...nowa stajnia ma już założony dach, wczoraj pół dnia korowałam obladry na ściany... Tak w skrócie można streścić ostatni weekend. Oprócz regularnej batalii z padokowymi kupami. Miało być jeździectwo - nie było. Miały być jeździeckie fotki - nie było (na Siwce głównie, bo sama sobie nie wierzę, że na nią wsiadam ;-) Mimo, że pojechało ze mną dziecię. Postaramy się naprawić te ewidentne błędy za tydzień :-)
W piątek wieczorem powtórnie odrobaczyłam wszystkie konie (PARAMECTIN), kontynuujemy węgorkowy bój. Niebawem wypada wysłać ze 2 różne kupy do badania (Niko obowiązkowo, któryś z naszych weryfikacyjnie - na zawęgorkowane nie wyglądają, ale nigdy nic nie wiadomo...)
Konie wyluzowane na maksa (błogosławiony chów bezstajenny), polegują w ciągu dnia regularnie (nawet dzika Siwka); wystarczy, że słoneczko przyświeci, pojedzą i zaraz gleba :-) Siwe na leżaka daje do siebie podchodzić, stawać nad sobą, tarmosić się, ale usiąść na sobie, gdy leży jeszcze mi nie pozwoliła, zaraz wstała. Spokojnie, z godnością osobistą, ale zdecydowanie (jak chcesz wsiadać, to lepiej idź po siodło ;-) Oczywiście nie poszłam. Zdecydowany brak motywacji do wsiadania. Właściwie nie bardzo widzę sens łazić w kółko po padoku. A w teren też niby po co? Żeby jeszcze do sklepu po zakupy to rozumiem... (tak robiliśmy na Kaszubach; konie były po prostu naszym środkiem transportu) Ale zakupy robi się globalne w piątek i styka... Na wszelki wypadek sakwy jednak mam. Jakby Oblubieniec wyrwał się gdzieś na dłużej i stanęłabym przed widmem głodu... ;-)
W sobotę Fisiek zyskał piękne nowe kopyty; osobiście tarnikowałam pod przywództwem Oblubieńca... Zdecydowanie muszę się kopytnie wyedukować, bo mimo dostępu do wszelakich materiałów edukacyjnych (nawet 10 DVD Rameya posiadamy) moja wiedza kopytna jest bardzo szczątkowa... Najchętniej osobiście wybrałabym się na kurs i sama werkowała... Niestety, póki co, nie przeskoczę bariery finansowej. Nawet z kursu majowego z Berniem muszę się wypisać :-(((
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz