Wczoraj Ala zabrała kupy do badania (chyba nie mam o czym pisać ;-) Do miasta pojechały odchody Nika, Siwki i Szamana. Huckowy odchód sobie darowaliśmy, bo pączek w maśle na zarobaczonego nie wygląda... Aczkolwiek, jako że pozory mogą mylić, małego przebada się za kolejnym gównianym podejściem analitycznym...
Ciekawam, czy u naszych wyjdzie jakiś lokator... Nie spodziewam się... Szaman ostatnio jakby zaczął tyć (znowu! a już wyglądał jak prawie rasowy koń, dajmy na to Ślązak, w swej umiarkowanej smukłości!), Siwka jak zwykle folblucio-urocza, nie-za-chuda, nie-za-gruba... No może by się trochę mięśni na pleckach przydało do tego naszego wsiadania ;-) Zamierzam się poborykać z tym tematem w nadchodzących dniach, bo uwaga! będę siedzieć na wsi całe 9 dni!!!
No i jest jeszcze pewna sprawa, o której nie chcę się na razie rozpisywać, żeby nie zapeszyć... Jakiś czas temu dostałam propozycję współpracy - wejścia w pewien deal z naszymi końmi... Już prawie o sprawie zapomniałam a tu się okazuje, że owa pewna inicjatywa zaczyna nabierać konkretnych kształtów... Czuję się podekscytowana, w końcu będę miała motywację do podnoszenia poprzeczki sobie i koniom :-) Może nawet będę mogła cisnąć o glebę debilną pracą biurową w Wawie...
Ech, teraz to chyba jednak popłynęłam za bardzo... ;-)
Up-date: kupy czyste, bez robali :-))
"Pracuj nad sobą a z koniem się baw" Pat Parelli
piątek, 30 kwietnia 2010
poniedziałek, 26 kwietnia 2010
Romeo & Julia
Hucek i Siwka.
Miłość na padoku kwitnie. Jedynie czas rozrzucania siana zakłóca sielankę i Siwe hucka odpędza. Poza tym podłazi do niego, maślane oczy robi, trąca go noskiem w słabiznę... Aż się mdło robi od patrzenia ;-) Hucek się mobilizuje, łapie zapach, wargą górną wykręca, podryguje, rży-chrumka jak prosiak, coś tam usiłuje wyczyniać... Siwe niby kwiczy i wierzga, ale tak tylko, dla fasonu... Reszta wałachów udaje, że nie widzi, co się wyrabia. Mam nadzieję, że to się wkrótce zakończy, bo dość mam słuchania miłosnych ryków zza stodoły ;-)
W sobotę upodliłyśmy się z dziecięciem przy korowaniu i przenoszeniu desek oraz transportowaniu siana ze stajni do stodoły, bliżej padoku. Ledwo miałam pod wieczór siłę poleźć po siodło... Najpierw zarządziłam grupowe galopy, bo towarzystwo nic tylko by brzuchy pasło. Żadnych przebieżek z własnej woli, żadnej większej auto-aktywności... Zwierzaki bardzo szybko ustaliły sobie zastęp (Fisiek ustawił się na czołowego) i dawaj latać dookoła gęsiego, jeden za drugim. Stanęłam na środku okrągłego wybiegu z stamtąd dyrygowałam a towarzystwo latało dookoła, na zewnątrz. Całkiem ochoczo. Tylko na początku były próby dekowania się w narożnikach, potem się zwierzyniec rozbujał. Były nawet skoki przez leżące pnie drzew, których na padoku dostatek.
Kondycji to kolesiostwo za bardzo nie ma; było sapanie, wyparskiwanie się, ocieranie potu z czoła...
Potem wzięłam się za siodłanie. Tym razem innym siodłem niż zazwyczaj, bez-hornową krótką westówką z zaokrągloną spódniczką (niby-rajdową z definicji, ale według mnie bardziej pasująca do szybkościówek - barell racingu czy pool-bendingu...) Na pierwszy ogień poszedł Romeo-hucek. Siodło wnikliwie obniuchał, liznął, zębem skrobnął. Przy zapinaniu popręgu próbował się kręcić, ale szybko zrezygnował po małej reprymendzie. Fakt, trochę się miotałam z dopasowaniem latigo, bo popręg 34 cale okazał się dla hucka zdecydowanie za długi przy tym siodle i musiałam pokombinować, coby nie zachodził na poły... Ale bez przesady. Jakoś szczególnie hucka nie męczyłam tym dopasowywaniem, więc żadnych powodów do wiercenia się nia miał... On tak czasem sobie lubi sprawdzić, kto klockami u nas zarządza ;-)
W końcu załadowałam się na siodło (znowu tylko na kantarku z jedną liną), które okazało się makabrycznie śliskie. Muszę wymodzić jakąś baranicę na siedzisko, bo jakby tak zwierzak zapodał jakąś gwałtowniejszą figurę, ani chybi gleba ;-)
Potem została osiodłana Julia-Siwka (hucka musiałam od nas odegnać, bo podłaził i znacząco pochrumkiwał); nowe siodło nie zrobiło na niej większego wrażenia, może dlatego, że zalatywało huckiem ;-) Oczywiście żadnych rewelacji jeździeckich w wykonaniu naszego duetu jak zwykle nie było ;-) Potem umyśliłam wsiąść na Siwe na oklep. I już prawie siedziałam, ale Siwe zaczęło kwasić, że jesteśmy obie zbyt kościste na takie przygody. Fakt. Zdecydowanie wygodniej w siodle. Co innego Fisiek albo hucek. U tych człowiek na poduszce tłuszczowej by zasiadł...
W niedzielę replay ze stadnych galopów, do niczego innego nie miałam pary w kościach... Bo znów od rana korowałam deski... A jeszcze z 1/3 została do zrobienia... Coś czuję, że weekend majowy mam zagospodarowany ;-) Całe szczęście, że po 3. maja mam cały tydzień wolnego :-)))))
Fisiek znów latał jako czołowy; całkiem zgrabnie mu to idzie, prowadzić zastęp... Wykrok ma piękny, długi, nawet gdy galopuje pięknym skróconym galopem, zastęp nie musi drobić i kombinować, jak tu zadany chód utrzymywać... Niko jedynie, z-wolna-tyjący chudziak-węgorek, usiłuje walić kłusem wyciągniętym, ale zaraz zostaje pouczony i dostosowuje chód do reszty...
Późnym popołudniem zabrałam Faworyzowaną Siwkę-Ulubienicę na podwórko, trawę kosić. Pierwszy raz puściłam dziką luzem, z dala od koni. Usiadłam sobie na pieńku i patrzyłam, co będzie. Siwe jadło łapczywie, czasem głowę podrywało, gdy hucek ryczał za stodołą, czasem podchodziło do bramki, ale na zdalne BACK-BACK-BACK grzecznie wycofywała i wracała do konsumpcji :-) Znaczy się, cholera, lider jestem dla dzikiej, jak nic :-))
A tak w ogóle to była kolejna mała sesja zdjęciowa; tym razem z Fiśkiem na leżąco. Jeszcze tylko z huckiem leżakującym fotki i byłby komplet. Ale mała gadzina nie daje do siebie podchodzić, gdy leży. Dziki jaki! A ja gadam na Siwkę ;-)
Miłość na padoku kwitnie. Jedynie czas rozrzucania siana zakłóca sielankę i Siwe hucka odpędza. Poza tym podłazi do niego, maślane oczy robi, trąca go noskiem w słabiznę... Aż się mdło robi od patrzenia ;-) Hucek się mobilizuje, łapie zapach, wargą górną wykręca, podryguje, rży-chrumka jak prosiak, coś tam usiłuje wyczyniać... Siwe niby kwiczy i wierzga, ale tak tylko, dla fasonu... Reszta wałachów udaje, że nie widzi, co się wyrabia. Mam nadzieję, że to się wkrótce zakończy, bo dość mam słuchania miłosnych ryków zza stodoły ;-)
W sobotę upodliłyśmy się z dziecięciem przy korowaniu i przenoszeniu desek oraz transportowaniu siana ze stajni do stodoły, bliżej padoku. Ledwo miałam pod wieczór siłę poleźć po siodło... Najpierw zarządziłam grupowe galopy, bo towarzystwo nic tylko by brzuchy pasło. Żadnych przebieżek z własnej woli, żadnej większej auto-aktywności... Zwierzaki bardzo szybko ustaliły sobie zastęp (Fisiek ustawił się na czołowego) i dawaj latać dookoła gęsiego, jeden za drugim. Stanęłam na środku okrągłego wybiegu z stamtąd dyrygowałam a towarzystwo latało dookoła, na zewnątrz. Całkiem ochoczo. Tylko na początku były próby dekowania się w narożnikach, potem się zwierzyniec rozbujał. Były nawet skoki przez leżące pnie drzew, których na padoku dostatek.
Kondycji to kolesiostwo za bardzo nie ma; było sapanie, wyparskiwanie się, ocieranie potu z czoła...
Potem wzięłam się za siodłanie. Tym razem innym siodłem niż zazwyczaj, bez-hornową krótką westówką z zaokrągloną spódniczką (niby-rajdową z definicji, ale według mnie bardziej pasująca do szybkościówek - barell racingu czy pool-bendingu...) Na pierwszy ogień poszedł Romeo-hucek. Siodło wnikliwie obniuchał, liznął, zębem skrobnął. Przy zapinaniu popręgu próbował się kręcić, ale szybko zrezygnował po małej reprymendzie. Fakt, trochę się miotałam z dopasowaniem latigo, bo popręg 34 cale okazał się dla hucka zdecydowanie za długi przy tym siodle i musiałam pokombinować, coby nie zachodził na poły... Ale bez przesady. Jakoś szczególnie hucka nie męczyłam tym dopasowywaniem, więc żadnych powodów do wiercenia się nia miał... On tak czasem sobie lubi sprawdzić, kto klockami u nas zarządza ;-)
W końcu załadowałam się na siodło (znowu tylko na kantarku z jedną liną), które okazało się makabrycznie śliskie. Muszę wymodzić jakąś baranicę na siedzisko, bo jakby tak zwierzak zapodał jakąś gwałtowniejszą figurę, ani chybi gleba ;-)
Potem została osiodłana Julia-Siwka (hucka musiałam od nas odegnać, bo podłaził i znacząco pochrumkiwał); nowe siodło nie zrobiło na niej większego wrażenia, może dlatego, że zalatywało huckiem ;-) Oczywiście żadnych rewelacji jeździeckich w wykonaniu naszego duetu jak zwykle nie było ;-) Potem umyśliłam wsiąść na Siwe na oklep. I już prawie siedziałam, ale Siwe zaczęło kwasić, że jesteśmy obie zbyt kościste na takie przygody. Fakt. Zdecydowanie wygodniej w siodle. Co innego Fisiek albo hucek. U tych człowiek na poduszce tłuszczowej by zasiadł...
W niedzielę replay ze stadnych galopów, do niczego innego nie miałam pary w kościach... Bo znów od rana korowałam deski... A jeszcze z 1/3 została do zrobienia... Coś czuję, że weekend majowy mam zagospodarowany ;-) Całe szczęście, że po 3. maja mam cały tydzień wolnego :-)))))
Fisiek znów latał jako czołowy; całkiem zgrabnie mu to idzie, prowadzić zastęp... Wykrok ma piękny, długi, nawet gdy galopuje pięknym skróconym galopem, zastęp nie musi drobić i kombinować, jak tu zadany chód utrzymywać... Niko jedynie, z-wolna-tyjący chudziak-węgorek, usiłuje walić kłusem wyciągniętym, ale zaraz zostaje pouczony i dostosowuje chód do reszty...
Późnym popołudniem zabrałam Faworyzowaną Siwkę-Ulubienicę na podwórko, trawę kosić. Pierwszy raz puściłam dziką luzem, z dala od koni. Usiadłam sobie na pieńku i patrzyłam, co będzie. Siwe jadło łapczywie, czasem głowę podrywało, gdy hucek ryczał za stodołą, czasem podchodziło do bramki, ale na zdalne BACK-BACK-BACK grzecznie wycofywała i wracała do konsumpcji :-) Znaczy się, cholera, lider jestem dla dzikiej, jak nic :-))
A tak w ogóle to była kolejna mała sesja zdjęciowa; tym razem z Fiśkiem na leżąco. Jeszcze tylko z huckiem leżakującym fotki i byłby komplet. Ale mała gadzina nie daje do siebie podchodzić, gdy leży. Dziki jaki! A ja gadam na Siwkę ;-)
piątek, 23 kwietnia 2010
Zboczeńce
Ludzie, czego ja się tutaj dowiaduję! Siwe nie tylko, że prowadza się z huckiem, Siwe w hucku zakochane! Że podobno niezłe akcje miłosne na padoku odchodzą (a fuj, z wałachem! ;-) A Fisiek prowadza się z Nikiem (geje jedne)...
Powariowali na wiosnę! Już ja się za nich wezmę w weekend. Wszyscy będą dygać pod siodłem (no, może cudzemu Nikowi odpuszczę)...
Ja im dam amory ;-)
Powariowali na wiosnę! Już ja się za nich wezmę w weekend. Wszyscy będą dygać pod siodłem (no, może cudzemu Nikowi odpuszczę)...
Ja im dam amory ;-)
wtorek, 20 kwietnia 2010
Leniwy (koński) weekend
...nowa stajnia ma już założony dach, wczoraj pół dnia korowałam obladry na ściany... Tak w skrócie można streścić ostatni weekend. Oprócz regularnej batalii z padokowymi kupami. Miało być jeździectwo - nie było. Miały być jeździeckie fotki - nie było (na Siwce głównie, bo sama sobie nie wierzę, że na nią wsiadam ;-) Mimo, że pojechało ze mną dziecię. Postaramy się naprawić te ewidentne błędy za tydzień :-)
W piątek wieczorem powtórnie odrobaczyłam wszystkie konie (PARAMECTIN), kontynuujemy węgorkowy bój. Niebawem wypada wysłać ze 2 różne kupy do badania (Niko obowiązkowo, któryś z naszych weryfikacyjnie - na zawęgorkowane nie wyglądają, ale nigdy nic nie wiadomo...)
Konie wyluzowane na maksa (błogosławiony chów bezstajenny), polegują w ciągu dnia regularnie (nawet dzika Siwka); wystarczy, że słoneczko przyświeci, pojedzą i zaraz gleba :-) Siwe na leżaka daje do siebie podchodzić, stawać nad sobą, tarmosić się, ale usiąść na sobie, gdy leży jeszcze mi nie pozwoliła, zaraz wstała. Spokojnie, z godnością osobistą, ale zdecydowanie (jak chcesz wsiadać, to lepiej idź po siodło ;-) Oczywiście nie poszłam. Zdecydowany brak motywacji do wsiadania. Właściwie nie bardzo widzę sens łazić w kółko po padoku. A w teren też niby po co? Żeby jeszcze do sklepu po zakupy to rozumiem... (tak robiliśmy na Kaszubach; konie były po prostu naszym środkiem transportu) Ale zakupy robi się globalne w piątek i styka... Na wszelki wypadek sakwy jednak mam. Jakby Oblubieniec wyrwał się gdzieś na dłużej i stanęłabym przed widmem głodu... ;-)
W sobotę Fisiek zyskał piękne nowe kopyty; osobiście tarnikowałam pod przywództwem Oblubieńca... Zdecydowanie muszę się kopytnie wyedukować, bo mimo dostępu do wszelakich materiałów edukacyjnych (nawet 10 DVD Rameya posiadamy) moja wiedza kopytna jest bardzo szczątkowa... Najchętniej osobiście wybrałabym się na kurs i sama werkowała... Niestety, póki co, nie przeskoczę bariery finansowej. Nawet z kursu majowego z Berniem muszę się wypisać :-(((
W piątek wieczorem powtórnie odrobaczyłam wszystkie konie (PARAMECTIN), kontynuujemy węgorkowy bój. Niebawem wypada wysłać ze 2 różne kupy do badania (Niko obowiązkowo, któryś z naszych weryfikacyjnie - na zawęgorkowane nie wyglądają, ale nigdy nic nie wiadomo...)
Konie wyluzowane na maksa (błogosławiony chów bezstajenny), polegują w ciągu dnia regularnie (nawet dzika Siwka); wystarczy, że słoneczko przyświeci, pojedzą i zaraz gleba :-) Siwe na leżaka daje do siebie podchodzić, stawać nad sobą, tarmosić się, ale usiąść na sobie, gdy leży jeszcze mi nie pozwoliła, zaraz wstała. Spokojnie, z godnością osobistą, ale zdecydowanie (jak chcesz wsiadać, to lepiej idź po siodło ;-) Oczywiście nie poszłam. Zdecydowany brak motywacji do wsiadania. Właściwie nie bardzo widzę sens łazić w kółko po padoku. A w teren też niby po co? Żeby jeszcze do sklepu po zakupy to rozumiem... (tak robiliśmy na Kaszubach; konie były po prostu naszym środkiem transportu) Ale zakupy robi się globalne w piątek i styka... Na wszelki wypadek sakwy jednak mam. Jakby Oblubieniec wyrwał się gdzieś na dłużej i stanęłabym przed widmem głodu... ;-)
W sobotę Fisiek zyskał piękne nowe kopyty; osobiście tarnikowałam pod przywództwem Oblubieńca... Zdecydowanie muszę się kopytnie wyedukować, bo mimo dostępu do wszelakich materiałów edukacyjnych (nawet 10 DVD Rameya posiadamy) moja wiedza kopytna jest bardzo szczątkowa... Najchętniej osobiście wybrałabym się na kurs i sama werkowała... Niestety, póki co, nie przeskoczę bariery finansowej. Nawet z kursu majowego z Berniem muszę się wypisać :-(((
poniedziałek, 12 kwietnia 2010
Czarna 4-dniówka...
...miały miejsce psie incydenty...
Najpierw pokłóciły się suki (Reksia lekko naruszona, na szczęście twarda sztuka), potem Fućce pojawiło się nagle coś na podgardlu... Wpadliśmy w panikę, że rak, ale to coś rosło błyskawicznie i powstało z tego ogromne jakby-wole... Fucia już po pierwszym zabiegu, jutro ciąg dalszy... Raczej nie nowotwór...
U koni, odpukać, wszystko dobrze, a Niko zaczął tyć! Kręgosłup mu się powoli chowa, doły około-słabiznowe coraz mniejsze a udka (patrząc od strony pod-ogonia) zaczynają się stykać :-) Zaczął nawet pokazywać focha przy podawaniu treściwego; zasadniczo podchodzi po żarcie z położonymi uszami, ale dopóki nie próbuje na mnie chamsko wleźć, ignoruję durną minę. Ala się jednak zawzięła i zaczęła wymagać jojem uszek do przodu. Niko się złościł, kwasił, nóżką tupał. Zdaje się, że mu dupka powoli odżywa... A taki był idealny konik, z tym węgorkiem ;-)
Z Siwką siodłałyśmy się w czwartek i piątek, nadal piłowałyśmy komendy głosowe (rusz, zatrzymaj, cofnij). W czwartek w czasie wsiadania/siedzenia na pleckach zaliczyłam u Siwki mega-ziewanie - wielka rzecz :-)
Potem wsiadanie się skończyło, bo hucek-mały-diabeł pokąsał Siwkę w okolicach siodlanych! Oczywiście znowu się pobili przy sianie; tym razem hucek zastosował nowatorską technikę walki: w momencie, gdy wierzgający zad Siwej był w powietrzu, doskakiwał do niej z boku i kąsał w brzuch! Siwe oczywiście go pokonało, ale co pogryziona to jej! Potem oboje trzepali głowami, parskali i patrzyli na siebie pojednawczo. Cóż za dobrana para! W czasie sjesty leżakują obok siebie, ale przy sianie za każdym razem dochodzi do rozboju...
A propos leżakowania: w czwartek w południe zastałam wszystkich na leżąco :-) Niko i Szaman zaraz się podnieśli (łakotki masz?), ale Siwka z huckiem wylegiwali się nadal. Podeszłam do Siwki, podrapałam, dałam kilka ciasteczek, żeby wzmocnić chęć do polegiwania przy człowieku... Ale zaraz podszedł gupi zazdrosny Szaman i ugryzł Siwkę w plecki, żeby wstawała...
A na hucku odbębniłam drugą jazdę kantarkową z jedną liną-wodzą... No, no, no... koleś chodzi całkiem, całkiem... Nie wiem, czy nie lepiej nawet niż na wędzidle, bo nie ciągnie i się nie zapiera... Pewnie dlatego, że na kantarku robimy króciutkie sesje i małemu się nie zdąży jazda znudzić ;-)
No i w końcu zaczynamy finalizować budowę stajni... Droga obeschła, dojechała blacha na dach i deski-obladry na ściany... Nowa stajnia będzie służyć, póki co, za mini-stodołę. A za stodołę prawdziwą (częściowo podupadłą) musimy się wziąć, czyli unicestwić budowlę a na jej miejscu postawić padokową wiatę dla koni... No i mniejszą stodółkę na siano i słomę... Roboty huk. Że nie wspomnę o innych ambitnych planach, typu usypywanie górek na padoku ;-) Po pierwsze po to, by podnieść teren a po drugie mięśnie jakieś u koni robić. Bo toto co one sobą cieleśnie reprezentują nie bardzo nadaje się do rzeźbienia. No chyba, że w obrębie grubych brzuszków ;-)
Najpierw pokłóciły się suki (Reksia lekko naruszona, na szczęście twarda sztuka), potem Fućce pojawiło się nagle coś na podgardlu... Wpadliśmy w panikę, że rak, ale to coś rosło błyskawicznie i powstało z tego ogromne jakby-wole... Fucia już po pierwszym zabiegu, jutro ciąg dalszy... Raczej nie nowotwór...
U koni, odpukać, wszystko dobrze, a Niko zaczął tyć! Kręgosłup mu się powoli chowa, doły około-słabiznowe coraz mniejsze a udka (patrząc od strony pod-ogonia) zaczynają się stykać :-) Zaczął nawet pokazywać focha przy podawaniu treściwego; zasadniczo podchodzi po żarcie z położonymi uszami, ale dopóki nie próbuje na mnie chamsko wleźć, ignoruję durną minę. Ala się jednak zawzięła i zaczęła wymagać jojem uszek do przodu. Niko się złościł, kwasił, nóżką tupał. Zdaje się, że mu dupka powoli odżywa... A taki był idealny konik, z tym węgorkiem ;-)
Z Siwką siodłałyśmy się w czwartek i piątek, nadal piłowałyśmy komendy głosowe (rusz, zatrzymaj, cofnij). W czwartek w czasie wsiadania/siedzenia na pleckach zaliczyłam u Siwki mega-ziewanie - wielka rzecz :-)
Potem wsiadanie się skończyło, bo hucek-mały-diabeł pokąsał Siwkę w okolicach siodlanych! Oczywiście znowu się pobili przy sianie; tym razem hucek zastosował nowatorską technikę walki: w momencie, gdy wierzgający zad Siwej był w powietrzu, doskakiwał do niej z boku i kąsał w brzuch! Siwe oczywiście go pokonało, ale co pogryziona to jej! Potem oboje trzepali głowami, parskali i patrzyli na siebie pojednawczo. Cóż za dobrana para! W czasie sjesty leżakują obok siebie, ale przy sianie za każdym razem dochodzi do rozboju...
A propos leżakowania: w czwartek w południe zastałam wszystkich na leżąco :-) Niko i Szaman zaraz się podnieśli (łakotki masz?), ale Siwka z huckiem wylegiwali się nadal. Podeszłam do Siwki, podrapałam, dałam kilka ciasteczek, żeby wzmocnić chęć do polegiwania przy człowieku... Ale zaraz podszedł gupi zazdrosny Szaman i ugryzł Siwkę w plecki, żeby wstawała...
A na hucku odbębniłam drugą jazdę kantarkową z jedną liną-wodzą... No, no, no... koleś chodzi całkiem, całkiem... Nie wiem, czy nie lepiej nawet niż na wędzidle, bo nie ciągnie i się nie zapiera... Pewnie dlatego, że na kantarku robimy króciutkie sesje i małemu się nie zdąży jazda znudzić ;-)
No i w końcu zaczynamy finalizować budowę stajni... Droga obeschła, dojechała blacha na dach i deski-obladry na ściany... Nowa stajnia będzie służyć, póki co, za mini-stodołę. A za stodołę prawdziwą (częściowo podupadłą) musimy się wziąć, czyli unicestwić budowlę a na jej miejscu postawić padokową wiatę dla koni... No i mniejszą stodółkę na siano i słomę... Roboty huk. Że nie wspomnę o innych ambitnych planach, typu usypywanie górek na padoku ;-) Po pierwsze po to, by podnieść teren a po drugie mięśnie jakieś u koni robić. Bo toto co one sobą cieleśnie reprezentują nie bardzo nadaje się do rzeźbienia. No chyba, że w obrębie grubych brzuszków ;-)
wtorek, 6 kwietnia 2010
"Zakupione" Święta
Zakupione od słowa kupa... Na okoliczność walki z węgorczycą (inwazja węgorka końskiego) całe Święta przelatałam po padoku z taczką sprzątając końskie kupy... Obsesyjnie, nawet 3-4 razy dziennie... Co poszłam na padok i zobaczyłam kupę nie mogłam się powstrzymać... W związku z powyższym inne końskie czynności (typu jeździectwo) zostały mocno zaniedbane ;-)
A konie po piątkowym odrobaczeniu paramectinem siedzą teraz na kwarantannie, czyli pierwszym padoku zastodolnym. Kolejne padoki są pozamykane, zasieki z prądem porobione, żeby się który nie ważył przedrzeć i zbrukać terenu węgorkowymi jajcami... A przedrzeć się mogą próbować (Szamanisko i hucek - na bank...), bo tam już trawka zaczyna się puszczać zieloniutka... Jednakowoż towarzystwo ostatnio jest tak nieruchliwe, że aż strach... Aby się nażreć i spać... Co i raz przyłapywałam kogoś na leżąco na słoneczku: a to Nika z huckiem, a to Fiśka... Siwka tylko trzymała fason i w dzień drzemała na stojaka...
W piątek Siwkę zaszczyciłam spacerem na zielone. Tym razem poszłyśmy się wypasać na sznurku w towarzystwie stada psów. Te psy to gorsze od koni. Rozłaziły mi się po całej okolicy, nie mogłam się skupić na Siwce. Jedynie Fućka-Matka się nas pilnowała (na słuszną odległość 1,5 m. od konia ;-)
W sobotę niegrzeczne psy i trochę tylko grzeczniejsze od nich konie pobiły się. Ekscesy między-gatunkowe co i raz u nas wybuchają, ale tym razem doszło do eskalacji. Bobuś z huckiem pobili się o suchy chlebek. Idę karmić konie, rozrzucam chlebki tu i ówdzie a tu deus ex machina wszystkie psy pojawiają się na padoku... I polować, kto pierwszy dopadnie lecący kąsek. Bobuś i hucek ruszyli biegiem do tego samego kawałka no i doszło do konfrontacji. Mały wspiął się pionowo i próbował walnąć Bobusia z wysokości kopytami, ale kanarek nie w ciemię bity, zdenerwował się i rzucił się prosto na huckowy gruby brzuszek! Hucek opadł na ziemię i zaczął wysoko podskakiwać w miejscu nad Bobkiem! Zaraz rozpędziłam Panów (chlebek w międzyczasie upolował ktoś inny), obmacałam obu: Bobuś zyskał podbite limo (rozcięty kącik oka) a hucek ośliniony brzuch i wewnętrzne zadnie udka. I tyle. Zawsze się tak tłuką, bezobrażeniowo, ale nosił dzban wodę póty... Wolę wkraczać zbrojnie niż potem ranne zezwłoki zbierać po padoku... Fisiek też nie-lepszy; regularnie rzuca się na każdego psa, który pojawi się w okolicy siana, które sobie akuratnie upatrzy... A jakie figury westernowe wtedy wykonuje...! Jego koronny numer to roll-back w niziutkim ustawieniu z płaskimi uszyskami i zębiskami na wierzchu ;-)
W sobotę w ramach dbałości o higienę włosia wzięłam się też za postrzyżyny towarzystwa... Jak one teraz wyglądają... O, matulu! Jak fujary; grzywki przycięte równo nad oczami, grzywy do połowy szyi... Krzywo, w ząbki... Z. jak je zobaczył to, aż się za głowę złapał... Hucek dla przykładu wygląda jak mały pękaty paź królowej ;-) Zresztą to by nawet pasowało, bo ostatnio mały prowadza się z Siwką (w przerwach pomiędzy posiłkami, bo w czasie posiłków Siwka wszystkich goni i z nikim się nie prowadza).
W niedzielę po obżarstwie i opilstwie (chrzciny lokalne) zamarzyło mi się pojeździć konno. Przez tego głupiego węgorka zapomniałam, że przecież przywiozłam dla hucka popręg 125 cm. (klasyczny, bo Ala woli jeździć na małym po klasycznemu... no i Gośka ma wpaść niebawem...) i trzeba przymierzyć, czy pasuje! Postanowiłam, że nie wezmę ogłowia tylko sam kantarek z krótką liną... Wprawdzie hucek ostatnio był nieznośny (ogrodzenie okrągłego wybiegu w zeszły weekend staranował, złamał słupek w wejściu i Ali zwiał), ale od czego ułańska fantazja po winku ;-) Najwyżej glebnę... Popręg jak ulał (choć przez chwilę przeraziłam się, że trochę przykrótki, tak hucuś spasiony... nawet węgorek go nie pokonał... lekuchno mu tylko plecki spadły)... Na wszelki wypadek zamknęliśmy się jednak na okrąglaku...
Ale fajosko było (mimo, że siodło klasyczne jest teraz dla mnie zdecydowanie mniej komfortowe niż westówka)! Pierwszy raz w życiu jeździłam na kantarku z jedną liną, bez wiązania wodzy! Hucuś pomykał stępem jak stara kantarkowa wyga, żadnego sprzeciwu, ciągnięcia czy kombinowania... Ruszaliśmy, stawaliśmy na WHOA! skręcaliśmy... Nawet cofaliśmy :-) Przerzucanie liny nad głową małego wcale nie płoszyło... Zerkał tylko, czy już pora na ciasteczko? czy aby należycie spodobało mi się jego zachowanie...? Raz nawet stanęliśmy przez niby-zgięcie boczne. Wprawdzie hucek na kantarku nieszczególnie się zgina, ale gdy tylko poczuł linę nie w bok, ale po łuku do uda i mój focus w dół zaraz stanął :-) Zdecydowanie nie doceniłam hucka w sprawach jeździecko-kantarkowych; przyjęłam, że będzie mnie woził, gdzie chce a tu proszę jaka niespodzianka :-)))
Później jeszcze na momencik przymierzyłam Siwce klasyczne siodełko, którego Siwka nie-woli i miałyśmy spory problem z dopięciem popręgu (grubaska jedna). Ledwuchno na ostatnią dziurkę go zapięłam, dobrze, że wersję z gumami nabyłam. A Siwe kwasiło, odwracało się na prawo i skubało popręg ukradkiem (że niby nie zauważę, bo po lewo stoję ;-) niezadowolona, że brzucho ściska... Potem jeszcze udało się 2 dziurki skrócić i nawet wsiąść :-) Ale na momencik, bo obiecałam Siwce kolejny spacer na zielone. A Siwe na spacery czeka; za każdym razem wędruje za mną, gdy widzi, że w stronę bramki idę i czeka, czy otworzę...
Poszłyśmy na całą godzinę a potem miałyśmy najazd gości (2 samochody i motor, na dokładkę). Siwe tłumu lekko się przypękało (z 10 osób przyjechało), szczególnie nie podobało się jej, że część gości idzie za nią na podwórko, zamiast przodem, żeby mogła ich mieś na oku... Musiałam ostrzegać, żeby nie podchodzili za blisko, bo Siwe zaczynało kulić dupkę i zbierać się w sobie. Bałam się, że jeszcze komu przywali ze strachu... A towarzystwo świątecznie rozbawione, z dzieciakami, zupełnie nieświadome końskich spraw...
Po powrocie na padok Siwka zachowywała się przyzwoicie (nie bała się, ale i nie pchała na afisz, obserwowała lekko wycofana... Reszta koni oczywiście na gości nacierała ;-) Dzikie to Siwe, oj dzikie... Dopiero w takich sytuacjach widzę, jak świetny mamy kontakt, jak swobodnie się Siwka czuje w moim towarzystwie... I jak inni, obcy ludzie są dla niej podejrzani...
W poniedziałek kolejny spacer: na drogę główną. Spacer z rodzaju treningowych. Ćwiczyłyśmy WHOA! i NAPRZÓD (na klinięcie). Tym razem z większą dbałością o natychmiastową siwą reakcją. Aaa, cudnie :-)) Przy WHOA! Siwe zaczyna myśleć do tyłu - po prostu genialne predyspozycje do westu :-) Tylko patrzeć, jak zaczniemy walić sliding stopy...
Komendy opanowane w 100%, mamy gotowe nasze pomoce jeździeckie ;-)
A na wioskę z powrotem już za chwileczkę, już za momencik... Czwartek-piątek Z. na zaawansowanym kursie naturalnego werkowania, więc czeka mnie 4-dniówka na wsi :-))))
I znów będę latać z taczką ;-)
A konie po piątkowym odrobaczeniu paramectinem siedzą teraz na kwarantannie, czyli pierwszym padoku zastodolnym. Kolejne padoki są pozamykane, zasieki z prądem porobione, żeby się który nie ważył przedrzeć i zbrukać terenu węgorkowymi jajcami... A przedrzeć się mogą próbować (Szamanisko i hucek - na bank...), bo tam już trawka zaczyna się puszczać zieloniutka... Jednakowoż towarzystwo ostatnio jest tak nieruchliwe, że aż strach... Aby się nażreć i spać... Co i raz przyłapywałam kogoś na leżąco na słoneczku: a to Nika z huckiem, a to Fiśka... Siwka tylko trzymała fason i w dzień drzemała na stojaka...
W piątek Siwkę zaszczyciłam spacerem na zielone. Tym razem poszłyśmy się wypasać na sznurku w towarzystwie stada psów. Te psy to gorsze od koni. Rozłaziły mi się po całej okolicy, nie mogłam się skupić na Siwce. Jedynie Fućka-Matka się nas pilnowała (na słuszną odległość 1,5 m. od konia ;-)
W sobotę niegrzeczne psy i trochę tylko grzeczniejsze od nich konie pobiły się. Ekscesy między-gatunkowe co i raz u nas wybuchają, ale tym razem doszło do eskalacji. Bobuś z huckiem pobili się o suchy chlebek. Idę karmić konie, rozrzucam chlebki tu i ówdzie a tu deus ex machina wszystkie psy pojawiają się na padoku... I polować, kto pierwszy dopadnie lecący kąsek. Bobuś i hucek ruszyli biegiem do tego samego kawałka no i doszło do konfrontacji. Mały wspiął się pionowo i próbował walnąć Bobusia z wysokości kopytami, ale kanarek nie w ciemię bity, zdenerwował się i rzucił się prosto na huckowy gruby brzuszek! Hucek opadł na ziemię i zaczął wysoko podskakiwać w miejscu nad Bobkiem! Zaraz rozpędziłam Panów (chlebek w międzyczasie upolował ktoś inny), obmacałam obu: Bobuś zyskał podbite limo (rozcięty kącik oka) a hucek ośliniony brzuch i wewnętrzne zadnie udka. I tyle. Zawsze się tak tłuką, bezobrażeniowo, ale nosił dzban wodę póty... Wolę wkraczać zbrojnie niż potem ranne zezwłoki zbierać po padoku... Fisiek też nie-lepszy; regularnie rzuca się na każdego psa, który pojawi się w okolicy siana, które sobie akuratnie upatrzy... A jakie figury westernowe wtedy wykonuje...! Jego koronny numer to roll-back w niziutkim ustawieniu z płaskimi uszyskami i zębiskami na wierzchu ;-)
W sobotę w ramach dbałości o higienę włosia wzięłam się też za postrzyżyny towarzystwa... Jak one teraz wyglądają... O, matulu! Jak fujary; grzywki przycięte równo nad oczami, grzywy do połowy szyi... Krzywo, w ząbki... Z. jak je zobaczył to, aż się za głowę złapał... Hucek dla przykładu wygląda jak mały pękaty paź królowej ;-) Zresztą to by nawet pasowało, bo ostatnio mały prowadza się z Siwką (w przerwach pomiędzy posiłkami, bo w czasie posiłków Siwka wszystkich goni i z nikim się nie prowadza).
W niedzielę po obżarstwie i opilstwie (chrzciny lokalne) zamarzyło mi się pojeździć konno. Przez tego głupiego węgorka zapomniałam, że przecież przywiozłam dla hucka popręg 125 cm. (klasyczny, bo Ala woli jeździć na małym po klasycznemu... no i Gośka ma wpaść niebawem...) i trzeba przymierzyć, czy pasuje! Postanowiłam, że nie wezmę ogłowia tylko sam kantarek z krótką liną... Wprawdzie hucek ostatnio był nieznośny (ogrodzenie okrągłego wybiegu w zeszły weekend staranował, złamał słupek w wejściu i Ali zwiał), ale od czego ułańska fantazja po winku ;-) Najwyżej glebnę... Popręg jak ulał (choć przez chwilę przeraziłam się, że trochę przykrótki, tak hucuś spasiony... nawet węgorek go nie pokonał... lekuchno mu tylko plecki spadły)... Na wszelki wypadek zamknęliśmy się jednak na okrąglaku...
Ale fajosko było (mimo, że siodło klasyczne jest teraz dla mnie zdecydowanie mniej komfortowe niż westówka)! Pierwszy raz w życiu jeździłam na kantarku z jedną liną, bez wiązania wodzy! Hucuś pomykał stępem jak stara kantarkowa wyga, żadnego sprzeciwu, ciągnięcia czy kombinowania... Ruszaliśmy, stawaliśmy na WHOA! skręcaliśmy... Nawet cofaliśmy :-) Przerzucanie liny nad głową małego wcale nie płoszyło... Zerkał tylko, czy już pora na ciasteczko? czy aby należycie spodobało mi się jego zachowanie...? Raz nawet stanęliśmy przez niby-zgięcie boczne. Wprawdzie hucek na kantarku nieszczególnie się zgina, ale gdy tylko poczuł linę nie w bok, ale po łuku do uda i mój focus w dół zaraz stanął :-) Zdecydowanie nie doceniłam hucka w sprawach jeździecko-kantarkowych; przyjęłam, że będzie mnie woził, gdzie chce a tu proszę jaka niespodzianka :-)))
Później jeszcze na momencik przymierzyłam Siwce klasyczne siodełko, którego Siwka nie-woli i miałyśmy spory problem z dopięciem popręgu (grubaska jedna). Ledwuchno na ostatnią dziurkę go zapięłam, dobrze, że wersję z gumami nabyłam. A Siwe kwasiło, odwracało się na prawo i skubało popręg ukradkiem (że niby nie zauważę, bo po lewo stoję ;-) niezadowolona, że brzucho ściska... Potem jeszcze udało się 2 dziurki skrócić i nawet wsiąść :-) Ale na momencik, bo obiecałam Siwce kolejny spacer na zielone. A Siwe na spacery czeka; za każdym razem wędruje za mną, gdy widzi, że w stronę bramki idę i czeka, czy otworzę...
Poszłyśmy na całą godzinę a potem miałyśmy najazd gości (2 samochody i motor, na dokładkę). Siwe tłumu lekko się przypękało (z 10 osób przyjechało), szczególnie nie podobało się jej, że część gości idzie za nią na podwórko, zamiast przodem, żeby mogła ich mieś na oku... Musiałam ostrzegać, żeby nie podchodzili za blisko, bo Siwe zaczynało kulić dupkę i zbierać się w sobie. Bałam się, że jeszcze komu przywali ze strachu... A towarzystwo świątecznie rozbawione, z dzieciakami, zupełnie nieświadome końskich spraw...
Po powrocie na padok Siwka zachowywała się przyzwoicie (nie bała się, ale i nie pchała na afisz, obserwowała lekko wycofana... Reszta koni oczywiście na gości nacierała ;-) Dzikie to Siwe, oj dzikie... Dopiero w takich sytuacjach widzę, jak świetny mamy kontakt, jak swobodnie się Siwka czuje w moim towarzystwie... I jak inni, obcy ludzie są dla niej podejrzani...
W poniedziałek kolejny spacer: na drogę główną. Spacer z rodzaju treningowych. Ćwiczyłyśmy WHOA! i NAPRZÓD (na klinięcie). Tym razem z większą dbałością o natychmiastową siwą reakcją. Aaa, cudnie :-)) Przy WHOA! Siwe zaczyna myśleć do tyłu - po prostu genialne predyspozycje do westu :-) Tylko patrzeć, jak zaczniemy walić sliding stopy...
Komendy opanowane w 100%, mamy gotowe nasze pomoce jeździeckie ;-)
A na wioskę z powrotem już za chwileczkę, już za momencik... Czwartek-piątek Z. na zaawansowanym kursie naturalnego werkowania, więc czeka mnie 4-dniówka na wsi :-))))
I znów będę latać z taczką ;-)
piątek, 2 kwietnia 2010
Przygotowania...
...niebawem wyruszam na wieś. Jestem uzbrojona w rozmaite sprzęty: m.in. kolejną piłkę 65 cm. z decathlonu (podejście nr 2; tym razem piłka w kolorze turkusowym... zobaczymy, ile ta pożyje w konfrontacji z Szamanem-Figlarzem ;-), popręg klasyczny dla hucka, worek ciasteczek (do demoralizacji koni ;-)
Dziś odrobaczanie naszych (paramectin), wczoraj Ala odrobaczyła Nika. Mówi, że już zaczął tyć ;-)) Oby. Bo co nam strachu napędził, to nasze...
I co to ja jeszcze chciałam... Aaa, WESOŁYCH ŚWIĄT :-)))
Dziś odrobaczanie naszych (paramectin), wczoraj Ala odrobaczyła Nika. Mówi, że już zaczął tyć ;-)) Oby. Bo co nam strachu napędził, to nasze...
I co to ja jeszcze chciałam... Aaa, WESOŁYCH ŚWIĄT :-)))
Subskrybuj:
Posty (Atom)