"Pracuj nad sobą a z koniem się baw" Pat Parelli

poniedziałek, 27 września 2010

Z bólem serca...

...oficjalnie informuję, iż fotek nie ma :-(

Cały weekend było zwożenie siana a i wszystkiego nie rozładowaliśmy - stoi pod plandekami (szaleństwo jakieś, w sumie 3 przyczepy wielkości TIR-a!), padam na ryło, rozchorowałam się wściekle, za chwilę wędruję do lekarza...

Koniom otworzyłam jedną ścianę padoku wzdłuż rzeczki, na początku udawały, że ogrodzenie nadal stoi i wejść się nie da, ale wczoraj ostrożnie zaczęły się zapuszczać w chaszcze i krzaczory badać grunt (dosłownie, bo tam teren podmokły ;-) Kocmochułowatość Szamana sięga zenity, żepy ma WSZĘDZIE. Dołączył do niego hucyk - w grzywce mega kołtun. Będzie cięcie kolesi na łyso, niestety. A tacy pięknie kudłaci...
Nawet Niko obnosi się z kilkoma kulkami tu i ówdzie (Ala, bardzo proszę zająć się eks-chudym ;-)
Jedynie Siwka-elegantka i Henio-staruch czyści, póki co...

środa, 22 września 2010

A jednak...

...jestem chora.
Póki co, trzymam się. Ale plan jest chytry: od poniedziałku... (i oby mi się w weekend nie polepszyło ;-)

...a w piątek jedzie ze mną na wieś bebo Gośka, więc zamierzam w końcu zapozować do końskich zdjęć :-)

poniedziałek, 20 września 2010

Pełna mobilizacja

W zasadzie byłam (jestem?) chora. W piątek w pracy dogorywałam, po pracy jechałam na wieś z błogą nadzieją pogorszenia stanu zdrowotności, pójścia na L4, przeleżeniu u Mamusi ze 2 dni (wikt i opierunek - full wypas) i powrotu na wieś kole czwartku. A tu, cholera, mimo nadmiernej eksploatacji i wystawianiu się na zmienne warunki atmosferyczne, poprawiło mi się!! Za to Oblubieniec chory, że ho-ho...

W sobotę utyraliśmy się z pomocą lokalnych młodzieńców nad przygotowaniem eks-boksu Siwki i reszty korytarza pod wylewkę. Używam pierwszej osoby liczby mnogiej, bo mój udział polegał na odwaleniu sterty siana, makabrycznie ugniecionego przez psy, z krótkiej ściany eks-Nikowego boksu, graniczącego z siwym boksem. No bo przecież na styku siana się nie zabetonuje ;-) Być może to ta aktywność mnie wyleczyła, bo zgrzałam się przy tym, jak nie przymierzając, w saunie... Umyłam również i gruntownie wysprzątałam przemeblowaną na okoliczność wylewki stajenną szafę. Przy okazji odnalazły się różne końskie różności (siatka na siano, zielone frędzelki anty-musze Siwki i parę innych gadżetów ;-)
A propos siatki na siano: zakupiłam ostatnio w DECATHLONIE 3 sztuki (wykupiłam wszystkie dostępne) na okoliczność pseudo-paśników, żeby siana w błocie nie tracić zbytnio...

W niedzielę za to od rana w końskim temacie. Jeszcze przed południem postanowiłam przygotować koniom pierwszy mesz (wtedy w środę, co miał być pierwszy, oczywiście nie zdążyłam... ;-) Plan miałam chytry: pojeździ się a potem kunia upasie, w nagrodę.
Poranek zaczęłam od przestawiania padoku na siennej łące. Strawiłam na to, bagatela, 3 godziny... Konie tupały cały czas na odległym padoku wzdłuż ogrodzenia, niecierpliwe. Te diabły zawsze wiedzą, że przestawiania słupków nieodmiennie oznacza wielkie żarcie... Takim galopem ruszyły z miejsca, po otwarciu bramki, że tylko ziemia spod kopyt fruwała. Cały korytarz zryły, Jamochłony Jedne... Tak popędziły.

 photo HPIM8174_zps0abb6d01.jpg

 photo HPIM8173_zps96f713dc.jpg

...postanowiłam pojeździć. Miałam zacząć tradycyjnie, od hucka, ale oko me na Siwkę padło... Dzika ostatnio pod siodłem bardzo sporadycznie (zawsze zresztą sporadyczne jazdy u nas ;-), ale porażek pedagogicznych Ali nie nastręczała, więc co mi tam (odwaga jaka u mnie niebywała do głosu doszła... ;-)
Gad Szamanisko od razu się pokapował, że koniec nudnej końskiej egzystencji, nareszcie coś się dzieje i postanowił zapartycypować. Podczas wyprowadzania się z Siwką pod stajnię, jednym susem wypadł za bramkę (oczywiście byle dalej ode mnie, za Siwym boczkiem się ukrył, żeby w dupsko nie oberwać ;-), przeleciał po górce piaskowej (budowlanej), pogrzał przez podwórko tęgim kłusem i zanurkował gębą w trawnik. Siwe oczywiście od razu zdziczało, głowę zadarło, przytupało w miejscu, ale odwagi odbiec ode mnie nie miało (no i na linie było, by the way ;-)
Siodłałyśmy się w atmosferze pobudzonej, ale nie zamierzałam rezygnować. Po osiodłaniu puściłam Siwe luzem, złapałam Gada za kłaki (nieodmiennie w grzywie kupa rzepów) i wyprowadziłam za bramkę. Od razu chciał oczywiście myknąć dołem za mną, ale Przezorna Ja byłam na to przygotowana, chmajtnęłam liną, Fiś walnął pięknego roll-backa, obraził się i poszedł stanąć koło Nika (ten też czyhał w gotowości, nie wiadomo na co ;-)
Jeździć poszłyśmy na dużą łąkę. Najpierw trochę zabawiania się, sprawdzenia tego i owego z ziemi, wsiądnięcie, sprawdzenie zgięć bocznych... Co za koń! Działa na myśl niemalże...!
Ruszyłyśmy. Pierwsza jazda Siwki na wędzidle. Było energicznie dość (lekki cykor miałam czując pod sobą siwą sprężystość i chęć do ruchu ;-), trochę siwego wydziwiania (eee, co mi tu w pysku majdrujesz..?? ), gdy wodzę direct implemantowałam, ale grzecznie. Jednakowoż współpraca pod siodłem jeszcze nam się nieszczególnie klei ;-) Inna rzecz, że spore novum w porównaniu z jazdą Ali uczyniłam: siodło westówka, wędzidło, duża łąka, konie przewalające się wokoło...
Potem mesz pod stajnią i ta dzika zazdrość na obliczach pozostałych koni... ;-)

...hucyk pod siodłem zachowywał się jak mały szatan. Zapierniczał jak maszynka do biegania, głową pomajtywał od czasu do czasu, ale nie odważył się na żaden drastyczny krok w stosunku do mojej na nim osoby :-) O joggu oczywiście nie było tym razem mowy, raczej o kłusie wyciągnięto-podskakującym ;-) A przy ćwiczeniu zakłusowanie ze stój za każdym razem otrzymywałam propozycję kłuso-galopu (podskok przodem z wymachem głowy imitującym galopuuuję!) Nawet WHOA! przestało być przez chwilę ulubioną huckową komendą ;-)

Odkąd skończyły się upały w konie stopniowo wstępuje małe diabelstwo. Energia z nich emanuje, pyski usmiechnięte, wygłupy w głowach. A i treściwe doszło ostatnio u naszych (bo pensjonaty futrowane treściwym od dawna), więc brawerie odstawiają co i raz. Nigdy jednakowoż przeciw człowiekowi. No może Fitek czasem się popisze jakim występem (vide włam na podwórko ;-), ale on tak ma z natury :-)

 photo HPIM8156_zpsb71bdf77.jpg

 photo HPIM8153_zpse43b6d58.jpg

 photo HPIM8146_zps547d363c.jpg

czwartek, 16 września 2010

Wczoraj...

...wpadło się pod wieczór na wieś. Konie w humorach doskonałych, zrobiły włam na łąkę nadrzeczną, odrastającą. Któryś (zapewne Fisiu ;-) musiał się poświęcić i ściągnąć taśmę ze słupków, bo zalegała na ziemi. Ze śladów wynika, że bez walki z prądem się nie obyło: ziemia lekko zryta wokoło ;-) Całe stado uśmiechnięte, opychające się trawą. A, miejcie, dziady. Otworzyłam im tę łąkę na stałe. Niech żrą i tyją, bo zima nadciąga wielkimi krokami; myszy pchają się do chałupy na umór :-)

Siwka zaczęła mnie ostatnio zaczepiać, pierwsze symptomy zauważyłam w ostatni weekend, chyba cierpi na brak zajęcia ;-) Wczoraj też mnie nachodziła, ale gdy poświęciłam jej chwilę uwagi, zaraz dostałam trąc nosem w plecy od Szamana a ja to co?? miziaj mnie!! (trąc był dość delikatny, jak na Fisiowca; cóż za nagły wzrost szacunku! zdaje się, że to pokłosie sobotniego trenowania ;-)

W weekend czeka mnie rewizja padokowych ogrodzeń przed zimą - coś tam powymienić, coś tam powkopywać, coś tam poumacniać. Mam nadzieję, że nie będę się z tym babrać przez 2 dni, bo mam ambicje jeździeckie (wiem, nie powinnam o tym w ogóle pisać, bo znowu zrobię z gęby cholewę ;-)

poniedziałek, 13 września 2010

Już mi przeszło...

...a jeszcze w sobotę miałam końskie ambicje... Cóż, bywa.

Plan, jak zwykle, był napięty. Piątek-sobota-niedziela konie na tapecie.
W piątek poślizg - zanim się zebrałam, ogarnęłam, przebrałam... ciemno. Ala oczywiście męczyła eks-chudego Grubego za komórką po nocy (już nie ma rzeźbienia w koniach za stodołą, bo stodoły nie ma... Ostała się ino komórka...), nasi obeszli się smakiem (zasadzałam się na hucka, nihil novi...)

W sobotę zdecydowanie lepiej. Wprawdzie pogoda dżdżysta, ale ciepło. Tak się jakoś zebrałam w sobie, że wzięłam się za Szamana (inna rzecz, że był najbliżej; hucek zapodział się na łące i zmierzał ku mnie opieszale. A Fisiu czekał w gotowości z gębą uśmiechniętą...). Zgodnie z procedurą około-jeździecką Szamanisko powędrowało na sznurku pod stajnię (mamy taki rytuał: siodłanie/rozsiodłanie pod stajnią, po treningu garstka treściwego, żeby było miłe kojarzenie pracy i odchodzenia od koni).
Siwe wyczyniło małą scenkę, że ona też, ona też, ale mina jej zrzedła, gdy połapała się, że Fisiu wcale nie na trawkę na podwórko poszedł... Fisiu też miał zgoła inne oczekiwania i bardzo się zdziwił, gdy dostał BUMP! i kazali stać w jasno określonym miejscu (kocie łby pod stajnią, koło wózka z siodłem) z głową w górze... Jeszcze ze 2 razy zatestował po kroczku w tył, ale wystarczył ej! i zrezygnował. I posmutniał, że oto zrobiłam się niefajna. Cóż, odwieczny dylemat... Czy być kochaną i nic nie wymagać, czy jednak trochę poliderzyć, od czasu do czasu...
Osiodłaliśmy się, ustroiliśmy w ogłowie wędzidłowe (kantarek pod spód) i powędrowaliśmy przez górki i opony na okrągły wybieg (survival taki - szłam w poprzek rumowiska i oczekiwałam, że Fisiu pójdzie bez szemrania za mną. Poszedł. Czasem tylko westchnął, gdy musiał się wspiąć czy zeskoczyć... Bo cóż to za pomysły, ciągać konia po obiektach, bez zerkania za siebie, jak sobie radzi...).
Na początku było grzecznie, bo prosiłam o stęp tylko: kroczek tu, kroczek tam, cofnięcie... Pozytywnie też było w kwestii wędzidła: ani nie memlnął wypychająco, głową nie wywinął... Jakby od zawsze wędzidło się w pysku podobało i było czymś naturalnie naturalnym...
I pięknie, leciutko od wodzy direct ustępował, w obie strony... Momentalnie nos szedł w pożądanym kierunku...
Poszliśmy na plac. Miejsca tam dużo, obiekty się walają (o nowiutki pachołeczek! jak nie walnie nożyskiem przechodząc mimo... a prosił go kto...??) Poprosiłam o kłus... i się zaczęło. Powrócił Dawny Figlarny Fiś... Kwiknął, zaokrąglił się, urósł i ruszył galopem zebranym. Aczkolwiek ruszył jest tu określeniem lekko przesadzonym, bo galop ów wyglądał, jak wstęp do piruetu albo do eksplozji z czterech kopyt w górę (czyli prawie w miejscu galop to był). Wolałam nie sprawdzać, jaką ewolucję Fiś szykuje tym razem i wydałam komendę WHOA! Głównie z powodu diabelstwa na obliczu komendę tę wydałam, bo sam ruch - przecudny! Fiś zdecydowanie w formie szczytowej (zarówno intelektualnej, jak i fizycznej), czyli popręg znów zaczął się nie podobać ;-) Na dokładkę ślisko, więc Perszeron jeszcze bardziej zły, że mu się nogi rozjeżdżają i nie może mi w pełni pokazać, co on myśli o trenowaniu... Szczególnie po tak długiej przerwie (2 miesiące...?) Zwłaszcza, że głupie konie wszystkie pozostałe zostały sobie pod kasztanem, leniwie zerkając z oddali na Męki Szamańskie... I żaden nie przyszedł wspierać kolegi duchowo... Nawet ten Niko, z którym się Fisiu kumpluje (głównie z powodu much ;-)
Prosiłam z 10 razy o króciutkie nawroty tego pięknego, okrągłego galopu (bardziej w górę, niż w przód) i Fisiek za każdym razem wykonywał kilka galopowych podskoków gulgocząc pod nosem. Zanim jednak dochodziło do wybuchu, rozkazywałam WHOA! i dawałam ciacho, więc Fisiu gulgotał pod nosem coraz ciszej :-)
Potrenowaliśmy w sumie ze 30 min., na koniec wgramoliłam się 2 razy, powisiałam i się zgramoliłam. Jazdy nie zaryzykowałam. Niby zakończyliśmy pozytywnie, ale nie byłam w 100 procentach pewna, czy Fisiu czego nie wykręci... A emergency dissmount z siodła westowego zawieszonego na wysokości I piętra... Cóż, nie te lata ;-)

Nie chciało mi się potem, o jak mi sie nie chciało... Ale hucka też w obroty wzięłam. Najpierw się tylko woziłam (WHOA! i cofanie nieodmiennie przecudnej urody... pięknie się mały wyuczył...), aliści po rozgrzewce rozmamłanej zapragnęłam czegoś więcej. Umyśliłam kłus wysiadywany. Do tej pory anglezowaliśmy (mimo, że ortodoksyjny west mówi o kłusie na siedząco), bo hucyk, jak to hucyk: ma chody zapierniczające i nijak na takim jechać bez anglezowania (wątroba i inne - odbite jak nic). A ponadto na próby usiądnięcia hucyk pytał:
- primo: zagalopować? jesteś pewna? zwalam przez łeb...
- secundo: WHOA! powiedziałaś? i robił nagłego stopa.
Tym razem zawzięłam się i postanowiłam kilka kroków wysiedzieć. Po kilku krótkich próbach nie-klepania tyłkiem w siodło (przywołałam cały mój 27-letni staż jeździecki na ratunek - jak to się tym brzuchem amortyzowało...? ;-) i umęczeniu się niemiłosiernie nagle cud się stał: oto hucyk postanowił uratować sytuację (i moje siedzenie, i swoje plecki) i podjął jedyną słuszną decyzję: zaczął iść joggiem z głową wyraźnie poniżej kłębu... Ludu, mój ludu... Za pierwszym razem pomyślałam, że to przypadek... Ale powtórzyłam jeszcze ze 3-4 razy i za każdym razem było tak samo... No to skończyliśmy jazdę (choć wszytko we mnie ryczało: jeszcze, jeszcze...!!!)...
O, Panie Hucku... Ciekawe jakie puchary zaczniemy niebawem razem zgarniać na arenach ;-)

A potem... A potem było odwalanie zbutwiałości, czyli przygotowywanie miejsca pod końską wiatę... W związku z powyższym w niedzielę jeździectwa nie było. Były za to (i są po dziś dzień) zakwasy od machania widłami, łopatą i na koniec miotłą...
Jedyne co, to uczyłam hucyka zabawy podnieś nogę, jako i ja podnoszę (wariacja na temat pacanie bez pacania), z której hucyk próbował uczynić zabawę dawaj ciasteczko, byle szybko (i w związku z czym musiał dostać parę razy prztyczka w nos ;-) Trochę się obraził, ale nożysko podnosił. Póki co, gdy stoję obok. Face to face patrzy na mnie jak na przygłupa i stoi jak wmurowany na czterech ;-) W czasie edukacji (tej face to face) podeszła cichcem Siwka i podpowiadała zza moich pleców huckowi, co ma robić. Ale za głośno nogą waliła i się pokapowałam, że uczy hucyka ściągać :-) Ciasteczko dostała. A niech ma. Za chytry siwy koński plan ;-))

Z poletka końskich przyjemności: wygrodziłyśmy zwierzakom z Alą kawałek siennej łąki. I chcemy sukcesywnie po kawałku powiększać kwaterę... Trawa z koniczyną prawie do kolan a z koszenia raczej będą nici, bo pogoda zdradziecka... Na dokładkę przed chwilą w Trójce powiedzieli, że po niedzieli możliwe przymrozki!!! Niech se zatem zwierzaki pojedzą, boki przed zimą jeszcze bardziej upasą (hucyk i bez tej dodatkowej trawy wygląda, jakby nosił przycisne futerko po starszym bracie ;-)... Ino niech na rowki cukrowe uważają, bo im Oblubieniec pokaże ;-)))

 photo HPIM8117_zps84f98630.jpg

 photo HPIM8109_zpsb3a3721a.jpg

 photo HPIM8103_zpsde212686.jpg

 photo HPIM8100_zps4e998ade.jpg

 photo HPIM8098_zps9fda8606.jpg

 photo HPIM8115_zpsd8f53d1f.jpg

środa, 8 września 2010

Mały rozwój

Powolutku obrastamy w kolejne sprzęty około-końskie. Ostatecznie ma się tych dwóch pensjonariuszy, trzeba więc robić dobre wrażenie ;-)
Wzbogaciliśmy się ostatnio (a raczej zubożyliśmy finansowo, aczkolwiek zakup był OKAZYJNY ;-) o przecudny mobilny wózek do siodeł westernowych (mój odwieczny przedmiot pożądania, odkąd ujrzałam takowy na obozie w Długosiodle), 2 składane stojaki na siodła z półeczkami-wieszaczkami, 2 srebrzyste regaliki do siodlarni i uwaga! 2 kostki przeszkodowe EQUIPHORSE (również przedmiot pożądania; nabyte OKAZYJNIE, dotychczas poza moim zasięgiem z powodu powalającej ceny). Kostek jeszcze nie rozpakowałam, wygrzebałam jednakowoż dziurę w opakowaniu i przez ową dziurę dostrzegłam, że najbliższa dziurze kostka jest koloru czarnego... Może nie jest to szczyt urody, ale w ostateczności może być. Sklep jest w likwidacji i taka okazja cenowa zapewne już się nie powtórzy...

...dziś po pracy na wieś; w planie rozładunek wozu z sianem, bo pogoda wyjątkowo sprzyjająca, a jutro znów ma padać... A koniom może ugotuję na kolację mesz, pierwszy raz w tym sezonie...? Niech mają radochę :-)

poniedziałek, 6 września 2010

Pożar kontrolowany

Po raz kolejny hucyk okazał się koniem jak złoto :-) Jeździ się nam coraz fajniej, mały zaczyna robić prawie sliding-stopy (w stępie i kłusie, póki co), w 99,9% na wodzy casual. Wystarczy usiąść na kieszeniach i powiedzieć WHOA! A nawet samo WHOA! Spraktykowałam na tzw. lonży ucząc lokalne dzieciaki. Huc komendę głosową przyswoił śpiewająco :-) Przy zatrzymaniu prawie siada na okrągłej dupce i pyta cofamy...?A cofa świetnie, energicznie, w tempie wedle mojego życzenia. Czasem tylko trochę się skrzywi (może siedzę krzywawo...? muszę się pofilmować...) A czasem wykona manewr a la roll-back. Nad tym będziemy niedługo pracować. I nad cofaniem w esy-floresy. Może nawet jakiś patternik tyłem opracujemy, żeby się popisywać ;-) Dzieciaki już teraz patrzą na nasze jeździectwo z zachwytem a co to będzie, jak zaczniemy cudować... ;-)
Przejścia w dół grubasek robi elegancko, na mini-zgięcie boczne (bywały z tym lekuchne problemy; mimo, że LBI, hucyk ma w sobie popęd do ruchu. Nie wykluczam, że nawykowy, z dawnych czasów, o których nic nie wiem...)
A turlaniem rury zabawia się i na komendę, i bez komendy też. I paca nóżką, gdy ja pacam. Całkiem jak kiedyś Siwka (którą porzuciłam, i którą teraz zajmuje się Ala...) Czyli nadprodukcja koni własnych, niestety, u nas panuje. Brak czasu dla wszystkich
:-(
Fisiek leży takim odłogiem, że aż wstyd. Taki koń...! W sobotę chwilę pogawędziliśmy, ale to tylko kropla w morzu potrzeb, jeśli chodzi o kontakty Fiśka z człowiekiem... W końcu muszę się wziąć w garść i zająć także cudakiem. A nie tylko hucek i hucek. W Fiśku drzemie potencjał mistrzowski :-) A tymczasem Mistrz Niedoszły paraduje z kupą rzepów w grzywce i sfilcowanym ogonem ;-) Na zmartwionego, oczywiście, nie wygląda :-)

Weekend zapowiadający się na w miarę spokojny, skończył się wariacko: zwózką siana. W piątek skosiliśmy podarowany kawałek łąki a w niedzielę po południu zapadła spontaniczna decyzja: zwozimy. I całe szczęście, bo dziś leje...
W trybie ekspresowym opróżniliśmy eks-boks Nika (pełnił rolę siodlarni i psiej spalni) i dawaj ładować luźne siano... Psy oszalały z radości (siano jest ukochanym legowiskiem), były hopla, ganianki, polowanie na wiszący w boksie baniaczek (stara zabawka Szamana), który nagle znalazł się w zasięgu psiej gęby...!
Zwaliliśmy i załadowaliśmy do stajni jeden wóz a drugi stoi przykryty plandeką i czeka na zanik opadów...

A w sobotę urządziliśmy pożar. Postanowiliśmy spalić to, co zostało po rozbiórce stodoły, czyli stertę starej, częściowo zbutwiałej słomy. Zadymiliśmy całą okolicę, dzieciaki z sąsiedniej wioski (te, które nam pomagają) zaraz przygnały na rowerach, bo słusznie domniemywały (trudne słowo), że Wujo stodołę pali ;-) A konie miały okazję do friendly z dymem. Było trochę cudowania, nawąchiwania, pochrumkiwania, ale generalnie towarzystwo podeszło do tematu ze zrozumieniem i spokojnie konsumowało siano, mimo, że dym walił prosto w stronę ich ulubionego kasztanowca. A hucek to nawet pod jeźdźcem-Oblubieńcem przez dym przeparadował :-)

 photo HPIM8037_zps4ede3683.jpg

 photo HPIM8041_zps94ac43c4.jpg

 photo HPIM8042_zps95c97154.jpg

 photo HPIM8056_zps6556b8a0.jpg

 photo HPIM8064_zpsc5ff1a54.jpg

Po stodole, która dymiła przez 2 dni, zostało wspomnienie i kupka popiołów. Stawiać prawdziwą końską wiatę czas zacząć :-) Bo póki co, mamy daszek na 1,5 konia (czyli mieści się pod nim 1 duży + hucyk), który objął w posiadanie Heniek (który jest właśnie rozmiaru 1,5 konia ;-) Reszta koni przebywaniem pod dachem, gdy pada, w ogóle się nie interesuje... Wolą sterczeć na otwartej przestrzeni albo (i to najczęściej) obżerać się na łące...
Heniowi chyba jest czasem trochę głupio, że on taki z cukru, bo chwilę postoi, ale zaraz wyłazi spod zadaszenia i wędruje do stada :-)

czwartek, 2 września 2010

Wesołość

Po dwóch dobach nieustannych opadów w końcu zaświeciło słońce...! Oblubieniec donosi, że bezstajenne puszczone skoro świt na łąkę, odtańczyły taniec radości: Fitek, Siwka i Niko zapodali serię pokwików, popierdów i wyskoków z 4 kopyt w górę.
Hucyk nie uczestniczył w ogólnej wesołości, co jest dla mnie lekko niepokojące. Czyżby magazynował energię na weekend?? Mam nadzieję, że w poniedziałek nie pochwalę się jakimś gipsem ;-)