"Pracuj nad sobą a z koniem się baw" Pat Parelli

poniedziałek, 13 lipca 2009

Reinkarnacja

Tak, zdecydowanie powinnam zacząć wierzyć w kolejne wcielenia... Bo za tego żywota jeździectwo chyba już mi nie pisane ;-)

W sobotę rano z hucułkiem Wigim zabawa w kroczki. Takie what You do, if I... Ma mały poczucie humoru i wytrwałość... Otwieram boks, mały już sterczy tuż przede mną, nos w nos. Poprosiłam - cofnął. Ja półobrót, żeby otworzyć szerzej drzwi i zaczepić haczyk, mały krok do przodu. Ja z powrotem przymykam drzwi, proszę o cofnięcie. Cofa. Obracam się bokiem, mały kroczek do przodu. Przymykam...
I tak w koło Macieju, ze 20 razy. W końcu dał, mały gad ;-), za wygraną... Normalnie gorszy od Szamaniska-Kombinatora ;-)
...a myszek grzecznie stał i czekał na rozwój wypadków. Bo gdyby Wigi po mnie przeleciał, myszek oczywiście zrobiłby to samo. Ale póki trwała intelektualna potyczka, lepiej było nie wychodzić przed orkiestrę... bo w końcu nie było takie oczywiste, kto zwycięży i po czyjej stronie należałoby się opowiedzieć ;-)

Koło południa przyjechał Pan Rolnik i skosił nam łąkę. Tak się tym faktem przejęłam (pierwszy pokos w połowie lipca!!! czegoś takiego to chyba najstarsi Górale nie pamiętają...), że wzięłam się za pielenie drzewek i tak się urobiłam tym pieleniem (efekty spektakularne, drzewka w końcu widać w trawie po pas...), że konie nawet się na czyszczenie nie załapały. Ba, nawet kopyt nie tknęłam (hańba!). Rzucałam tylko im zielsko przez pastucha, zwłaszcza Siwej, która pełniła dyżur i lazła za mną krok-w-krok wzdłuż ogrodzenia, w miarę postępów w pracach pieląco-wyrywających. Tyle naszego, że zrobiło się z tego friendly ekstremalne, bo część zielska lądowała a to na siwym grzbiecie, a to na siwej głowie, a to na siwym zadku... Na początku przydarzyło się Siwce zakłusować i zgubić balast w ruchu; potem przestała się przejmować, że coś z niej zwisa, zwłaszcza, że Fisiek zaraz ją z zielska zwisającego objadał, zadowolony, że żarcie pod samym nosem, nawet garba nie trzeba schylać ;-)
W związku ze skoszoną łąką odczuwam lekki niepokój: w piątek mam przecież jechać na 3-dniowy kurs SNH a tu ani chybi wypada kole tego terminu zwózka!! Oby w czwartek-oby w czwartek-oby w czwartek... Urlopu się zażąda i zwiezie... A potem, na pysk padając, pojedzie się na koński kurs...

W niedzielę reprezentowałam sobą jeden wielki zakwas (ciekawe, po co się na tę siłownię chodzi...?), w końcu pieliło się i rwało zielsko kilka godzin! Mowy nie było, żeby coś z końmi porobić, bo nawet liny bym nie utrzymała, co tu dopiero mówić o jakiejś aktywności... Nie będę się hańbić jako lider; to już lepiej udawać, że nie mam dla koni czasu... I wzięłam się za czyszczenie Puchaczowych płytek z fug i starego kleju. Guzdrałam się z tym ze 2 godziny, tym razem w towarzystwie hucków, które naprzemiennie sterczały nade mną pilnie obserwając, co robię. I zerkając na saszetkę, którą zawsze mam ze sobą... One już wiedzą, że w saszetce są łakotki... Wystarczyło, że RAZ wzmocniłam przybiegnięcie galopem na gwizd... Od tamtego czasu saszetka stanowi zdecydowany obiekt pożądania :-)
Przy okazji ja też jestem darzona pewnym zainteresowaniem. Ale, bynajmniej, nie jako lider ;-)

Brak komentarzy: