"Pracuj nad sobą a z koniem się baw" Pat Parelli

poniedziałek, 13 września 2010

Już mi przeszło...

...a jeszcze w sobotę miałam końskie ambicje... Cóż, bywa.

Plan, jak zwykle, był napięty. Piątek-sobota-niedziela konie na tapecie.
W piątek poślizg - zanim się zebrałam, ogarnęłam, przebrałam... ciemno. Ala oczywiście męczyła eks-chudego Grubego za komórką po nocy (już nie ma rzeźbienia w koniach za stodołą, bo stodoły nie ma... Ostała się ino komórka...), nasi obeszli się smakiem (zasadzałam się na hucka, nihil novi...)

W sobotę zdecydowanie lepiej. Wprawdzie pogoda dżdżysta, ale ciepło. Tak się jakoś zebrałam w sobie, że wzięłam się za Szamana (inna rzecz, że był najbliżej; hucek zapodział się na łące i zmierzał ku mnie opieszale. A Fisiu czekał w gotowości z gębą uśmiechniętą...). Zgodnie z procedurą około-jeździecką Szamanisko powędrowało na sznurku pod stajnię (mamy taki rytuał: siodłanie/rozsiodłanie pod stajnią, po treningu garstka treściwego, żeby było miłe kojarzenie pracy i odchodzenia od koni).
Siwe wyczyniło małą scenkę, że ona też, ona też, ale mina jej zrzedła, gdy połapała się, że Fisiu wcale nie na trawkę na podwórko poszedł... Fisiu też miał zgoła inne oczekiwania i bardzo się zdziwił, gdy dostał BUMP! i kazali stać w jasno określonym miejscu (kocie łby pod stajnią, koło wózka z siodłem) z głową w górze... Jeszcze ze 2 razy zatestował po kroczku w tył, ale wystarczył ej! i zrezygnował. I posmutniał, że oto zrobiłam się niefajna. Cóż, odwieczny dylemat... Czy być kochaną i nic nie wymagać, czy jednak trochę poliderzyć, od czasu do czasu...
Osiodłaliśmy się, ustroiliśmy w ogłowie wędzidłowe (kantarek pod spód) i powędrowaliśmy przez górki i opony na okrągły wybieg (survival taki - szłam w poprzek rumowiska i oczekiwałam, że Fisiu pójdzie bez szemrania za mną. Poszedł. Czasem tylko westchnął, gdy musiał się wspiąć czy zeskoczyć... Bo cóż to za pomysły, ciągać konia po obiektach, bez zerkania za siebie, jak sobie radzi...).
Na początku było grzecznie, bo prosiłam o stęp tylko: kroczek tu, kroczek tam, cofnięcie... Pozytywnie też było w kwestii wędzidła: ani nie memlnął wypychająco, głową nie wywinął... Jakby od zawsze wędzidło się w pysku podobało i było czymś naturalnie naturalnym...
I pięknie, leciutko od wodzy direct ustępował, w obie strony... Momentalnie nos szedł w pożądanym kierunku...
Poszliśmy na plac. Miejsca tam dużo, obiekty się walają (o nowiutki pachołeczek! jak nie walnie nożyskiem przechodząc mimo... a prosił go kto...??) Poprosiłam o kłus... i się zaczęło. Powrócił Dawny Figlarny Fiś... Kwiknął, zaokrąglił się, urósł i ruszył galopem zebranym. Aczkolwiek ruszył jest tu określeniem lekko przesadzonym, bo galop ów wyglądał, jak wstęp do piruetu albo do eksplozji z czterech kopyt w górę (czyli prawie w miejscu galop to był). Wolałam nie sprawdzać, jaką ewolucję Fiś szykuje tym razem i wydałam komendę WHOA! Głównie z powodu diabelstwa na obliczu komendę tę wydałam, bo sam ruch - przecudny! Fiś zdecydowanie w formie szczytowej (zarówno intelektualnej, jak i fizycznej), czyli popręg znów zaczął się nie podobać ;-) Na dokładkę ślisko, więc Perszeron jeszcze bardziej zły, że mu się nogi rozjeżdżają i nie może mi w pełni pokazać, co on myśli o trenowaniu... Szczególnie po tak długiej przerwie (2 miesiące...?) Zwłaszcza, że głupie konie wszystkie pozostałe zostały sobie pod kasztanem, leniwie zerkając z oddali na Męki Szamańskie... I żaden nie przyszedł wspierać kolegi duchowo... Nawet ten Niko, z którym się Fisiu kumpluje (głównie z powodu much ;-)
Prosiłam z 10 razy o króciutkie nawroty tego pięknego, okrągłego galopu (bardziej w górę, niż w przód) i Fisiek za każdym razem wykonywał kilka galopowych podskoków gulgocząc pod nosem. Zanim jednak dochodziło do wybuchu, rozkazywałam WHOA! i dawałam ciacho, więc Fisiu gulgotał pod nosem coraz ciszej :-)
Potrenowaliśmy w sumie ze 30 min., na koniec wgramoliłam się 2 razy, powisiałam i się zgramoliłam. Jazdy nie zaryzykowałam. Niby zakończyliśmy pozytywnie, ale nie byłam w 100 procentach pewna, czy Fisiu czego nie wykręci... A emergency dissmount z siodła westowego zawieszonego na wysokości I piętra... Cóż, nie te lata ;-)

Nie chciało mi się potem, o jak mi sie nie chciało... Ale hucka też w obroty wzięłam. Najpierw się tylko woziłam (WHOA! i cofanie nieodmiennie przecudnej urody... pięknie się mały wyuczył...), aliści po rozgrzewce rozmamłanej zapragnęłam czegoś więcej. Umyśliłam kłus wysiadywany. Do tej pory anglezowaliśmy (mimo, że ortodoksyjny west mówi o kłusie na siedząco), bo hucyk, jak to hucyk: ma chody zapierniczające i nijak na takim jechać bez anglezowania (wątroba i inne - odbite jak nic). A ponadto na próby usiądnięcia hucyk pytał:
- primo: zagalopować? jesteś pewna? zwalam przez łeb...
- secundo: WHOA! powiedziałaś? i robił nagłego stopa.
Tym razem zawzięłam się i postanowiłam kilka kroków wysiedzieć. Po kilku krótkich próbach nie-klepania tyłkiem w siodło (przywołałam cały mój 27-letni staż jeździecki na ratunek - jak to się tym brzuchem amortyzowało...? ;-) i umęczeniu się niemiłosiernie nagle cud się stał: oto hucyk postanowił uratować sytuację (i moje siedzenie, i swoje plecki) i podjął jedyną słuszną decyzję: zaczął iść joggiem z głową wyraźnie poniżej kłębu... Ludu, mój ludu... Za pierwszym razem pomyślałam, że to przypadek... Ale powtórzyłam jeszcze ze 3-4 razy i za każdym razem było tak samo... No to skończyliśmy jazdę (choć wszytko we mnie ryczało: jeszcze, jeszcze...!!!)...
O, Panie Hucku... Ciekawe jakie puchary zaczniemy niebawem razem zgarniać na arenach ;-)

A potem... A potem było odwalanie zbutwiałości, czyli przygotowywanie miejsca pod końską wiatę... W związku z powyższym w niedzielę jeździectwa nie było. Były za to (i są po dziś dzień) zakwasy od machania widłami, łopatą i na koniec miotłą...
Jedyne co, to uczyłam hucyka zabawy podnieś nogę, jako i ja podnoszę (wariacja na temat pacanie bez pacania), z której hucyk próbował uczynić zabawę dawaj ciasteczko, byle szybko (i w związku z czym musiał dostać parę razy prztyczka w nos ;-) Trochę się obraził, ale nożysko podnosił. Póki co, gdy stoję obok. Face to face patrzy na mnie jak na przygłupa i stoi jak wmurowany na czterech ;-) W czasie edukacji (tej face to face) podeszła cichcem Siwka i podpowiadała zza moich pleców huckowi, co ma robić. Ale za głośno nogą waliła i się pokapowałam, że uczy hucyka ściągać :-) Ciasteczko dostała. A niech ma. Za chytry siwy koński plan ;-))

Z poletka końskich przyjemności: wygrodziłyśmy zwierzakom z Alą kawałek siennej łąki. I chcemy sukcesywnie po kawałku powiększać kwaterę... Trawa z koniczyną prawie do kolan a z koszenia raczej będą nici, bo pogoda zdradziecka... Na dokładkę przed chwilą w Trójce powiedzieli, że po niedzieli możliwe przymrozki!!! Niech se zatem zwierzaki pojedzą, boki przed zimą jeszcze bardziej upasą (hucyk i bez tej dodatkowej trawy wygląda, jakby nosił przycisne futerko po starszym bracie ;-)... Ino niech na rowki cukrowe uważają, bo im Oblubieniec pokaże ;-)))

 photo HPIM8117_zps84f98630.jpg

 photo HPIM8109_zpsb3a3721a.jpg

 photo HPIM8103_zpsde212686.jpg

 photo HPIM8100_zps4e998ade.jpg

 photo HPIM8098_zps9fda8606.jpg

 photo HPIM8115_zpsd8f53d1f.jpg

Brak komentarzy: