamieszkują obecnie hucki. Były galopy (bez ciągnięcia!!) na długiej linie, travelling circling game (pięknie :-) chody boczne kłusem po 30 m. i takie tam różności. Siwe mimochodem przyswoiło przybieganie kłusem w rytm podawany przeze mnie klikaniem :-)
Z Fiśkiem dokładnie to samo, tyle że ten robi wszystko z flegmatyczną dokładnością, majestatycznie... Galopuje cudnie, rytmicznie, okrągło, po westowemu... ale cały czas spogląda, czy aby nie zerkam na jego zadek...? Bo on już by się chętnie odangażował... Tu i teraz :-)
Potem przyszła pora na hucki (a co, jak szaleć, to szaleć!) Na krótkiej linie. W miarę grzecznie, pozytywnie, nawet sceptyczny Myszek. Zrobiliśmy też przymiarkę naszego ogłowia westowego, okazuje się, że hucki bardzo grzecznie opuszczają głowy (żadnego zadzierania, uciekania, manewrowania) i biorą wędzidło. Myszek wręcz sam nadstawia otwartą paszczę, Wigi trochę próbuje zaciskać zęby, ale bardzo szybko daje za wygraną...

W niedzielę (2 sierpnia) jeszcze emanowałam zapałem do pokazywania koniom... żeby sobie nie myślały... i w ogóle... będziecie mi tu wszyscy chodzić w dwóch paluszkach... I znowu sesja na 4 konie...
Tym razem jednak skupiłam się (ponad godzinę) na hucku Myszku (nasi przebrzydle niekłopotliwi ;-) Gry już nam w miarę wychodzą, położyłam więc nacisk na istotną lukę: oswajanie carrota... Już niby było dobrze-dobrze, ale przegapiłam jakiś moment kulminacji negatywnych emocji, Myszek eksplodował, wyrwał mi linę z ręki i zwiał.

Ma dość ciekawą technikę wyrywania się: obraca się błyskawicznie prosty jak kołująca butelka i mając człowieka za zadem po prostu rzuca się do przodu. I wieje. Nie wierzga, po prostu zabiera się. Jedyne wyjście to odpowiednio szybkie zgięcie głowy Pana Hucka... Tak, żeby nie zdążył ustawić się zadem...

Zaczęłam Myszka molestować poganianiem (chce się Panu latać...? a bardzo proszę! tylko galopem! trudno, najwyżej markowa skórka się urwie, przydepnięta...) Sytuację uratował Wigi, który na wszelki wypadek* zaraz do mnie podszedł (Pani wolna...? można...? a może jakieś ciasteczko dla Grzecznego Konia...?) i dostał ciasteczko. Pozornie za nic a tak naprawdę wzmacniam (wybiórczo, od czasu do czasu) huckowe przychodzenie do człowieka (oczywiście żadnego żebrania nie toleruję...)

* Wigi zachowuje się podobnie jak Siwka, gdy ganiam opornego Petenta (Szamana): lepiej się trzymać blisko, najlepiej grzecznie stać za plecami... może mnie nie pogoni...?

Myszek błyskawicznie znalazł się przy nas (ciasteczka dają... takiej okazji nie mogę przepuścić...), momentalnie zapomniał, że oto przed chwilą prezentował lewopółkulową panikę! Kontynuowaliśmy zabawy spokojnie, na wszelki wypadek porobiliśmy trochę opadającego liścia, nigdy nie wiadomo, kiedy się toto przyda ;-)

I tu wyczerpał się mój zapał do pokazywania koniom... Od poniedziałku wzięłam się za robotę, między innymi przeprowadziłam dezynfekcję-neutralizację amoniaku w boksach preparatem Bio-Fresh. Czapki z głów, proszę Państwa. Środek rewelacyjny...! A jaki zapach ładny... Przy naszym podłożu jeszcze przez 3 dni nie było czuć siuśków!

Wieczorami zaczęłam wypuszczać Siwkę w noc... Sama wymyśliła, że po czyszczeniu kopyt ona by chętnie poprzebywała na podwórku... Otwierała boks nosem i czekała, co ja na to. Ja nic, więc stopniowo, noga za nogą, wysuwała się z boksu... Najpierw stała w otwartych drzwiach stajni (Fiś oczywiście chrumkał i demonstracyjnie pokazywał, że on też tak chce...!), potem wychodziła na zewnątrz, zaraz wracała, znowu wychodziła, w końcu zaczynała obwąchiwać teren (w dzień po podwórku często chodzą hucki w charakterze strzyg do trawy), potem skubać trawę...

Zaliczyliśmy też pierwszą ucieczkę Wigiego. Niedaleką, bo samotną (Wigi jest cykor), ale jednak ucieczkę. Wylazł nie-wiadomo-jak z padoczku przed bramą, ogrodzonego pastuchem (2 rzędy), tyle że niepodłączonym do prądu. Ogrodzenie pozostało nietknięte, Myszek stał zapatrzony na Wigiego żerującego łapczywie w samym środku mocno-koniczynowej łąki odrastającej na drugi pokos... Ustroiłam Myszka w sznurki i ruszyliśmy na polowanie. Wigi ożywił się wyraźnie (pozytywnie) na nasz widok, ale gdy tylko wyciągnęłam do niego rękę z przygotowanym do założenia kantarkiem, najspokojniej odkłusował kilka kroków. Drugie podejście - to samo. Zeźliłam się, polecieliśmy z Myszkiem w stronę domu. Wigi demonstracyjnie oddalił się w przeciwnym kierunku. Popasłam chwilę Myszka na koniczynie, a niech ma coś z życia (dobrze, że nie było Zbyna Oblubieńca, bo dałby mi do wiwatu za produkowanie rowków cukrowych...). Poszliśmy do stajni, knułam podstęp. Wysłałam Myszka squeezem do boksu, wszedł spokojnie, ale gdy tylko zamknęłam drzwi, momentalnie wpadł w panikę, próbował wyleźć dołem pod drzwiami i zaczął rżeć chrumkająco nawołując Wigiego. Nie minęła nawet minuta a uciekinier wpadł z wrzaskiem do stajni :-)

...i zbudowałam w końcu wielki obiekt z 4 potężnych opon traktorowych: pierwotnie miał być z nich podest (opony leżące) i squeezo-obiekt (opony częściowo wkopane na stojąco obok siebie), ale finalnie skończyło się na podeście z wszystkich ułożonych w kształcie litery T... Mozolnie je wypełniałam przez kilka dni (naprzemiennie piacho-glina + obornik), po deszczach zawartość osiądzie i stwardnieje i będzie good :-)

A teraz o przygodzie z jeździectwem. Od razu ukręcam łeb ewentualnym dywagacjom: nie, nie było jeździectwa na naszych. Nasi w ogóle mi się z jazdą nie kojarzą i bardzo trudno będzie mi się przełamać, żeby na nie wleźć (nawet nie bardzo wiem, dlaczego...? że to nie moja comfort-zone...? w sumie się nie boję, nasi są BARDZO dobrze przygotowani do jazdy... ale tak jakoś... głupio? cholera, sama nie wiem, co to właściwie jest...)
Jeździectwo było huckowe... Kole piątku (7 sierpnia) poczułam przemożną chęć, żeby pojeździć... Ale taką naprawdę przemożną...
...a Myszek z sesji na sesję był coraz lepszy, coraz bardziej współpracujący, zabawy przyswoił elegancko (jedynie problemy małe przy DG przodu i FG z carrotem mieliśmy/mamy, które stopniowo robią się coraz mniejsze...)... zaczął nawet wykazywać pewną inwencję twórczą...
W piątek był wyjątkowo otwarty na moje propozycje, wąchał siodło, pad, inne pokazywane przedmioty. Nawet carrota znosił dzielnie. I nogi do czyszczenia podał, choć nie bez oporów (ociągał się z podaniem, ile tylko się dało. Sygnałów kasztan-staw skokowy oczywiście nie znał... nie obyło się bez solidnej fazy 4. czyli wbijania kopystki w nogę, bo na żadne moje szczypy nie reagował).
Osiodłaliśmy się, założyliśmy ogłowie z wędzidłem (w myśl zasady, że zbyt szybkie przejście od normalnego do naturalnego, może być niebezpieczne), popróbowaliśmy zgięć bocznych (nie żeby rewelacyjnie, ale jakiegoś silnego sprzeciwu nie było...) i dawaj się przewieszać. Myszek stał grzecznie, więc wgramoliłam się na całego :-) Stoimy. Ale niezłego cykora mieliśmy, potem się okazało, że oboje :-) Myszek chodził ostatnio pod siodłem na jesieni, na dokładkę nigdy tego nie widziałam, więc tak naprawdę nie miałam pojęcia, co potrafi... Tyle, że dowiedziałam się, że czasem bryka i zwala przez łeb...
Dałam delikatny sygnał do ruchu naprzód, ruszył, ale z każdym krokiem był coraz bardziej spięty i głowa szła coraz wyżej... Na prrr zareagowął błyskawicznie, stanął jak wryty. Zlazłam. Momentalnie głowa poszła w dół, wypuścił głośno powietrze. Wgramoliłam się znowu...
W sumie przebujaliśmy się stępem z 15 minut, zsiadałam ze 4 razy i wsiadałam ponownie. Za każdym kolejnym razem było coraz fajniej, coraz swobodniej... Okazało się, że oboje potrzebowaliśmy jeździeckiego approach & retreat :-)

Kolejny dzień - kolejna jazda (8 sierpnia) A co, zaczęłam się wkręcać... :-)
20 minut stępa, bez żadnego zsiadania. Zgięcia boczne z siodła, jazda na focus... Ba, nawet koniczyna i nauka cofania! Czyli totalny chaos, pomieszanie z poplątniem... Zamiast po bożemu:
- zgięcia boczne
- wodza pośrednia (odangażowanie zadu)
- wodza bezpośrednia (prowadzenie przodu)
- jazda na pasażera
- follow the rail
etc.
Cóż, generalnie byłam w szoku, że po 2 latach znowu siedzę w siodle :-)

Po jeździe druga porcja zabaw z ziemi (przed jazdą zawsze obowiązkowe zabawy sprawdzające, jaki dzień ma dziś Pan Koń): m. in. wchodzenie na podest (z 15 minut nie potrafił zrozumieć, o co mi właściwie chodzi...?), stawianie nogi na oponie... Jak załapał i jeszcze dostał ciasteczko, sam podchodził do coraz to innych obiektów i na wszystkim chciał stanąć, nawet na słupku od okrągłego wybiegu! i na stojącej beczce! A po odpięciu liny okazało się, że ładuje się na obiekty na samo wskazywanie palcem!!! To się nazywa bystrość umysłu :-) Byle ciasteczko skasować...
Nagle się okazało, że w krótkim czasie wyprodukowałam Drugiego Szamana! Bo oprócz nogi, doszło za chwilę i paszczakowanie przedmiotów :-) Myszek okazał się ciasteczkowym potworem - dla ciasteczka jest gotów stanąć na uszach (daj, daj, dawaj!!!! oczywiście ignoruję a nawet robię za takie zachowanie niewygodę... :-)

Kolejnego dnia (niedziela, 9 sierpnia) Myszek dostał ataku uzewnętrzniania emocji! Poszłam na padok z kantarkiem, liną i carrotem, bez sprzętu jeździeckiego, poczyściłam Wigiego, jeszcze nawet nie pomyślałam, żeby zabrać sie za Myszka a ten nagle zaczął odstawiać... Zaczął wściekle galopować po padoku, na łukach o mało się nie położył, po takim skosie zasuwał, za chwilę dodał brykanie (nieznacznie tylko zwalniając!), po czym zaczął się wspinać i z tej pozycji - stojąc prawie pionowo - wyskakiwać w górę, a potem jeszcze przeskakiwać z przednich kopyt na tylne! I znowu galop wściekły z brykaniem...
Nie byłoby w tych ewolucjach niczego szczególnego, gdyby wykonywała je Siwka (jest to jej standardowy repertuar, gdy zachce się jej polatać a ma dobry humor ;-)
Hucka występ mnie zamurował... Trwało to może z 10 minut, po czym Myszek jak gdyby nigdy nic podszedł i ustawił się grzecznie do czyszczenia :-) Na wszelki wypadek po siodło nie poszłam ;-) Zrobił na mnie wrażenie swoim popisem, nie powiem :-) Zwłaszcza, że na co dzień jest to typ (LBI), który naprawdę oszczędza energię...

...żeby nie przynudzać: jazd w sumie odbyliśmy 6, włączyliśmy kłus, jazdę poza okrągłym wybiegiem (po placu zabaw wśród rozmaitych obiektów) a także jazdę na sporym gołym (bez obiektów) padoku. Jazda nr 4 ujawniła chwilowy kryzys relacji partnerskich (Myszek ciągnął do drugiego hucka, grymasił, zatrzymywał się...), ale było grzecznie, tyle że bez płynności ;-) Za to z ziemi było tego dnia pięknie...
2 razy odnotowałam u Myszka wyjątkowo pozytywny odruch: gdy zobaczył, że targam klamoty jeździeckie, przestał się wypasać, podszedł i sam ustawił się w miejscu, gdzie się czyścimy i siodłamy. Bez zachęty, bez najmniejszej sugestii z mojej strony!
Doszło też przystawanie przy mnie rano - przy wychodzeniu z boksu, i wieczorem - przy wracaniu z padoku. Nie zawsze, ale coraz częściej Myszek, zamiast podążać za Wigim, przystaje i wyciąga do mnie głowę, robimy mizianki noska-czółka (myszkowego, nie mojego ;-) i Myszek idzie swoją drogą. Chyba zaczynamy się lubić :-)

...że nie wspomnę o incydencie wsiądnięcia na szurniętego Wigiego... Po kilku sesjach zabaw z ziemi (z siodłaniem), szurnięty wyglądał na ogarniętego na tyle, że pomyślałam o wsiadaniu na całego... Akurat ta konkretna sesja była z początku dość burzliwa, zwłaszcza, gdy poprosiłam o przeciskanie nad przeszkodą (beczka, opony) - mały cudował, dąsał się, podskakiwał, odsadzał, grzebał nogą (nie pójdę! nie pójdę! nie pójdę!), w końcu spokojnie popatrzył na beczkę, obniżył głowę, popchnął beczkę nosem - zrobił sobie lukę i spokojnie przeszedł przez wąską szczelinę przekraczając na koniec oponę...
Potem poszło już z górki: momentalnie skończył się odruch przeciwstawiania, Wigi zaczął uważnie na mnie patrzeć i wykonywać poszczególne ćwiczenia z należytą starannością :-)
Przeszłam do planu zasadniczego: wsiadanie. Pomna jednakowoż na starty Wigiego kłusem po włożeniu stopy w strzemię, najpierw kilka razy przewiesiłam się przez siodło. Nic. Stoi grzecznie. Zaryzykowałam i wsiadłam. Nic. Stoi jak wryty. Uszy na mnie, oko czujne, spięty. Stoimy sobie razem, ja nic - on nic. Oboje czujni. Nieśmiało zaproponowałam zgięcie boczne w obie strony - wykonał. Stoimy dalej... Postaliśmy tak ze 2 minuty, nagle Wigi jakby lekko się otrząsnął, obniżył głowę poniżej kłębu i zaczął parskać jak opętany! Jak trąba powietrzna niemalże! Zsiadłam, dałam ciasteczko. Przeszliśmy kawałek, zaczęło się wywracanie oczami, ziewanie, krzywienie ryjka na wszystkie możliwe strony... Dałam szurniętemu do myślenia, zdaje się :-)

 photo HPIM6315_zps0862d09c.jpg

 photo HPIM6316_zpse10d4ed0.jpg

 photo HPIM6325_zps996fa52f.jpg

 photo HPIM6334_zpsc05421e2.jpg

 photo HPIM6345_zpsb4a2ff6c.jpg



 photo HPIM6322_zpse936f8cb.jpg

 photo wyprawadostarszego200921_zps5e1e413c.jpg

 photo wyprawadostarszego200926_zpsc9f7e0f7.jpg

 photo wyprawadostarszego200922_zps8f9f4c8a.jpg


 photo wyprawadostarszego200946_zps6867cfd6.jpg

 photo wyprawadostarszego200969_zpsffeaa22f.jpg

 photo wyprawadostarszego2009103_zpsa9faba94.jpg

 photo wyprawadostarszego2009116_zps0aef103c.jpg

 photo wyprawadostarszego2009119_zps85a0bcf5.jpg

 photo wyprawadostarszego2009166_zps7851e5ad.jpg

 photo wyprawadostarszego2009136_zps67c5a9f6.jpg

 photo wyprawadostarszego2009151_zpsa79d12f2.jpg

 photo wyprawadostarszego2009158_zpse58bcc42.jpg

 photo wyprawadostarszego2009166_zps7851e5ad.jpg

Na roboczo:

 photo wyprawadostarszego2009217_zps17be4224.jpg

 photo wyprawadostarszego2009218_zps4e6b6fbe.jpg





Brak komentarzy: