"Pracuj nad sobą a z koniem się baw" Pat Parelli

poniedziałek, 27 lipca 2009

Dokręcanie śrubek "kolesiostwu"...

W sobotę psim swędem udało mi się dotrzeć na PIKNIK. Niestety, do końca nie dotrwałam, bo primo byłam zależna od transportu, secundo musiałam zluzować powołaną ad hoc opiekę stajenną... Na szczęście na stanowisku pozostała Koleżanka Aśka od Morsa zaopatrzona w kamerę i mam nadzieję, że nie przysnęła gdzieś w wysokiej trawie, bo gdy odjeżdżałam, zaczynała się pokładać ziewając ;-) czyli są jakieś szanse, że obejrzę, co mnie ominęło...
Na PIKNIKU pojawił się także Zbyn-Oblubieniec. Cichcem, pokątnie i znienacka przybył z miasta :-)
Oglądając występy końskie-ludzkie utwierdziłam się w przekonaniu, że podążamy dobrym tropem :-) Mimo, że nie byłam na żadnym kursie z koniem, to jednak reprezentujemy dość wysoki poziom naziemny (hmmm, nie zabrzmiało to skromnie ;-)... Przemilczę aspekt siodlany, który u nas nie istnieje (na PIKNIKU zapoczęłam nieśmiałe negocjacje z PEWNĄ OSOBĄ, są pewne powidoki... na razie zmilczę, żeby nie zapeszać... jak za dużo mielę ozorem, moje plany obracają się w niwecz - nie mylić z huckiem-myszkiem...)

W niedzielę miało miejsce globalne dokręcanie śrubek (dyscyplinarnych głównie. Ale też rzeczywistych: 2 wiaderka rozwalone musiałam poskręcać. Wandalami okazali się Szaman i hucki).
Pobudkę miałam gwałtowną. Około 8.00. Zerwałam się na równe nogi. W stajni dudniło, aż cała chałupina się trzęsła! Pognałam w koszuli-sukience nocnej, po drodze łapiąc przytomnie kowbojki, żeby nie wystąpić w kapciach w obliczu
oczywistego kataklizmu. W boksie hucków rozpierducha: rudy ganiał myszka
dookoła boksu wściekłym galopem i dziabiąc go raz po raz zębiskami, myszek co chwilę odbijał się od desek. Wpadłam z wrzaskiem do stajni, hucki błyskawicznie odskoczyły w 2 przeciwległe kąty boksu: gniady skulony (ewidentnie spodziewał się łomotu...!) a myszek cały rozdygotany, spojrzał i doskoczył do mnie błyskawicznie z miną RATUNKU!
Nasi w swoich boksach w gotowości bojowej, czujni na wszelki wypadek... Poszłam po wodę (hucki wywaliły wiaderko - może poszło o picie...?), nie zdążyłam odejść od stajni na 5 m. a za plecami słyszę łomot. Odwracam się: gniady wali zadem wściekle, błyskawicznie raz za razem w myszka... Myszek kuli się w kącie, próbuje uciekać, ale gniady sprytnie go przyblokował w narożniku... Wracam biegiem z wrzaskiem, ta sama historia: gniadek susnął do kąta, skulony, nagle o połowę mniejszy, ogon wciśnięty między nogi, myszek biegiem do mnie...
Nasi wyraźnie ożywieni (się nie dziwię). Wypuściłam najpierw Szamana. Ten, zamiast wytoczyć swoją opasłość ze stajni, bezceremonialnie przystanął koło hucków. Zrobił z myszkiem noski-noski-przepychanki, po czym skubnął go w karczek: najpierw niby-pieszczotliwie, potem stopniowo wpijał się w niego coraz mocniej (klasyczna końska zabawa w jeża :-) Myszek w ogóle nie reagował, wkroczyłam więc do akcji: ostatecznie to ja tutaj ROZKAZUJĘ! Szaman wylazł w końcu ze stajni, powlókł się pod stodołę, ja w międzyczasie otworzyłam Siwe i chwilę poćwiczyłyśmy stanie w otwartych drzwiach mimo, że Fisiek już sobie poszedł... Fisiek za chwilę jednak wrócił do stajni galopem, pokwikując. Aha, będzie fajnie, Fisiek ma zdaje się dzień negocjacyjny i cykorzasty :-) Za drugim razem wychodząc, wywlókł ze stajni uwiąz (porzucił go pod kasztanem), próbował dziabnąć Siwkę (Siwka skrzywiła się obleśnie i odpaliła mu dęba grożąc kopytem), do mnie niby ozór wywalił i szczęką wywijał, ale chytrze próbował capnąć za rękę. Pognałam gady za stodołę, a nie jak zwykle na dużą łąkę. Niech będą jakieś zmiany... Fisiek OBURZONY...! Obleciał okąglak galopem KWICZĄC i WALĄC co i raz Z ZADU. Pod moim adresem, oczywiście... Wbiegł na okrągły wybieg i spojrzał na mnie. Odniosłam wrażenie, prowokacyjnie;-) Dobra, przyjmuję wyzwanie, mimo, że w koszuli nocnej (nie wiem, czy to godzi się liderowi...? Ale jak mawiają Parelli: dla konia nieważny Twój kostium :-)
Fisiu grzecznie poleciał na koło (malutkie spuszczanie pary), ze 2 razy posłał w moją stronę tłusty zadek, ale raczej z musu (godność osobista), niż z przekonania... Na prośbę zaraz zmienił kierunek, najechał sobie (z fantazją) na beczkę, skoczył... Na
uniesienie ręki z uwiązem + WHOA zatrzymał się błyskawicznie na obwodzie (pierwszy raz z odległości 8 m.!!! ze środka koła dyrygowałam), na wskazanie kierunku + NAPRZÓD ruszył. Żeby potwierdzić, że to nie przypadek, powtórzyliśmy jeszcze 2 razy. I kilka kroczków tyłem (BACK). Z takiej odległości...! W ogóle nie negocjował... Aaaa, Gad Genialny Jeden...! (to jest mój zachwyt, jakby co... ;-) Uśpił moją czujność, otworzyłam okrąglak: głowa w dole, grzecznie wyszedł do połowy... nagle SRU! wystartował galopem, po drodze gulgocząc i strzelając we mnie wyszczurzoną miną... Runda honorowa dookoła padoku i wściekłe brykando z kwikiem co foule... 2 razy intensywniej niż poprzednio... Jaki uległy... Kłamca Końska Jedna ;-)
Siwe przyglądało się przez cały czas, więc zaprosiłam ją za bródkę na malutką sesyjkę... Eee, Siwe jest grzeczne do obrzydliwości, wszystko robi cudnie, wystarczy pomyśleć tylko... Zaraz ją wypuściłam...
Fiśkowi obiecałam wycisk po południu...

Do
wycisku nie doszło: przychodzę za kilka godzin a ten dureń ma cały bok rozorany: od łopatki po zadek... Rysę głęboką sobie spreparował, nawet krew gdzie-niegdzie się pojawiła... I nici z siodłania :-( Oblazłam całe ogrodzenie, obejrzałam stodołę... Żadnych gwoździ przypadkowo wydobytych na światło dzienne (nasi potrafią robić różne ciekawe wykopaliska i odkrycia... ) Gałęzią chyba by się tak nie załatwił...? Nożyk gdzieś skamuflował, czy co...?

Wróciłam do stajni, hucki grzecznie stoją, czekają na swoją kolej... Otworzyłam boks, ani kroczku w moją stronę, czekają grzecznie (nawet szurnięty) pod przeciwległą ścianą. Wskazałam ręką, wymaszerowały na podwórko...
Wieczorem urządziłam im na małym padoczku-pastwisku przed bramą sesję zabawową.
Najpierw z szurniętym (gniadym). Szurnięty jest konikiem zagadkowym. Mały Kłębek Sprzeczności... Z jednej strony tchórz, w ogóle nie wygląda na huckowego przywódcę a jednak
myszka tłucze, aż wióry lecą (ale tylko w boksie). Do człowieka leci biegiem i chętnie, jest kontaktowy, choć z drugiej strony nie szanuje w ogóle i boi się... Wystarczy, że szybciej ręką podniosę, już się kuli, albo odwraca zadem i nerwowo odchodzi... Gdy podchodzę z grabiami, widłami, czy nawet carrotem a gniadek jest luzem, od razu dyla, na wszelki wypadek (mimo, że focus mam niesprezyzowany, rozlazły po okolicy...) Doszliśmy już jednak do tego, że zaraz odwraca się i gdy wycofuję się, podchodzi do mnie z powrotem... czyli catching game powolutku zaczyna działać :-)
Sesja była bardzo spokojna, na niskim poziomie energii (konik
bardzo ładnie dostosowuje się do mojej energii ). Robiliśmy kolejne ćwiczenia z L1, po bożemu: się oglądało nagrania z kursów jedynkowych, się porobiło solidne notatki :-) Ominęliśmy tylko chody boczne.
Nie było żadnego bicia piany, ani latania. Nawet nieszczególnie do fazy 4. dochodziło (może ze 2 razy...?) Na koniec było żucie, przymiarki do ziewnięcia i wywracanie oczami...

Z myszkiem nie zdążyłam właściwie nic szczególnego zrobić (zaliczyłam jednak ze 2 wybuchy po machnięciu stringiem w kierunku przeszkadzającego nam psa), bo nadciągnęło Towarzystwo z Gołębi z misją hydrauliczną (misja została odroczona w czasie, bo psy wyłamały w hydroforze złączkę...)
Myszek, niestety, przedstawia swoją osobą, problem o wiele poważniejszy niż gniady... Z pozoru spokojny i zrównoważony, jest wybitnie introwertyczny i niepostrzeżenie kumuluje w sobie negatywne emocje! Niby nic nie zapowiada eksplozji, tylko ta jego dziwna mina... Jego wybuchy są bardzo spektakularne (na pograniczu niebezpiecznych) i precyzyjnie obliczone na wyrwanie się i ucieczkę, ewentualnie stratowanie człowieka. Wystarczy machnięcie carrotem a myszek wpada w szał... Wydaje przy tym dziwne, zupełnie nie-końskie odgłosy...
Wyraźnie widać jakiś potężny bagaż negatywnych doświadczeń u tego konia. On, w przeciwieństwie do gniadego, zdaje się nie lubić
ludzi... Coś czuję, że będę musiała skupić się na nim... Mam nadzieję, że nie polegnę...

Oba hucki są klacycznym przykładem koni, które są super-fajne i spokojne, dopóki nie przekroczy się granicy, którą wyznaczyły człowiekowi.
Żeby nie powiedzieć: WSZYSTKO BYŁO DOBRZE, DOPÓKI NIE ZACZĄŁEM SIĘ BAWIĆ
Z MOIM KONIEM W 7 ZABAW :-))

Intensywnie myślę też nad rozdzieleniem hucków w stajni. Podobno nigdy nie stały w oddzielnych boksach... Chyba najwyższy czas usamodzielnić się... Kolesie mają po 11 lat...
Jeśli wypali plan remontu stodoły (kasa, kasa, kasa...), planuję urządzić w niej/koło niej wiatę albo boksy dla kolejnych koni i wtedy spokojnie hucki zamieszkają osobno (choć po sąsiedzku, naturalnie :-) Skończy się terror stajenny. Teraz oporządzanie hucków w boksie jest lekko emocjonujące, bo weź tu człowieku zapanuj równocześnie nad dwoma nieszanującymi człowieka stworami...

Brak komentarzy: