"Pracuj nad sobą a z koniem się baw" Pat Parelli

wtorek, 28 lipca 2009

Z tego wszystkiego...

...zapomniałam, że za chwilę mam urlop! 2 tygodnie na wsi :-) Planuję, oprócz jeździectwa (hihihihi, dobry dowcip...!), ucywilizować hucki oraz połączyć wszystkie konie w jedno stado (najpierw musimy dokończyć grodzić duży padok, bo sam pastuch, obawiam się, może zostać rozniesiony w feworze ustalania porządku dziobania :-)
Oczywiście zaczaję się z kamerą, bo bez bitwy się nie obejdzie. I na wszelki wypadek wezmę też kijek. Najwyżej rozpędzi się towarzystwo, gdy zrobi się zbyt ekstremalnie...
Szurnięty jest wybitnym agresorem. Siwe go nie znosi, co i raz kłócą się w stajni... Siwe z rozdziawioną gębą, wywracające białkami, wspinające się z kwikiem wygląda jak diabeł... Ostatnio pokłóciły się tuż przed moim nosem, ryknęłam, odskoczyły od siebie, ale dalej stroiły miny, tyle, że na odległość... Będzie wojna, będzie wojna...

poniedziałek, 27 lipca 2009

Dokręcanie śrubek "kolesiostwu"...

W sobotę psim swędem udało mi się dotrzeć na PIKNIK. Niestety, do końca nie dotrwałam, bo primo byłam zależna od transportu, secundo musiałam zluzować powołaną ad hoc opiekę stajenną... Na szczęście na stanowisku pozostała Koleżanka Aśka od Morsa zaopatrzona w kamerę i mam nadzieję, że nie przysnęła gdzieś w wysokiej trawie, bo gdy odjeżdżałam, zaczynała się pokładać ziewając ;-) czyli są jakieś szanse, że obejrzę, co mnie ominęło...
Na PIKNIKU pojawił się także Zbyn-Oblubieniec. Cichcem, pokątnie i znienacka przybył z miasta :-)
Oglądając występy końskie-ludzkie utwierdziłam się w przekonaniu, że podążamy dobrym tropem :-) Mimo, że nie byłam na żadnym kursie z koniem, to jednak reprezentujemy dość wysoki poziom naziemny (hmmm, nie zabrzmiało to skromnie ;-)... Przemilczę aspekt siodlany, który u nas nie istnieje (na PIKNIKU zapoczęłam nieśmiałe negocjacje z PEWNĄ OSOBĄ, są pewne powidoki... na razie zmilczę, żeby nie zapeszać... jak za dużo mielę ozorem, moje plany obracają się w niwecz - nie mylić z huckiem-myszkiem...)

W niedzielę miało miejsce globalne dokręcanie śrubek (dyscyplinarnych głównie. Ale też rzeczywistych: 2 wiaderka rozwalone musiałam poskręcać. Wandalami okazali się Szaman i hucki).
Pobudkę miałam gwałtowną. Około 8.00. Zerwałam się na równe nogi. W stajni dudniło, aż cała chałupina się trzęsła! Pognałam w koszuli-sukience nocnej, po drodze łapiąc przytomnie kowbojki, żeby nie wystąpić w kapciach w obliczu
oczywistego kataklizmu. W boksie hucków rozpierducha: rudy ganiał myszka
dookoła boksu wściekłym galopem i dziabiąc go raz po raz zębiskami, myszek co chwilę odbijał się od desek. Wpadłam z wrzaskiem do stajni, hucki błyskawicznie odskoczyły w 2 przeciwległe kąty boksu: gniady skulony (ewidentnie spodziewał się łomotu...!) a myszek cały rozdygotany, spojrzał i doskoczył do mnie błyskawicznie z miną RATUNKU!
Nasi w swoich boksach w gotowości bojowej, czujni na wszelki wypadek... Poszłam po wodę (hucki wywaliły wiaderko - może poszło o picie...?), nie zdążyłam odejść od stajni na 5 m. a za plecami słyszę łomot. Odwracam się: gniady wali zadem wściekle, błyskawicznie raz za razem w myszka... Myszek kuli się w kącie, próbuje uciekać, ale gniady sprytnie go przyblokował w narożniku... Wracam biegiem z wrzaskiem, ta sama historia: gniadek susnął do kąta, skulony, nagle o połowę mniejszy, ogon wciśnięty między nogi, myszek biegiem do mnie...
Nasi wyraźnie ożywieni (się nie dziwię). Wypuściłam najpierw Szamana. Ten, zamiast wytoczyć swoją opasłość ze stajni, bezceremonialnie przystanął koło hucków. Zrobił z myszkiem noski-noski-przepychanki, po czym skubnął go w karczek: najpierw niby-pieszczotliwie, potem stopniowo wpijał się w niego coraz mocniej (klasyczna końska zabawa w jeża :-) Myszek w ogóle nie reagował, wkroczyłam więc do akcji: ostatecznie to ja tutaj ROZKAZUJĘ! Szaman wylazł w końcu ze stajni, powlókł się pod stodołę, ja w międzyczasie otworzyłam Siwe i chwilę poćwiczyłyśmy stanie w otwartych drzwiach mimo, że Fisiek już sobie poszedł... Fisiek za chwilę jednak wrócił do stajni galopem, pokwikując. Aha, będzie fajnie, Fisiek ma zdaje się dzień negocjacyjny i cykorzasty :-) Za drugim razem wychodząc, wywlókł ze stajni uwiąz (porzucił go pod kasztanem), próbował dziabnąć Siwkę (Siwka skrzywiła się obleśnie i odpaliła mu dęba grożąc kopytem), do mnie niby ozór wywalił i szczęką wywijał, ale chytrze próbował capnąć za rękę. Pognałam gady za stodołę, a nie jak zwykle na dużą łąkę. Niech będą jakieś zmiany... Fisiek OBURZONY...! Obleciał okąglak galopem KWICZĄC i WALĄC co i raz Z ZADU. Pod moim adresem, oczywiście... Wbiegł na okrągły wybieg i spojrzał na mnie. Odniosłam wrażenie, prowokacyjnie;-) Dobra, przyjmuję wyzwanie, mimo, że w koszuli nocnej (nie wiem, czy to godzi się liderowi...? Ale jak mawiają Parelli: dla konia nieważny Twój kostium :-)
Fisiu grzecznie poleciał na koło (malutkie spuszczanie pary), ze 2 razy posłał w moją stronę tłusty zadek, ale raczej z musu (godność osobista), niż z przekonania... Na prośbę zaraz zmienił kierunek, najechał sobie (z fantazją) na beczkę, skoczył... Na
uniesienie ręki z uwiązem + WHOA zatrzymał się błyskawicznie na obwodzie (pierwszy raz z odległości 8 m.!!! ze środka koła dyrygowałam), na wskazanie kierunku + NAPRZÓD ruszył. Żeby potwierdzić, że to nie przypadek, powtórzyliśmy jeszcze 2 razy. I kilka kroczków tyłem (BACK). Z takiej odległości...! W ogóle nie negocjował... Aaaa, Gad Genialny Jeden...! (to jest mój zachwyt, jakby co... ;-) Uśpił moją czujność, otworzyłam okrąglak: głowa w dole, grzecznie wyszedł do połowy... nagle SRU! wystartował galopem, po drodze gulgocząc i strzelając we mnie wyszczurzoną miną... Runda honorowa dookoła padoku i wściekłe brykando z kwikiem co foule... 2 razy intensywniej niż poprzednio... Jaki uległy... Kłamca Końska Jedna ;-)
Siwe przyglądało się przez cały czas, więc zaprosiłam ją za bródkę na malutką sesyjkę... Eee, Siwe jest grzeczne do obrzydliwości, wszystko robi cudnie, wystarczy pomyśleć tylko... Zaraz ją wypuściłam...
Fiśkowi obiecałam wycisk po południu...

Do
wycisku nie doszło: przychodzę za kilka godzin a ten dureń ma cały bok rozorany: od łopatki po zadek... Rysę głęboką sobie spreparował, nawet krew gdzie-niegdzie się pojawiła... I nici z siodłania :-( Oblazłam całe ogrodzenie, obejrzałam stodołę... Żadnych gwoździ przypadkowo wydobytych na światło dzienne (nasi potrafią robić różne ciekawe wykopaliska i odkrycia... ) Gałęzią chyba by się tak nie załatwił...? Nożyk gdzieś skamuflował, czy co...?

Wróciłam do stajni, hucki grzecznie stoją, czekają na swoją kolej... Otworzyłam boks, ani kroczku w moją stronę, czekają grzecznie (nawet szurnięty) pod przeciwległą ścianą. Wskazałam ręką, wymaszerowały na podwórko...
Wieczorem urządziłam im na małym padoczku-pastwisku przed bramą sesję zabawową.
Najpierw z szurniętym (gniadym). Szurnięty jest konikiem zagadkowym. Mały Kłębek Sprzeczności... Z jednej strony tchórz, w ogóle nie wygląda na huckowego przywódcę a jednak
myszka tłucze, aż wióry lecą (ale tylko w boksie). Do człowieka leci biegiem i chętnie, jest kontaktowy, choć z drugiej strony nie szanuje w ogóle i boi się... Wystarczy, że szybciej ręką podniosę, już się kuli, albo odwraca zadem i nerwowo odchodzi... Gdy podchodzę z grabiami, widłami, czy nawet carrotem a gniadek jest luzem, od razu dyla, na wszelki wypadek (mimo, że focus mam niesprezyzowany, rozlazły po okolicy...) Doszliśmy już jednak do tego, że zaraz odwraca się i gdy wycofuję się, podchodzi do mnie z powrotem... czyli catching game powolutku zaczyna działać :-)
Sesja była bardzo spokojna, na niskim poziomie energii (konik
bardzo ładnie dostosowuje się do mojej energii ). Robiliśmy kolejne ćwiczenia z L1, po bożemu: się oglądało nagrania z kursów jedynkowych, się porobiło solidne notatki :-) Ominęliśmy tylko chody boczne.
Nie było żadnego bicia piany, ani latania. Nawet nieszczególnie do fazy 4. dochodziło (może ze 2 razy...?) Na koniec było żucie, przymiarki do ziewnięcia i wywracanie oczami...

Z myszkiem nie zdążyłam właściwie nic szczególnego zrobić (zaliczyłam jednak ze 2 wybuchy po machnięciu stringiem w kierunku przeszkadzającego nam psa), bo nadciągnęło Towarzystwo z Gołębi z misją hydrauliczną (misja została odroczona w czasie, bo psy wyłamały w hydroforze złączkę...)
Myszek, niestety, przedstawia swoją osobą, problem o wiele poważniejszy niż gniady... Z pozoru spokojny i zrównoważony, jest wybitnie introwertyczny i niepostrzeżenie kumuluje w sobie negatywne emocje! Niby nic nie zapowiada eksplozji, tylko ta jego dziwna mina... Jego wybuchy są bardzo spektakularne (na pograniczu niebezpiecznych) i precyzyjnie obliczone na wyrwanie się i ucieczkę, ewentualnie stratowanie człowieka. Wystarczy machnięcie carrotem a myszek wpada w szał... Wydaje przy tym dziwne, zupełnie nie-końskie odgłosy...
Wyraźnie widać jakiś potężny bagaż negatywnych doświadczeń u tego konia. On, w przeciwieństwie do gniadego, zdaje się nie lubić
ludzi... Coś czuję, że będę musiała skupić się na nim... Mam nadzieję, że nie polegnę...

Oba hucki są klacycznym przykładem koni, które są super-fajne i spokojne, dopóki nie przekroczy się granicy, którą wyznaczyły człowiekowi.
Żeby nie powiedzieć: WSZYSTKO BYŁO DOBRZE, DOPÓKI NIE ZACZĄŁEM SIĘ BAWIĆ
Z MOIM KONIEM W 7 ZABAW :-))

Intensywnie myślę też nad rozdzieleniem hucków w stajni. Podobno nigdy nie stały w oddzielnych boksach... Chyba najwyższy czas usamodzielnić się... Kolesie mają po 11 lat...
Jeśli wypali plan remontu stodoły (kasa, kasa, kasa...), planuję urządzić w niej/koło niej wiatę albo boksy dla kolejnych koni i wtedy spokojnie hucki zamieszkają osobno (choć po sąsiedzku, naturalnie :-) Skończy się terror stajenny. Teraz oporządzanie hucków w boksie jest lekko emocjonujące, bo weź tu człowieku zapanuj równocześnie nad dwoma nieszanującymi człowieka stworami...

czwartek, 23 lipca 2009

WARSZAWSKI PIKNIK NATURALSÓW

Może napiszę (a raczej zacytuję) tylko tyle:

data: 25 lipca - sobota
miejsce: stajnia Olender pod Warszawą
godz: zaczynamy od 11.00
wstęp: wolny

przewidywane atrakcje:

- pokazy - wszystkie 4 savvy na różnych poziomach
- zawody naturalsów
- prezentacja siodeł bezterlicowych Barefoot, możliwość jazd testowych
- Pan Podkowa ze swoim kramikiem sznurków, linek, toreb i wszystkiego co mu się uda do lipca wytworzyć
- loteria
- muzyczka
- wieczorem ognisko i grill (składkowe - prosimy wszystkich o przywiezienie produktów spożywczych stałych i płynnych)
- super zabawa

Żeby nie zapeszać nie napiszę, że się wybieram w swojej autorskiej koszulce (Rancho Bella Gracja, EDKA)...
Nie napiszę też, że zapisałam się i wpłaciłam zaliczkę na kurs PNH z Berniem we wrześniu, w Celbancie... tym razem jest to kurs nie wypadający w weekend...

poniedziałek, 20 lipca 2009

Padało :-(

...jednak padało... W nocy z środy na czwartek... I po festynie...

W czwartek nie dało się prasować i zwozić (siana), więc - skoro już byli chłopacy do pomocy - wzięliśmy się za zrywanie podłogi w pokoju... O, nawet mi się nie chce pisać, co to było... Nasz jedyny pokój bez podłogi... Pod spodem piach...
Na szczęście tego samego dnia udało się wylać chudziak (do 23.00 chłopacy zasuwali!!!) , czyli są powidoki na cywilizowane warunki bytowe...
Zwózka była w piątek... Też mi się pisać nie chce... Zaczęliśmy o 14.00... Chłopacy (duzi) nie mogli pomóc, bo wezwało ich miasto, Zbyn skombinował więc dwóch małych tubylców (14 i 16 lat)... A o 18.00 musiał pojechać do Wawy, bo też go miasto wezwało... Zostałam sam na sam z traktorem + przyczepą (Pan Rolnik nam pożyczył) i chłopakami...
Powiem jedno: dzieci ze wsi a dzieci z miasta to niebo a ziemia... Zasuwali jak niejeden dorosły...
Do 21.00 zwoziliśmy siano we troje i układaliśmy na skraju pola w sterty. Potem mocowaliśmy plandeki... Skończyłam o 23.00...
I tak oto pożegnałam się z wyprawą na kurs SILVERSANDA :-(((((
W sobotę moim głównym zajęciem było podpieranie się nosem, z wycieńczenia...
W niedzielę dochodziłam do siebie a jak juz doszłam, okazało się, że jest poniedziałek i oto siedzę w biurze...

No dobra, w czwartek w międzyczasie, była sesja z gniadym hucułkiem (Wigwamem). Jakoś go sobie upodobałam, bo w wariatach się specjalizuję, choć wcale za takimi nie przepadam, teoretycznie ;-)
Aaa, cudowny jest :-) Zaczyna się powoli zachowywać jak koń (odangażowuje zad; rusza i staje, gdy się go o to prosi; stoi spokojnie przy siodłaniu; nie startuje biegiem, gdy włoży się nogę w strzemię, choć nadal się wtedy lekko spina; stick to me na linie używanej jedynie jako SAFETY NET...).
Ale i występy prezentuje niezłe: zwłaszcza przy odesłaniu w circling game, gdy dochodzimy do fazy 4.1, 4.2, 4.3... Hucek stoi, stoi, stoi podrygując jedynie i kierując się w stronę presji (opossition reflex jak byk), po czym rzuca się panicznie na koło we wskazywanym kierunku (istny wybuch - wygląda naprawdę na panikę), ale po jednym dzikim skoku (trudno to nawet nazwać foule, bo to raczej jakiś dziwny szalony sus), następuje trzepanie głową, chrumkanie złowieszcze pod moim adresem i spokojny kłusik (aczkolwiek nogami przebiera jak robak, bo nóżki ma się krótkie, jak to hucek ;-)
Sesja ŚWIETNA, konik rewelacyjny... A cwaniutki...

Dzięki Ci Panie, żeś mnie pokarał moimi końmi... Dzięki szkole, jaką mi dały, taki hucek to mi może co najwyżej... podskoczyć na linie ;-)
...bo bez liny, ja mu chcę zrobić odangażowanie zadu a on sobie po prostu odchodzi z godnością osobistą (ne-ne-ne-ne, skwasiłaś! głowy mi do siebie nie zgięłaś!)Ale do czasu Kolesiu, do czasu :-)


 photo HPIM6160_zpsc47b0b2e.jpg
podłoga na gruncie... - pokój w stanie rozkładu

środa, 15 lipca 2009

Spiętrzenie

Najbliższe dni zapowiadają się nad wyraz intensywnie:
dziś wieczorem na wieś (dzieciak Gośka W. jako tania siła robocza),
jutro (czwartek) zwózka siana (oby nie padało-oby nie padało-oby nie padało...),
piątek skoro-świt Zenkiem Dalekobieżnym do Warszawy, pakowanie się galopem i koło południa z Koleżanką Aśką od Morsa wyruszamy do Suchedniowa na kurs Silversanda...

poniedziałek, 13 lipca 2009

Reinkarnacja

Tak, zdecydowanie powinnam zacząć wierzyć w kolejne wcielenia... Bo za tego żywota jeździectwo chyba już mi nie pisane ;-)

W sobotę rano z hucułkiem Wigim zabawa w kroczki. Takie what You do, if I... Ma mały poczucie humoru i wytrwałość... Otwieram boks, mały już sterczy tuż przede mną, nos w nos. Poprosiłam - cofnął. Ja półobrót, żeby otworzyć szerzej drzwi i zaczepić haczyk, mały krok do przodu. Ja z powrotem przymykam drzwi, proszę o cofnięcie. Cofa. Obracam się bokiem, mały kroczek do przodu. Przymykam...
I tak w koło Macieju, ze 20 razy. W końcu dał, mały gad ;-), za wygraną... Normalnie gorszy od Szamaniska-Kombinatora ;-)
...a myszek grzecznie stał i czekał na rozwój wypadków. Bo gdyby Wigi po mnie przeleciał, myszek oczywiście zrobiłby to samo. Ale póki trwała intelektualna potyczka, lepiej było nie wychodzić przed orkiestrę... bo w końcu nie było takie oczywiste, kto zwycięży i po czyjej stronie należałoby się opowiedzieć ;-)

Koło południa przyjechał Pan Rolnik i skosił nam łąkę. Tak się tym faktem przejęłam (pierwszy pokos w połowie lipca!!! czegoś takiego to chyba najstarsi Górale nie pamiętają...), że wzięłam się za pielenie drzewek i tak się urobiłam tym pieleniem (efekty spektakularne, drzewka w końcu widać w trawie po pas...), że konie nawet się na czyszczenie nie załapały. Ba, nawet kopyt nie tknęłam (hańba!). Rzucałam tylko im zielsko przez pastucha, zwłaszcza Siwej, która pełniła dyżur i lazła za mną krok-w-krok wzdłuż ogrodzenia, w miarę postępów w pracach pieląco-wyrywających. Tyle naszego, że zrobiło się z tego friendly ekstremalne, bo część zielska lądowała a to na siwym grzbiecie, a to na siwej głowie, a to na siwym zadku... Na początku przydarzyło się Siwce zakłusować i zgubić balast w ruchu; potem przestała się przejmować, że coś z niej zwisa, zwłaszcza, że Fisiek zaraz ją z zielska zwisającego objadał, zadowolony, że żarcie pod samym nosem, nawet garba nie trzeba schylać ;-)
W związku ze skoszoną łąką odczuwam lekki niepokój: w piątek mam przecież jechać na 3-dniowy kurs SNH a tu ani chybi wypada kole tego terminu zwózka!! Oby w czwartek-oby w czwartek-oby w czwartek... Urlopu się zażąda i zwiezie... A potem, na pysk padając, pojedzie się na koński kurs...

W niedzielę reprezentowałam sobą jeden wielki zakwas (ciekawe, po co się na tę siłownię chodzi...?), w końcu pieliło się i rwało zielsko kilka godzin! Mowy nie było, żeby coś z końmi porobić, bo nawet liny bym nie utrzymała, co tu dopiero mówić o jakiejś aktywności... Nie będę się hańbić jako lider; to już lepiej udawać, że nie mam dla koni czasu... I wzięłam się za czyszczenie Puchaczowych płytek z fug i starego kleju. Guzdrałam się z tym ze 2 godziny, tym razem w towarzystwie hucków, które naprzemiennie sterczały nade mną pilnie obserwając, co robię. I zerkając na saszetkę, którą zawsze mam ze sobą... One już wiedzą, że w saszetce są łakotki... Wystarczyło, że RAZ wzmocniłam przybiegnięcie galopem na gwizd... Od tamtego czasu saszetka stanowi zdecydowany obiekt pożądania :-)
Przy okazji ja też jestem darzona pewnym zainteresowaniem. Ale, bynajmniej, nie jako lider ;-)

czwartek, 9 lipca 2009

Nalot

Wczoraj wieczorem króciutki nalot na Gawłowo... Godzinka z końmi w stajni, po nocy, ale i tak zdążyło się wydarzyć...
Fisiek notorycznie wyłaził z boksu na wąski stajenny korytarzyk (tylko hucułek jest w stanie się obrócić, ewentualnie Siwka, gdy mocno się skuli) i wędrował prawie pod szafę z końskimi klamotami, pokonując po drodze ciasny skręt (L-shape). Potem, dureń, musiał wracać tyłem. A wcale się nie kwapił do powrotu, bo w korytarzyku sterta siana... Świetna okazja do popracowania nad subordynacją oraz cofaniem... Cofanie było w wersjach rozmaitych:
- wersja za ogon (ze strefy 5)
- wersja werbalna, z synchronizacją tempa do wypowiadanej komendy (BACK-BACK-BACK...) (ze strefy 5)
- wersja przywołujące kiwanie dłonią (ze strefy 5)
- wersja boczna (z boksu Siwki, z Fiśkowej strefy 4-3-2)
Potem było też jojo paluszkiem na odległość zatrzymujące kolegę w boksie, gdy szykowałam mu porcyjkę paszy z BIOGENEM (biegunka w lekkim odwrocie). Fisiu otwierał głową drzwi zamaszyście i wysuwał subtelnie z boksu jedno kopytko, sprawdzając, czy zauważę... Gupi, takiej wielkiej giry nie zauważyć...?
Bardzo Wesoły Figlarny Koń :-) Chociaż ostatnio wyjątkowo zdyscyplinowany... Chyba powinniśmy wrócić do spraw siodlanych...

Siwka natomiast, zaprezentowała znienacka swoją poranną sztuczkę, czyli ukłon :-) Po czyszczeniu kopyt pogłaskałam ją po nodze a ona wysunęła ją daleko do przodu, dostawiła do niej drugą i zeszła przodem do parteru :-) A łasiła się, a główkę wyginała, miziała mnie po głowie i ramieniu...
Zdaje się, że moje konie domagają się uwagi. Czas porzucić nową fascynację (hucułki) i wrócić na stare śmieci ;-)

poniedziałek, 6 lipca 2009

Z gęby cholewa

I czego to się było odgrażać? Spełzło na jednej solidnej sesji treningowej i tyle. Jednej dla każdego z hucków, czyli dla mnie były to 2 sesje :-) Ale nie o ilość tu idzie, a o jakość przecież...Czwartek nieciekawy, bo Szamanisko znów ma biegunkę. Dużą. Oto skutki zaprzestania podawania BIOGENU-K (mam nadzieję, że to nic poważniejszego, niż zwykle????). A już było tak cudnie... Wróciliśmy do malutkich treściwych kolacyjek z BIOGENEM (odnotowana lekka poprawa, kolega prezentuje mniejsze samo-obesranie). A może to protest, że od kilku tygodni w ogóle brak u nas treściwego?? Siano i łąka tylko...
Poza tym wygląd w normie, tłuścioch z
cellulitem, ale bez rozdętego brzucha - znaczy rusza się (owady wieczorem nie dają postać spokojnie). Humor też dopisuje, jak zwykle u Fiśka :-) A to przechodząc, do komórki zajrzy, a to poidło przestawi w inny kąt na padoku, a to poudaje, że się chce przymilić i znienacka zębem próbuje w kark mnie skrobnąć... Znaczy jest kolega we formie ;-)Piątek - hucułkowy. Cały dzień przewałęsały się miniatury po podwórku w charakterze wygryzaczy trawy a po południu poszły tyrać na okrąglak (pierwsza sesja na naszym okrągłym wybiegu).Niwecz-Mysz. Osiodłaliśmy się przed stajnią (w myśl zasady: lider nie będzie targał siodła; od tego jest Pan Koń) - tym razem bez-hornową kulbaką, co pasuje i na Siwkę, i na hucułka :-) i powędrowaliśmy na okrąglak. Tu siodło zostało zdjęte, co wywołało u Mysza widoczne ożywienie intelektualne (hę...? nie jeździmy? a już miałem nadzieję, że pokaże Ci, kto tu NAPRAWDĘ rozdaje karty... - bo kolega podobno potrafi nieźle posłać człowieka na glebę, bez łeb ;- )

1)
Zaczęliśmy
po bożemu od friendly z carrotem:
-
głaski po ciałku - wyraźna tężyzna (bat to bat, nie oszukasz mnie...)
- zarzucanie
stringa na grzbiet - nienajgorzej
- uderzanie w ziemię - najpierw pozorny spokój (
introwertyk), ale nos zmarszczony bardziej niż zwykle (on ma zmarszczki! jakiś taki utrwalony na pyszczku grymas, co nadaje mu wygląd zgorzkniałego złośliwego staruszka...). W końcu rzucił się znienacka*, wyrwał mi linę, staranował zamknięcie round-penu (wyrwał hak) i zdylował na podwórko (oczywiście nie zamknęłam padoku, żeby drugi hucek mógł swobodnie wędrować w te i nazad ;-)

*
żadne znienacka to nie było; widziałam co się święci, ale (zadufana w sobie) myślałam, że mały dureń ;-) po pierwsze się nie wyrwie, a po drugie nie będzie się rzucał na bramkę... A to hucek przecież... Co dla niego znaczy moja symboliczna bramka z liny...

Wiejąc parę razy przydepnął sobie linę (
a dobrze Ci tak, a miej niewygodę! aczkolwiek z niepokojem spoglądałam na markową linę wlokącą się za kolegą... a urwij mi, dziadu jeden mały, markową skórkę, to ja Ci pokażę friendly z carrotem ;-), nawet przystanął przy takim auto-przydepnięciu ze 2 razy, ale gniady go podparł kłusem i poleciały...
Na podwórku
deja vu... skąd ja to znam...? (mina przypękana... czeka, co będzie)... Mała kopia Szamana mającego świadomość, że chyba przeholował i oto lider się wkurzy ;-) Pogłaskałam, wrócił grzecznie na placyk... Dałam spokój z zamykaniem... Kontynuowaliśmy otwarci.
Co ja się w tę ziemię
namajtałam tym stringiem... Rytmicznie, spokojnie, ze sflaczałą mową ciała... Oj. Mysz szarpał się, wspinał, latał (błyskawicznie przyswoił ćwiczenie opadający liść vel C-pattern) nawet warczał! (chrumknięcie-warknięcie ze złością, jak prosiak...) Próbował wlatywać w moją przestrzeń... Ze 30 minut jak nic... W końcu chyba skapował, że pacanie sznurkiem w ziemię nie oznacza komendy do wpadania w amok (lewopółkulowy) ani od ruchu naprzód, ani nie oznacza, że nadchodzi łomot.
Stanie za moimi plecami i podążanie za mną (
zero pępków) znosił spokojnie, stanie bokiem (pępki wprawdzie są, ale patrzą sobie w inną stronę) lekko go niepokoiło, ale nie latał (głowa wyżej, ciałko napięte). Całkiem godnie znosił patrzące pępki, ale wycofujące się; stanie na wprost (pępki czyhają, oj!) udało się zakończyć parę razy pozytywnie - wyłapywałam momenty, gdy myszek przystawał, i kończyłam pacanie stringiem... Uf, jakoś przeżyliśmy...
2) ochrona strefy osobistej człowieka - o, tu mamy POLETKO! taki hucek-myszek zdaje się w ogóle nie wiedzieć, co to takiego strefa osobista (człowieka)... Ale wystarczy, że gniady tylko się skrzywi a myszek już 3 m. dalej... I to jest interesujące...
Zaczęłam używać wszelakich sposobów (
adekwatnie do okoliczności), żeby oznajmić małemu, że ja TU jestem... TO MOJE miejsce... Z wolna zaczyna działać (bloki, driving, fala liną, machanie kończynami górnymi, grożenie zadem...)3) ustępowanie od stałego nacisku- jeż na klatce BARDZO ładnie, na nosie - leciutki opór. Przestawianie przodu - OPORNIE. Raczej próbuje uciekać do tyłu, albo się modelowo zapiera. Zadu jeszcze nie robiliśmy.4) ustępowanie od sugestii - driving przodu - haniebny. Walka zajadła (jak z Szamanem na początku, tyle, że bez agresji ze strony myszka), w końcu uległ wobec przemocy, ale kilka razy 4. faza musiała dojść do głosu...
Za to
schowaj zadek - prawie idealnie. Czasem tylko kolega uznaje, że nie musi. I zagapi się w dal... albo (szczyt bezczelności!) ja mu looong phase 1, looong phase 2. looong phase 3....... a ten głowa do trawy i spokojne skub! nie żadne tam zachowanie zastępcze... pojeść chciał akurat teraz... niech on sobie nie myśli, że jak ciamkam i miziam co i raz (zakochana, zależy jej na mnie...), to można mnie olać... Nastąpiło bliskie spotkanie z zadkiem (z impetem), skoczył jak oparzony i więcej na trawę nie spojrzał... Śledził za to każdy mój ruch ;-) a zadek chował, gdy tylko robiłam kroczek po łuku w bok :-)5) stick to me - zaczątki bardzo szybko zaawansowane do luźnej liny! Taki bystry. I nawet umie się postarać, jak chce. Jeszcze będzie z niego koń :-) Zatrzymania gwałtowne ze stępa i kłusa, podążanie w kłusie, zmiany kierunku, cofanie...6) takie niby-jojo - póki co uczymy się ustępować od falującej liny. Jeszcze nie takie klasyczne paluszek-nadgarstek-łokieć... Raczej jako praktyczna, przydatna końska umiejętność pt. nie zbliżaj się do mnie... odsuń się ode mnie...7) okrążanie - pół kółka udaje się nam zrobić, aha! I zaparkować za moimi plecami. Taki chytry plan Pana Konia Niwecza :-)Wigwam-gniady.
w porównaniu z
myszkiem - cudny koń. Przypominający Siwkę, tyle że w wersji Siwka odważna. Czujny, skupiony, uważny. Wszystkie ćwiczenia robił 2 razy lepiej. Nie walczył, nie sprzeciwiał się... Czyli nie bardzo jest o czym pisać ;-)1) friendly z carrotem: żadnych szaleństw czy galopów; lekkie dyganie przy zarzucaniu stringa na grzbiet.2) ochrona strefy osobistej człowieka - wprawdzie włazi, owszem, ale łatwo wyłazi (bardzo ładnie odpowiada na driving)3) ustępowanie od stałego nacisku- nienajgorzej. Najlepiej na klatce.4) ustępowanie od sugestii - driving bardzo piękny (np. schowaj zadek :-) Już po chwili miluś robił ósemki! ósemki, proszę Państwa, na samą sugestię liny :-)) i w ciasne miejsca dawał się wmanewrowywać bez problemu (drivingo-squeeze)5) stick to me - podobnie jak myszek, czyli bardzo ładnie :-) luz na linie...6) okrążanie - wystarczyło pokazać kierunek liną i poszedł sobie na koło. Ale za plecami się wygaszał. Kolejny mały spryciarz :-) Czego oczy nie widzą...

Zakończyliśmy siodłaniem (
lider nie odnosi siodła do stajni, siodło odnosi Pan Koń). Wigwam zrobił mały teścik, od razu zaliczył jedno BUMP! liną i stał grzecznie jak trusia :-)
Przed stajnią włożyłam nogę w strzemię, Wigi zaproponował zabawę w okrążanie, zaliczył drugie
BUMP! i natychmiast zrezygnował z aktywności ruchowej (żartowałem! na żartach się nie znasz???) Rozsiodłałam. Nie wierzył, że może sobie pójść... Stał wyczekująco i obserwował... nawet powędrował za mną do stajni, żeby pomóc mi mentalnie odnieść siodło...

W sobotę jedyne wydarzenie to mycie i pędzlowanie koni anty-owadem. Wszystkich 4. Całe towarzystwo bardzo grzeczne, Siwe coś tam mruknęło na pierwsze dotknięcie wodnistej gąbki, ale potem stało rozanielone bez trzymanki, z liną spoczywającą na ziemi (tzw. tying to the ground).
Hucki nadzwyczaj grzeczne i kooperatywne przez cały dzień, ustępujące pokornie miejsca, a jednocześnie chętne do kontaktów z człowiekiem :-) znaczy wczorajsza sesja nie była dla nich szczególnie traumatyczna... mimo, że zaobserwowałam dużo ziewania, krzywienia szczęk i wywalania trzeciej powieki :-)

Wydarzeniem nie-końskim była popołudniowo-wieczorna wizyta Rodziny Puchaczy (niestety, były robione kompromitujące zdjęcia... kiełbasy, kaszanki i inna tym podobna zdrowa żywność... a ja rzekomo jestem kulturysta i stosuję dietę treningową ;-)
Puchacze przywieźli nam piękne płytki ceramiczne do ganku i kuchni, może w końcu zapanują u nas w skansenie luksusy ;-)


 photo P1030324_zpse059f489.jpg

 photo P1030326_zps036e7323.jpg

W niedzielę przez pół dnia padało, więc BACK TO BASICS: szkoliłam się teoretycznie (Bernie 2007, level 1) celem re-edukacyjnego ożywienia umysłu (jak to się robi z surowymi końmi...), bo moje finezyjne dyskretne sygnały są bezbłędnie czytane przez naszych; hucki zdają się ich nie dostrzegać (Are You talking to me?????) Znaczy, muszę się cofnąć w rozwoju i powrócić na level 1 ;-)

Po południu kończyłyśmy z Beatką szykować stodołę na tegoroczne siano (póki co wirtualne, bo cały czas pada...) A miała być prezentacja, jak walczę naturalnie z jej końmi... oczywiście nie wyrobiłyśmy się z czasem...


 photo P1030330_zpsbc7245f2.jpg

czwartek, 2 lipca 2009

Drżyjcie...

...hucki - w piątek mam urlop, czyli przybywam dziś do Was na całe 3 dni... Ja Wam pokażę ;-)

mam tyle fajnych fotek i nic nie mogę tu wstawić :-(
Zaczynam łaknąć netu na wsi, jak kania dżdżu... (
tfu, byle nie padało).