...co się zowie.
W związku z powyższym zamiast jeździectwa (ani konia nie tknęłam, cholera... a wszystko przez Alę, bo wyjechała do domu ;-) było kopanie stawu na zastodolu. Z dziecięciem śmy kopały. Szpadlami. Że niby ma być to zbiornik na wody opadowe a dodatkowo (gdy sucho) obiekt do trenowania i ćwiczenia końskiego refleksu: a nóż który się zagapi i wpadnie do dołka? Niezłą dziurę w ziemi wyprodukowałyśmy :-)
A z wykopywanej ziemi powstaje kolejna górka (raczej pasmo górskie)... Za chwilę zastodole będzie wyglądało jak prawdziwe Himalaje :-)
Fisiu już zagłębienie terenu obejrzał, pozaglądał, głowę poprzekrzywiał, przeszedł się po płyciźnie...
Ale najważniejsze z wieści letnich: skosilim (tak się tutaj mówi) łąkę. Kosił traktor, my z Gośką ciachałyśmy ręcznie (nożycami do żywopłotu ;-) pobocza łąki i rowy odwadniające. Konie kibicowały, bo co i raz porcja lądowała na przedbramiu.
Trawa miejscami po szyję (!), gruba, kwitnąca... Mimo to schnie pięknie, bo pogoda cudna... Zwózka najprawdopodobniej we wtorek, czyli mnie ominie... Nie wiem, czy się cieszyć, czy smucić, bo lubię doglądnąć osobiście prac polowych (czyt. zapierniczać w polu)...
Chyba jednak się cieszę, bo po szpadlu i nożycach tak mnie wszystko boli, że nie wiem, czy byłabym w stanie choćby traktorem podjeżdżać... Że o targaniu kostek nie wspomnę... ;-)
Konie miały labę i luz, przewalały się gromadnie po okolicy.
W weekendy robię gadzinom dni otwarte: otwieram zastodole, dużą łąkę, podwórko i przedbramie (padok ad hoc wytyczany latem przed wjazdem celem oczyszczania terenu z zielska). Zwierzaki walają się gdzie chcą a to gromadą, a to indywidualnie (zazwyczaj gromadą, Niko tylko lubi samotnie od czasu do czasu) po terenie, chętnie wybierają miejsce walania się blisko ludzi... Przy okazji oswajają się z różnymi strasznościami, bo w różnych miejscach porobione są pułapki na konie (najczęściej są to pouwieszane rozmaite folie, najchętniej białe, w miejscach najmniej spodziewanych...). Ostatnio przyłapałam hucka, jak studiował nową reklamówkę powieszoną przy bramie: wsadził w nią nos i przeniouchiwał zawartość. O, tak się łajzy boją! Nawet Siwe okiem nie mrugnie na takie strachy ;-) Co i raz muszę zmieniać aranżacje, żeby choć podniesienie głowy wykrzesać z towarzystwa ;-)
Interesujące jest obserwowanie rytuałów naszego stada: kiedy jedzą, wędrują do poidła, pokładają się (hucek i Fisiek polegiwali sobie na podwórku, takie luzaki :-), kiedy drzemią stadnie na stojaka... Okazuje się, że koniom bardzo podoba się wystawanie w cieniu pod kasztanem i wiatą nowej stajni (zwanej stajnią z przyzwyczajenie, teraz pełni funkcję małej stodoły)... W wąskim przejściu (1,5 m.) staje toto wszystko zbite w gromadkę, wachluje się wzajemnie ogonami, leniwie zerka, czy idzie jaki człowiek, żeby mu pokazać, gdzie aktualnie mucha gryzie... Fisiu zerka szczególnie, jakiś się taki rozmamłany zrobił po tym kulawkowaniu, przyjacielski... nie podszczypuje, bródkę mi tylko kładzie na ramieniu (i dla funu wciska coraz mocniej, czyli nie całkiem zdziadział ;-) łazi za mną... fajny taki... aż się zastanawiam, czy on aby nie chory...? I kantarek godnie znosi, nieszczególnie paszczą łapie... Ot, nachrapniczek lekuchno skubnie przy zakładaniu, z nawyku ;-)
Ubolewam nad brakiem końskiej aktywności, specjalnie aparat wzięłam, bo dziecię foty robi cudne, więc chciałam się w końcu uwiecznić na hucku i Fiśku, żeby zobaczyć, na kim się prezentuję godniej (z pewnością na hucyku ;-) i na kogo się zasadzać, a tu nici... No nic, mam nadzieję, że uda się kolejnym razem :-) Chyba, że znowu wypadną jakieś vis maior prace polowe ;-)
"Pracuj nad sobą a z koniem się baw" Pat Parelli
poniedziałek, 28 czerwca 2010
poniedziałek, 21 czerwca 2010
Wiatr w żagle
Zaczynam się rozkręcać. Końsko. Skrzydła budowlano-remontowo-sprzątacze tymczasowo mi opadły, pewnych rzeczy nie przeskoczę, a w kwestii sprzątania Bobuś pokazał mi, że nie ma się co wysilać. Śmieci, które tymczasowo zgromadziłam wewnątrz opony (głupi pomysł; opony to psie zabawki), rozwlókł na powrót po całym podwórku. Syzyfowa praca...
No dobra, deski na stajnię w sobotę pomalowałam. Żeby nie było, że całkiem NIC nie robię, tylko się z końmi zabawiam ;-)
Weekend pod znakiem werkowania. Postanowiłam się nauczyć. Miałam zacząć eksperymenty na hucku, ale summa summarum zaczęło się od Szamana. Umęczyłam się jak dzika świnia (bo Szamanisko jest lekko nieznośne, nudzi się, grymasi, że za długo, że mucha gryzie, że a co tam, Panie, za plecami się dzieje? a jego jedna gira waży TONĘ), nie ze wszystkim dałam sobie radę, nie obyło się bez pomocy. A i tak tylko przody się udało uczynić. Ale za to jakie cudne :-)
Po przerwie przywlokłam pod stajnię hucka. Przybył nawet ochoczo, bo całe towarzystwo biwakowało na podwórku (kolejna edycja strzyżenia trawy), a pod stajnią, wiadomo: beczki z paszą. Sporadycznie używane, więc tym bardzie pożądane ;-)
Huckowe kopyty robiło mi się elegancko. Nie dość, że fajne (nieprzesuszone, więc dobrze się w nich rzeźbi), małe, to jeszcze hucek ogólnie poręczny i grzecznie nogi trzyma, nie nudzi, nie grymasi... .
Aż dziw, bo generalnie koleś jest asertywny i jak mu się coś nie podoba, to się po prostu zabiera. W sobotę udało się zrobić przody (pod okiem Oblubieńca, nie obyło się bez małej krytyki moich poczynań ;-) a w niedzielę sam na sam z huckiem wyprodukowałam mu nowe zady. Miałam pewien problem z techniką trzymania i równoczesnego obrabiania tylnych nóg, ale po rozmaitych eksperymentach i symulacjach w końcu się udało (niby mogłam zerknąć w DVD, ale nie chciało mi się tracić czasu na gapienie się w TV). Hucek został przeze mnie uprzedzony, że się dopiero uczę i żeby w razie czego pomagał i spisał się na medal. Sam nogę (jedną i drugą) trzymał, lekko opierając na moim udzie i ani razu nie próbował jej zabierać! Była tylko cicha umowa, że przy zmianie (narzędzia lub nogi) daje się koniowi ciasteczko. Hucek grzecznie wtedy odwracał główką i czekał na daninę ;-) Ale ani razu nie próbował wymusić ciasteczka wcześniej zabierając nogę i sugerując: TERAZ jest TEN moment ;-)
Dumna jestem z siebie niepomiernie, niewiele do poprawy było w moim samodzielnym zadnim dziele kopytnym :-) A z huckiem się zbrataliśmy, że ho-ho :-))
Jeździectwo było w sobotę, i w niedzielę. W sobotę dopiero po 19.00 wzięłam się za małego, ale za to novum: siodłanie samotne pod stajnią (grzecznie, bez kombinowania) a potem wsiądnięcie i parada przez podwórko, końskimi ciągami komunikacyjnymi na dużą łąkę, do koni. Prawie jak teren ;-) Powoziłam się z 10 minut, hucek się lenił, nie chciał kłusować, uznałam, że to nowe kopyty i dałam mu spokój (no wiem, piękny lider-frajer ze mnie ;-)
Miałam wsiąść na Siwkę, nawet ją osiodłałam, ale akuratnie na horyzoncie pojawiły się dzieciaki na traktorze, drąc się niemiłosiernie i jadąc do nas, więc Siwe dostało wytrzeszczu. Oczywiście stchórzyłam i nie wsiadłam. Zresztą musiałam odebrać ładunek przywieziony przez chłopaków ;-) Siwe posłużyło mi tylko jako nosiciel siodła pod stajnię. Oczywiście z bliska traktor nie zrobił na niej wielkiego wrażenia, rozsiodłana majestatycznym stępem poszła sobie do koni na łąkę. Najpierw jednak zerknęła na mnie, czy się nie narazi porzucając moją osobę ;-)
W niedzielę jazda na hucku z gatunku brawurowych. Nie dość, że znów samotne siodłanie, to jeszcze wsiadanie pod samym domem, wśród stada walających się dokoła psów, które jak wiadomo z huckiem się nie lubią i hucek nie lubi ich. Obyło się bez awantur, choć przedefilowaliśmy z huckiem prowokacyjnie przez całe podwórko przed samymi psimi nosami i znowu hajda na dużą łąkę. Tym razem kopyty huckowi nie przeszkadzały (mimo, że w niedzielę miał wszystkie 4 nowe ;-) i mieliśmy bardzo fajną jazdę. Ćwiczyliśmy sobie pasażera w kłusie (wodze za sprzączkę; czasem z oparciem "V" na szyi, a czasem bez - praca nad równowagą i niezależnym dosiadem), hucek kręcił niezłe esy-floresy wśród łąkowych badyli sięgających mu miejscami do linii grzbietu (!), wybierał sobie wąskie końskie ścieżki i nieustannie dryfował w kierunku Siwki. Od czasu do czasu wykonywał efektowny stop, gdy tylko pojawiał się cień nadziei, że oto rzekłam WHOA! (chyba w myślach, bo nie kwapiłam się zatrzymywać małego ;-)
Takiej wiary w siebie nabrałam, że porzuciwszy hucka, wzięłam się za Szamana. Najpierw trochę przekombinowałam, bo wymyśliłam, że wprawdzie będę jeździć na kantarku, ale ogłowie (bez wodzy) założę na wierzch, żeby Fiś zaczął gębę cywilizować, bo mamlacz jest nieziemski i cały czas szczęką obraca zabawiając się, czym się da. Tak jednak wywijał głową przy tym memlaniu, że postanowiłam nie eksperymentować na własnej jeździeckiej osobie i ogłowie zdjąć ;-) Ponieważ Ala hulała na Niku po okrąglaku (bez ogłowia, bez siodła - koń całkiem goły - galopem z zamkniętymi oczami i rozłożonymi na boki ramionami), umyśliłam wsiąść na łące. Wgramoliłam się nie bez trudu (obarczona na dokładkę carrotem), umościłam się, zasiadłam. I od razy poczułam się jakbym siedziała na wysokości pierwszego piętra. Na wstępie musiałam osadzić kolegę w miejscu władczym WHOA! bo poznawszy (dzięki Ali) powinności konia pod jeźdźcem, ślamazarnie wystartował do ruchu, aczkolwiek bez większego przekonania. A potem popłynęliśmy. Rany boskie, co za wielki koń! Trochę przesadziłam z tym jego odkarmianiem za młodu i zdecydowanie przerósł moje oczekiwania ;-) Popływaliśmy po łące przez chwilę, w międzyczasie wywaliłam carrota, bo uznałam go za zbędne narzędzie (parę razy przód skierowaliśmy na odpowiedni tor lotu), zsiadłam i wsiadłam ponownie, żeby sprawdzić, czy umiem powtórzyć ewolucję gramolenia się na pierwsze piętro bez podstawki ;-)
Na koniec Ala wzięła się za Siwkę (podzieliłyśmy się końmi: Ala bierze wariaty, ja ślamazary ;-) Tym razem siodło westernowe + na dużej łące, czyli jazda nr 4 i głęboka woda - prawie teren. Było interesująco. Siwe najpierw maszerowało żwawo wzdłuż ścian (nawet wzdłuż podejrzanych dla koni krzaków ;-) potem jednak zrobiło się niby-muł, ale z głową ciut wyżej niż zwykle. Do tego momentami bywała lekko tępawa na pomoce popędzające; żeby ruszyć, Ala dochodziła do fazy 4.1, 4.2, 4.3... (pacanie stringiem naprzemiennie za linią motoryczną) a Siwe albo stało, albo podreptywało, albo się kręciło (odangażowywało) zamiast ruszyć...
Raz zdarzyło jej się nagle podkłusować, jakby się chciała lekko zabrać, ale Ala niewzruszona zrobiła jej WHOA! i Siwe zaraz się uspokoiło... Ale spacerować z jeźdźcem za bardzo nie chciało... Stało, ledwo reagowało (a wrażliwa cholera jest, ruszać potrafi na fazę energia + dotyk łydkami), ba, nawet oset parę razy sobie od niechcenia skubnęła, jakby nic sobie z jeźdźca nie robiąc... W końcu raczyła ruszyć, przeszła dość ochoczo kilka kroków i Ala zakończyła jazdę. Zobaczymy, jak będzie następnym razem...
Zrobiłyśmy potem burzę mózgów, jak interpretować siwe zachowanie, bo to naprawdę dość dziwny koń. Uznałyśmy, że Siwe postanowiło, że koniec jazdy i już. Czyżby cwana lewa półkula zaczyna u Siwej do głosu dochodzić...? Chyba zacznę kamerować, może analiza nagrania coś nam podpowie... Bo roboczo obstawiamy, że to kwestia końskiej dyscypliny. Że na ziemi trzeba chodzić jak Szwajcar, tego nasi nie kwestionują. Ale, że pod siodłem też, tego chyba jeszcze nie wyczaiły ;-)
No dobra, deski na stajnię w sobotę pomalowałam. Żeby nie było, że całkiem NIC nie robię, tylko się z końmi zabawiam ;-)
Weekend pod znakiem werkowania. Postanowiłam się nauczyć. Miałam zacząć eksperymenty na hucku, ale summa summarum zaczęło się od Szamana. Umęczyłam się jak dzika świnia (bo Szamanisko jest lekko nieznośne, nudzi się, grymasi, że za długo, że mucha gryzie, że a co tam, Panie, za plecami się dzieje? a jego jedna gira waży TONĘ), nie ze wszystkim dałam sobie radę, nie obyło się bez pomocy. A i tak tylko przody się udało uczynić. Ale za to jakie cudne :-)
Po przerwie przywlokłam pod stajnię hucka. Przybył nawet ochoczo, bo całe towarzystwo biwakowało na podwórku (kolejna edycja strzyżenia trawy), a pod stajnią, wiadomo: beczki z paszą. Sporadycznie używane, więc tym bardzie pożądane ;-)
Huckowe kopyty robiło mi się elegancko. Nie dość, że fajne (nieprzesuszone, więc dobrze się w nich rzeźbi), małe, to jeszcze hucek ogólnie poręczny i grzecznie nogi trzyma, nie nudzi, nie grymasi... .
Aż dziw, bo generalnie koleś jest asertywny i jak mu się coś nie podoba, to się po prostu zabiera. W sobotę udało się zrobić przody (pod okiem Oblubieńca, nie obyło się bez małej krytyki moich poczynań ;-) a w niedzielę sam na sam z huckiem wyprodukowałam mu nowe zady. Miałam pewien problem z techniką trzymania i równoczesnego obrabiania tylnych nóg, ale po rozmaitych eksperymentach i symulacjach w końcu się udało (niby mogłam zerknąć w DVD, ale nie chciało mi się tracić czasu na gapienie się w TV). Hucek został przeze mnie uprzedzony, że się dopiero uczę i żeby w razie czego pomagał i spisał się na medal. Sam nogę (jedną i drugą) trzymał, lekko opierając na moim udzie i ani razu nie próbował jej zabierać! Była tylko cicha umowa, że przy zmianie (narzędzia lub nogi) daje się koniowi ciasteczko. Hucek grzecznie wtedy odwracał główką i czekał na daninę ;-) Ale ani razu nie próbował wymusić ciasteczka wcześniej zabierając nogę i sugerując: TERAZ jest TEN moment ;-)
Dumna jestem z siebie niepomiernie, niewiele do poprawy było w moim samodzielnym zadnim dziele kopytnym :-) A z huckiem się zbrataliśmy, że ho-ho :-))
Jeździectwo było w sobotę, i w niedzielę. W sobotę dopiero po 19.00 wzięłam się za małego, ale za to novum: siodłanie samotne pod stajnią (grzecznie, bez kombinowania) a potem wsiądnięcie i parada przez podwórko, końskimi ciągami komunikacyjnymi na dużą łąkę, do koni. Prawie jak teren ;-) Powoziłam się z 10 minut, hucek się lenił, nie chciał kłusować, uznałam, że to nowe kopyty i dałam mu spokój (no wiem, piękny lider-frajer ze mnie ;-)
Miałam wsiąść na Siwkę, nawet ją osiodłałam, ale akuratnie na horyzoncie pojawiły się dzieciaki na traktorze, drąc się niemiłosiernie i jadąc do nas, więc Siwe dostało wytrzeszczu. Oczywiście stchórzyłam i nie wsiadłam. Zresztą musiałam odebrać ładunek przywieziony przez chłopaków ;-) Siwe posłużyło mi tylko jako nosiciel siodła pod stajnię. Oczywiście z bliska traktor nie zrobił na niej wielkiego wrażenia, rozsiodłana majestatycznym stępem poszła sobie do koni na łąkę. Najpierw jednak zerknęła na mnie, czy się nie narazi porzucając moją osobę ;-)
W niedzielę jazda na hucku z gatunku brawurowych. Nie dość, że znów samotne siodłanie, to jeszcze wsiadanie pod samym domem, wśród stada walających się dokoła psów, które jak wiadomo z huckiem się nie lubią i hucek nie lubi ich. Obyło się bez awantur, choć przedefilowaliśmy z huckiem prowokacyjnie przez całe podwórko przed samymi psimi nosami i znowu hajda na dużą łąkę. Tym razem kopyty huckowi nie przeszkadzały (mimo, że w niedzielę miał wszystkie 4 nowe ;-) i mieliśmy bardzo fajną jazdę. Ćwiczyliśmy sobie pasażera w kłusie (wodze za sprzączkę; czasem z oparciem "V" na szyi, a czasem bez - praca nad równowagą i niezależnym dosiadem), hucek kręcił niezłe esy-floresy wśród łąkowych badyli sięgających mu miejscami do linii grzbietu (!), wybierał sobie wąskie końskie ścieżki i nieustannie dryfował w kierunku Siwki. Od czasu do czasu wykonywał efektowny stop, gdy tylko pojawiał się cień nadziei, że oto rzekłam WHOA! (chyba w myślach, bo nie kwapiłam się zatrzymywać małego ;-)
Takiej wiary w siebie nabrałam, że porzuciwszy hucka, wzięłam się za Szamana. Najpierw trochę przekombinowałam, bo wymyśliłam, że wprawdzie będę jeździć na kantarku, ale ogłowie (bez wodzy) założę na wierzch, żeby Fiś zaczął gębę cywilizować, bo mamlacz jest nieziemski i cały czas szczęką obraca zabawiając się, czym się da. Tak jednak wywijał głową przy tym memlaniu, że postanowiłam nie eksperymentować na własnej jeździeckiej osobie i ogłowie zdjąć ;-) Ponieważ Ala hulała na Niku po okrąglaku (bez ogłowia, bez siodła - koń całkiem goły - galopem z zamkniętymi oczami i rozłożonymi na boki ramionami), umyśliłam wsiąść na łące. Wgramoliłam się nie bez trudu (obarczona na dokładkę carrotem), umościłam się, zasiadłam. I od razy poczułam się jakbym siedziała na wysokości pierwszego piętra. Na wstępie musiałam osadzić kolegę w miejscu władczym WHOA! bo poznawszy (dzięki Ali) powinności konia pod jeźdźcem, ślamazarnie wystartował do ruchu, aczkolwiek bez większego przekonania. A potem popłynęliśmy. Rany boskie, co za wielki koń! Trochę przesadziłam z tym jego odkarmianiem za młodu i zdecydowanie przerósł moje oczekiwania ;-) Popływaliśmy po łące przez chwilę, w międzyczasie wywaliłam carrota, bo uznałam go za zbędne narzędzie (parę razy przód skierowaliśmy na odpowiedni tor lotu), zsiadłam i wsiadłam ponownie, żeby sprawdzić, czy umiem powtórzyć ewolucję gramolenia się na pierwsze piętro bez podstawki ;-)
Na koniec Ala wzięła się za Siwkę (podzieliłyśmy się końmi: Ala bierze wariaty, ja ślamazary ;-) Tym razem siodło westernowe + na dużej łące, czyli jazda nr 4 i głęboka woda - prawie teren. Było interesująco. Siwe najpierw maszerowało żwawo wzdłuż ścian (nawet wzdłuż podejrzanych dla koni krzaków ;-) potem jednak zrobiło się niby-muł, ale z głową ciut wyżej niż zwykle. Do tego momentami bywała lekko tępawa na pomoce popędzające; żeby ruszyć, Ala dochodziła do fazy 4.1, 4.2, 4.3... (pacanie stringiem naprzemiennie za linią motoryczną) a Siwe albo stało, albo podreptywało, albo się kręciło (odangażowywało) zamiast ruszyć...
Raz zdarzyło jej się nagle podkłusować, jakby się chciała lekko zabrać, ale Ala niewzruszona zrobiła jej WHOA! i Siwe zaraz się uspokoiło... Ale spacerować z jeźdźcem za bardzo nie chciało... Stało, ledwo reagowało (a wrażliwa cholera jest, ruszać potrafi na fazę energia + dotyk łydkami), ba, nawet oset parę razy sobie od niechcenia skubnęła, jakby nic sobie z jeźdźca nie robiąc... W końcu raczyła ruszyć, przeszła dość ochoczo kilka kroków i Ala zakończyła jazdę. Zobaczymy, jak będzie następnym razem...
Zrobiłyśmy potem burzę mózgów, jak interpretować siwe zachowanie, bo to naprawdę dość dziwny koń. Uznałyśmy, że Siwe postanowiło, że koniec jazdy i już. Czyżby cwana lewa półkula zaczyna u Siwej do głosu dochodzić...? Chyba zacznę kamerować, może analiza nagrania coś nam podpowie... Bo roboczo obstawiamy, że to kwestia końskiej dyscypliny. Że na ziemi trzeba chodzić jak Szwajcar, tego nasi nie kwestionują. Ale, że pod siodłem też, tego chyba jeszcze nie wyczaiły ;-)
czwartek, 17 czerwca 2010
Wsiowe newsiki
...Ala sobie tam na wsi siedziała do dziś, wsiadała na wszystkie zwierzaki, wczoraj wyjechała na Siwce poza okrągły wybieg (3. jazda!), gadała ze mną w czasie jazdy przez komórkę i prowadziła na Siwce... zastęp! Najpierw złożony z Nika (pod jeźdźcem) a potem z Szamana (bez jeźdźca), który usiłował szczypać w locie siwe dupsko...
Werdykt Ali brzmi, że Siwe to muł, łazi z głową nisko i w ogóle się nie płoszy...
AAAAAA! Chyba powinnam pousuwać wcześniejsze wpisy na blogu wyzywające Siwe od wariatek... Trzeba by tylko jeszcze własną pamięć wymazać ;-)
Obie z Gośką siedzimy z rozdziawionymi gębami i nie wierzymy, że to się dzieje...
Szaman pod siodłem też luzak, naturalnie :-)
Werdykt Ali brzmi, że Siwe to muł, łazi z głową nisko i w ogóle się nie płoszy...
AAAAAA! Chyba powinnam pousuwać wcześniejsze wpisy na blogu wyzywające Siwe od wariatek... Trzeba by tylko jeszcze własną pamięć wymazać ;-)
Obie z Gośką siedzimy z rozdziawionymi gębami i nie wierzymy, że to się dzieje...
Szaman pod siodłem też luzak, naturalnie :-)
poniedziałek, 14 czerwca 2010
Ależ było jeździectwo...
...do rozpuku. Pod siodło poszło nawet Siwe :-) Tym samym pierwsza profesjonalna naturalna jazda Siwki za nią :-)
Gwoli ścisłości: swojego wsiadania na Siwe i Szamana nie liczę, bo mam o sobie obecnie bardzo kiepskie zdanie jako o jeźdźcu i staram się za wiele z siodła nie robić, żeby czego nie skiepścić... Pierwszą profesjonalną naturalną jazdę na Siwce odwaliła za mnie Ala ;-)
Wyszłam z jeździeckiej wprawy, bo niestety jak się regularnie nie jeździ, to się nie ma ani umiejętności, ani odpowiedniej dawki pewności siebie... Moje jeździectwo za każdym razem ogranicza się więc na posiedzenia i pokazywania, że człowiek na górze to fajna rzecz. Poza tym jak mi się zachce, to mam do wożenia się małego hucka. I tym samym motywacja, żeby rzeźbić w swoich pierwszych koniach mizerniutka...
Co innego Ala; jej się chce, ona jeździ regularnie i z zapałem, ona nie jest obarczona psychicznym bagażem obcowania z moimi końmi od ich dziecięctwa... Do tego stopnie nieobciążona, że widząc moje sobotnie siedzenie na Siwej (stacjonarne ;-) zaproponowała, że może wsiądzie? Ala jeździ bardzo ładnie; na Niku pomykała ostatnio galopkiem po okrągłym wybiegu, pasażersko niemalże, trzymając wodze-linę za sprzączkę. Pomyka też na dwóch carrotach z wodzami spoczywającymi na końskiej szyi... Wędzidła w ogóle u nich w pysku nie widziałam...
Siwe miało w sobotę dobry dzień, nie robiło na niej żadnego wrażenia ściąganie padu przez zadek oraz przez głowę z zatrzymaniem na uszach (!!!) Przez głowę było po raz pierwszy w życiu zwieńczone sukcesem; wcześniej Siwe wypruwało mi na linie, furkało, protestowało... Więc zaprzestałam na bardzo długi czas usiłowań; teraz był jeden mały podskok za pierwszym razem, za kolejnymi dwoma jedynie podrywanie głowy, a potem już tylko czujne stanie, ale bez paniki. W sumie z 5-6 powtórzeń tylko :-) Znaczy kolejna rzecz, która się sama naprawiła ;-)
Wsiadłam, było oczywiście mega spokojnie, poprzestawiałyśmy trochę przód, Siwe wyraźnie miało ochotę pochodzić...
Ala wsiadła w krótkich spodenkach, ale za to w kasku ;-) Sama wsiadła, bez trzymanki. Tym razem z rozmysłem zrezygnowałyśmy z oprowadzanki na linie, bo ostatnio Siwe się oprowadzanką stresowało... Skoro ja wsiadam bez trzymanki i Siwe nie wyczynia, to i Ala da radę ;-) Zwłaszcza, że Siwe Alę zna, Ala gada z Siwcem zrozumiale, tym samym językiem co ja, więc czemu miały by się nie dogadać...?
Zgodnie z przewidywaniami Ala wsiadła i po prostu... pojechała. Siwe bardzo spokojne, głowa cały czas na wysokości kłębu... Na początku co i raz się zginała (moja szkoła profilaktycznego wygaszania prawopółkulowca ;-), gdy tylko poczuła boczny nacisk od side-pulla, ale szybko załapała, co jest komendą do skrętu a co do zgięcia bocznego :-) Za chwilę wędrowała noga za nogą, skręcała, szła wzdłuż ogrodzenia, stawała na WHOA! i cofała. Zatchnęło mnie po prostu, ot co! Gdzie się podziała wariatka?????
Kolejne dnia Ala wsiadła (tym razem w ruch poszło siodło klasyczne, bo Ala zdecydownie takie woli) i Siwka trzaskała nawet chody boczne pod jeźdźcem. Na drugiej jeździe! A, koń-geniusz, że o Ali nie wspomnę ;-)))
Głupio mi się zrobiło, że ja od paru lat taka niejezdna fujara jestem (a kiedyś co? mówili o mnie, że wsiadam na wszystko, co się da osiodłać ;-) i ogarnąwszy się intelektualnie (rozmowa z samą sobą) postanowiłam się reaktywować jako jeździec. Regularnie i systematycznie. W tym celu w sobotę o 21.10 zatargałam na padok siodło i zawezwałam hucka. Przybył ochoczo z powodu ROJU komarów. Nawet wyglądał na zadowolonego, że mimo późnej pory zakładam mu siodło, bo od razu pół hucka okazało się mechanicznie zabezpieczone przed owadami. Przez chwilę walczyłam ze sobą, czy nie dać se siana (gryzło mnie zarówno pomarańczowe diabelstwo, jak i to tradycyjne, szare), ale hucek zaraz by sobie pomyślał, że jestem cienias, więc wsiadłam na 15 minut. Postępowaliśmy, pozatrzymywaliśmy się, pocofaliśmy, na koniec hucek dostał ciasteczko i pochrumkując zadowolony poszedł do koni.
W niedzielę wsiadłam na małego na całe 50 min., trochę pokłusowaliśmy, trochę porobiliśmy esy-floresy (chodzenie na focus, wygibasy z obiektami etc.) a trochę eksperymentowałam z jazdą na wodzy casual. Do tej pory raczej tego unikałam, wodze trzymałam w sposób nijaki (ni to krótko, ni to długo), czyli asekuracyjnie na wszelki wypadek a tu się okazało, że niepotrzebnie, bo hucek wcale nie jest taką niedobrą łajzą, na jaką wygląda ;-) Jedyne, co mu można zarzucić, to łażenie tuż przy samym ogrodzeniu, co grozi zdjęciem jeźdźca o płot.
W ogóle fajnie się bawiliśmy, także z ziemi (włażenie na opony, proponowanie pacania w różne miejsca na oponie - pomysł hucka :-) i mały zaczął za mną łazić, pokazywać gdzie końska mucha gryzie, gdzie komar siedzi i nawet podskubywać mnie pieszczotliwie po kłębie przy czochraniu grzywy w swędzących miejscach :-) A mówiłam, że nie ma między nami tej chemii, co z Siwką i Fiśkiem...
Fisiu się naprawił, już nie kuleje, zachowuje się jak zwykle, czyli z charakterystyczną dla siebie flegmą, łazi za człowiekiem czasem nawet zbyt nachalnie, więc z niedzielę wieczorkiem poszedł na 5 minut pod siodło klasyczne, żeby sobie nie myślał...
Nie mogę się doczekać, kiedy znów pojadę na wieś... Knuję, normalnie, żeby na hucku w teren pomknąć, do lasu, który podobno jest nieopodal... Wystarczy skręcić za sąsiadem G. Ala prawie już tam była. A ja co?? Siedzimy w Gawłowie z końmi 2 lata (tak, tydzień temu niepostrzeżenie miała miejsce rocznica) a jełopy znają tylko podwórko, nasze łąki i zastodole... Fisiu nawet na drodze głównej nigdy nie był...
Gwoli ścisłości: swojego wsiadania na Siwe i Szamana nie liczę, bo mam o sobie obecnie bardzo kiepskie zdanie jako o jeźdźcu i staram się za wiele z siodła nie robić, żeby czego nie skiepścić... Pierwszą profesjonalną naturalną jazdę na Siwce odwaliła za mnie Ala ;-)
Wyszłam z jeździeckiej wprawy, bo niestety jak się regularnie nie jeździ, to się nie ma ani umiejętności, ani odpowiedniej dawki pewności siebie... Moje jeździectwo za każdym razem ogranicza się więc na posiedzenia i pokazywania, że człowiek na górze to fajna rzecz. Poza tym jak mi się zachce, to mam do wożenia się małego hucka. I tym samym motywacja, żeby rzeźbić w swoich pierwszych koniach mizerniutka...
Co innego Ala; jej się chce, ona jeździ regularnie i z zapałem, ona nie jest obarczona psychicznym bagażem obcowania z moimi końmi od ich dziecięctwa... Do tego stopnie nieobciążona, że widząc moje sobotnie siedzenie na Siwej (stacjonarne ;-) zaproponowała, że może wsiądzie? Ala jeździ bardzo ładnie; na Niku pomykała ostatnio galopkiem po okrągłym wybiegu, pasażersko niemalże, trzymając wodze-linę za sprzączkę. Pomyka też na dwóch carrotach z wodzami spoczywającymi na końskiej szyi... Wędzidła w ogóle u nich w pysku nie widziałam...
Siwe miało w sobotę dobry dzień, nie robiło na niej żadnego wrażenia ściąganie padu przez zadek oraz przez głowę z zatrzymaniem na uszach (!!!) Przez głowę było po raz pierwszy w życiu zwieńczone sukcesem; wcześniej Siwe wypruwało mi na linie, furkało, protestowało... Więc zaprzestałam na bardzo długi czas usiłowań; teraz był jeden mały podskok za pierwszym razem, za kolejnymi dwoma jedynie podrywanie głowy, a potem już tylko czujne stanie, ale bez paniki. W sumie z 5-6 powtórzeń tylko :-) Znaczy kolejna rzecz, która się sama naprawiła ;-)
Wsiadłam, było oczywiście mega spokojnie, poprzestawiałyśmy trochę przód, Siwe wyraźnie miało ochotę pochodzić...
Ala wsiadła w krótkich spodenkach, ale za to w kasku ;-) Sama wsiadła, bez trzymanki. Tym razem z rozmysłem zrezygnowałyśmy z oprowadzanki na linie, bo ostatnio Siwe się oprowadzanką stresowało... Skoro ja wsiadam bez trzymanki i Siwe nie wyczynia, to i Ala da radę ;-) Zwłaszcza, że Siwe Alę zna, Ala gada z Siwcem zrozumiale, tym samym językiem co ja, więc czemu miały by się nie dogadać...?
Zgodnie z przewidywaniami Ala wsiadła i po prostu... pojechała. Siwe bardzo spokojne, głowa cały czas na wysokości kłębu... Na początku co i raz się zginała (moja szkoła profilaktycznego wygaszania prawopółkulowca ;-), gdy tylko poczuła boczny nacisk od side-pulla, ale szybko załapała, co jest komendą do skrętu a co do zgięcia bocznego :-) Za chwilę wędrowała noga za nogą, skręcała, szła wzdłuż ogrodzenia, stawała na WHOA! i cofała. Zatchnęło mnie po prostu, ot co! Gdzie się podziała wariatka?????
Kolejne dnia Ala wsiadła (tym razem w ruch poszło siodło klasyczne, bo Ala zdecydownie takie woli) i Siwka trzaskała nawet chody boczne pod jeźdźcem. Na drugiej jeździe! A, koń-geniusz, że o Ali nie wspomnę ;-)))
Głupio mi się zrobiło, że ja od paru lat taka niejezdna fujara jestem (a kiedyś co? mówili o mnie, że wsiadam na wszystko, co się da osiodłać ;-) i ogarnąwszy się intelektualnie (rozmowa z samą sobą) postanowiłam się reaktywować jako jeździec. Regularnie i systematycznie. W tym celu w sobotę o 21.10 zatargałam na padok siodło i zawezwałam hucka. Przybył ochoczo z powodu ROJU komarów. Nawet wyglądał na zadowolonego, że mimo późnej pory zakładam mu siodło, bo od razu pół hucka okazało się mechanicznie zabezpieczone przed owadami. Przez chwilę walczyłam ze sobą, czy nie dać se siana (gryzło mnie zarówno pomarańczowe diabelstwo, jak i to tradycyjne, szare), ale hucek zaraz by sobie pomyślał, że jestem cienias, więc wsiadłam na 15 minut. Postępowaliśmy, pozatrzymywaliśmy się, pocofaliśmy, na koniec hucek dostał ciasteczko i pochrumkując zadowolony poszedł do koni.
W niedzielę wsiadłam na małego na całe 50 min., trochę pokłusowaliśmy, trochę porobiliśmy esy-floresy (chodzenie na focus, wygibasy z obiektami etc.) a trochę eksperymentowałam z jazdą na wodzy casual. Do tej pory raczej tego unikałam, wodze trzymałam w sposób nijaki (ni to krótko, ni to długo), czyli asekuracyjnie na wszelki wypadek a tu się okazało, że niepotrzebnie, bo hucek wcale nie jest taką niedobrą łajzą, na jaką wygląda ;-) Jedyne, co mu można zarzucić, to łażenie tuż przy samym ogrodzeniu, co grozi zdjęciem jeźdźca o płot.
W ogóle fajnie się bawiliśmy, także z ziemi (włażenie na opony, proponowanie pacania w różne miejsca na oponie - pomysł hucka :-) i mały zaczął za mną łazić, pokazywać gdzie końska mucha gryzie, gdzie komar siedzi i nawet podskubywać mnie pieszczotliwie po kłębie przy czochraniu grzywy w swędzących miejscach :-) A mówiłam, że nie ma między nami tej chemii, co z Siwką i Fiśkiem...
Fisiu się naprawił, już nie kuleje, zachowuje się jak zwykle, czyli z charakterystyczną dla siebie flegmą, łazi za człowiekiem czasem nawet zbyt nachalnie, więc z niedzielę wieczorkiem poszedł na 5 minut pod siodło klasyczne, żeby sobie nie myślał...
Nie mogę się doczekać, kiedy znów pojadę na wieś... Knuję, normalnie, żeby na hucku w teren pomknąć, do lasu, który podobno jest nieopodal... Wystarczy skręcić za sąsiadem G. Ala prawie już tam była. A ja co?? Siedzimy w Gawłowie z końmi 2 lata (tak, tydzień temu niepostrzeżenie miała miejsce rocznica) a jełopy znają tylko podwórko, nasze łąki i zastodole... Fisiu nawet na drodze głównej nigdy nie był...
czwartek, 10 czerwca 2010
U Fisia poprawa
Fisiek wczoraj dostał drugi zastrzyk przeciwzapalny, akuratnie nadjechałam chwilę po tym incydencie. Gruby doczłapał się do mnie całkiem ochoczo, w stępie kulawizny w ogóle na pierwszy rzut oka nie dostrzegłam... Po jakimś czasie postanowiłam podać suplement, konie na drugim padoku, hen za wewnętrznym kręgiem (zaimplementowałam pomysł z koncepcji PADOCK PARADISE: wybieg wewnątrz wybiegu, żeby konie musiały więcej wędrować). Nieopatrznie (głupia ja) zagwizdałam, Fisiu kwiknął, wykonał roll-back i przygrzał do mnie galopem! Dawałam mu z daleka rozpaczliwe znaki, żeby gad zwolnił, bo przecież chory, chromy, kulawy, olaboga, ale gdzie tam! wyhamował dopiero tuż przed moim nosem. Wzięłam kulawca na sznurek i pod stajnię, podać glukozaminę+chondroitynę+MSM+dodatki witaminowe, czyli Syrop Cartilage Officinali. Pożarł porcję granulatu skropionego preparatem, nawet nie miauknął, że nowy smak i zapach (a nowych smaków i zapachów Fiś nie lubi i na nowe smaki i zapachy zawsze grymasi...). Zerkał za to co i raz za siebie, w stronę koni, czy są i czy widzą, że ON DOSTAŁ treściwe a ONE NIE (znaczy zdecydowanie wraca do normy ;-) Potem zabrałam kolegę za bramę na koszenie gębą trawy i przy okazji budowanie większej pewności siebie, bo kolega jest fafarafa w swoim obeznanym środowisku; jak się go gdzie indziej zaprowadzi, cykorzy bardziej od Siwki (mimo, że bije mniej piany, bo temperamentu flegmiastego). Długo się nie paśliśmy, bo KOMARY (te pomarańczowe) chmarą nad nami krążyły i dziabały... O ile Fiś to może i z komarami jest blisko obeznany, to ja niekoniecznie życzę sobie się z nimi obeznawać, więc odprowadziłam kolegę do koni. Opierał się jak mógł, ale w końcu uległ i dał się wepchnąć (za tyłek!) na padok. Wystarczyła jednak chwila mojej nieuwagi (prąd niepodłączony, dolna sprężyna niezamknięta) i Fisiu z gracją baletnicy wcale-nie-kulawej myknął pod taśmą pastuchową i powędrował na łąkę. Sam. Znaczy, zdrowy jak byk (przynajmniej na umyśle jest w 100% formie, skoro kombinuje :-)
Siwe urządziło brawerie, że jak to?? nie dość, że treściwe dostał pokątnie, to jeszcze na trawę sobie polazł??? i przyznając jej rację, musiałam wszystkie konie na łąkę puścić... Łaziły do samej ciemności (po 22.00) a i wtedy miałam problem, żeby je zgonić z powrotem za stodołę... Tak fajnie było brodzić w trawie do połowy grubaśnych brzuchów...
Siwe urządziło brawerie, że jak to?? nie dość, że treściwe dostał pokątnie, to jeszcze na trawę sobie polazł??? i przyznając jej rację, musiałam wszystkie konie na łąkę puścić... Łaziły do samej ciemności (po 22.00) a i wtedy miałam problem, żeby je zgonić z powrotem za stodołę... Tak fajnie było brodzić w trawie do połowy grubaśnych brzuchów...
wtorek, 8 czerwca 2010
Szaman chory!!!
Siedzę w pracy z zawałem. Fisiek ledwo łazi (wygląda, jakby kulał na oba przody), ma temperaturę, na początek dostał zastrzyk przeciwzapalny... Jutro po pracy gnam do niego ze wspomagającym preparatem na stawy (nie zaszkodzi, nie pomoże; brałam coś w podobie po wypadku, niby-szybciej regenerowały mi się uszkodzenia stawowo-kostne).
A taki był gad niezniszczalny... I z czego mu się to coś przyplątało?? Żadnych zgrubień, opuchlizn, cieplejszych miejsc... Nic, do czego by się można przyczepić...
Up-date: Oblubieniec donosi, że po zastrzyku trochę się poprawiło...
A taki był gad niezniszczalny... I z czego mu się to coś przyplątało?? Żadnych zgrubień, opuchlizn, cieplejszych miejsc... Nic, do czego by się można przyczepić...
Up-date: Oblubieniec donosi, że po zastrzyku trochę się poprawiło...
sobota, 5 czerwca 2010
Siedzę na wsi...
...od tygodnia. Przyjechałam, oczywiście, z entuzjazmem. Czego to ja nie dokonam! Budować będę, porządkować, zagospodarowywać... Konie zabawiać... A jeździć... Ho-ho, codziennie i na kim się da... Dziś sobota (dzień ósmy) a ja zaliczyłam jedną (sic!) jazdę na hucku, posiedzenie na Siwce i wsiądnięcie na Szamana. O, tak to wyglądają w praktyce te moje plany i postanowienia ;-)
W piątek (28 maja) wyprawa na wioskę po pracy razem z Alą. Ala ambitnie obładowana notatkami (sesja), ale do chudego twardo jedzie, bo mięśnie trzeba zwierzakowi budować ;-)
Sobota - 29 maja - Dzień Konia. Tak to u nas DAWNO nie było... Przed południem w planie jeździectwo (dziw, bo zazwyczaj zabieram się to tego typu przedsięwzięć pod wieczór, po robocie, podpierając się nosem i padając na ryło, w oparach komarów, co generalnie skutkuje tym, że zanim się dobrze rozkręcimy zapada zmrok i czas kończyć... Ku mej radości zresztą... Czy to aby nie jakiś rodzaj unikoholizmu z mojej strony? Hmmm... ;-)
Pora przedpołudniowa niektórym koniom wydała się bardzo niestosowna; hucek udawał bardzo zajętego (na wszelki wypadek ustawił się do mnie tyłem: nic nie widziałem, nic nie słyszałem) a Siwe zintensyfikowało pasienie się na piachu (i po cholerę ja im ten SAND GARD kupowałam ;-).
Fisiu tylko od razu podszedł. O, siodełko masz... To i ciasteczka pewnie w zanadrzu... Minę zrobił zadowoloną i ustawił się do siodłania. Dziwoląg. A zapraszał go kto? Na hucku miałam się zamiar na początku powozić...
Osiodłaliśmy się prowokacyjnie na golasa (znaczy bez niczego na głowie. Ani nawet bez żadnego sznurka na szyi...), Fisiu stał z godnością osobistą, ciut zadryfował przy dociąganiu latigo, ale zaraz się wygasił, bo rozkazałam WHOA! Przy zakładaniu kantarka oczywiście miała miejsce ulubiona Fisiowska zabawa, czyli łowienie paszczą sznurków. Króciuteńka, bo Sz. wie, że nie wypada... Ech, gdzie te czasy, gdy zakładanie kantarka trwało u nas 10-15 minut i zajmowało całą sesję zabawową, bo gdy Fiś dawał sobie w końcu kantarek grzecznie założyć, wypadało zakończyć (wygoda), a jak miałam gorszy dzień, to puszczałam go, by sobie poszedł precz i brałam się na pocieszenie za dzikie, ale bardzo grzeczne Siwe...
Fisiu osiodłany prezentował się majestatycznie, godnie, elegancko. Chwilę się pobawiliśmy w małe przestawianki, kółkowanie, zmiany kierunku (a, perfekcyjne konisko, tyle, że z małą tendencją uch, ja wolę stać sobie koło Ciebie a nie latać na sznurku jak jaki głupi koń... To oczywiście aluzja do Siwki eks-latawicy ;-) Mamy z Fisiulem zdecydowanie za mocne przyciąganie. Ale za to wita mnie ostatnio już nie tylko chrumkaniem, ale rżeniem pełną gębą :-)
Umyśliłam, że będę się gramolić. Z ziemi! Zwierz grzeczny, liny w paszczę nie łapie, czyli szczyt kooperatywności, szacunku, opanowania i pozytywnego podejścia u Pana Konia (jak łapie linę paszczą, a łapie często, znaczy chce figlować, wygłupiać się, negocjować swoje wersje zabawiania się... Wtedy nie kwapię się wsiadać, bo ulubiona zabawa Szamańska przy wsiadaniu to kto szybciej: czy Ty szybciej wsiądziesz, czy ja szybciej Cię za nogę capnę. I wtedy, zamiast wsiadania, wyczyniamy niezłe harce z ziemi. Aż wióry lecą a Fisiu dziób ma uśmiechnięty od ucha do ucha z uciechy :-)
...Wgramolić mi się udało, uwiesiłam się w poprzec Fisia (w poprzec czyt. w poprzek - powiedzonko babci, rodowitej Warszawianki, która tylko 2 wojenne lata spędziła na wsi... ;-). Nic. Grzecznie stoi. Wsiadłam. Siedzę. Fisiu stoi, nie cuduje, za nogę nie łapie... Koń ideał... A ileż to razy ja na nim zasiadałam do tej pory? Ze 3 razy na krzyż? I wtedy napatoczyła się Ala... Akuratnie skończyła mordować Nika ćwiczeniami budującymi plecki i dupsko... Czemuż by więc nie wykorzystać młodzieńczego entuzjazmu do jeździectwa? Ja w wieku podeszłym, jeździć to owszem (choć bez większego zapału, nie to, co kiedyś), ale na gotowe, i to najchętniej na wędzidle, precyzyjnie, na koniu przyuczonym, przynajmniej wstępnie... Kiedyś miało się ambicje i młode konie się układało osobiście, (można się było chwalić, satysfakcję się miało ;-) teraz już chyba z tego wyrosłam... Tylko Siwka mnie nie minie, bo na spokojnie może na nią wsiadać tylko ktoś, kogo Siwe dobrze zna, kto się z nią bawi z ziemi a że tylko ja się z nią wygłupiam od 6 lat (!!), to padło na mnie. Nie ma sensu wsadzać na nią pozoranta (ja na ziemi obok, pozorant z duszą na ramieniu na Siwce, Siwe z jeszcze większą duszą, spięte jak diabli i robimy oprowadzankę...). Za każdym razem My Troje: Siwka, pozorant i ja, mieliśmy zawał.
Ala przejęła Fiśka na okrągłym wybiegu, chwilę się pobawiła i wsiadła. Na wszelki wypadek trzymałam gada na linie (7 m.), ale z lekkim fantazjowaniem, że lina nie istnieje. Zrobiłyśmy lekuchną niby-oprowadzankę, potem mini-niby-lonżkę i Ala kazała się puścić ze sznurka. Do kantarka miała dopięte wodze od Pana Podkowy i hajda przed siebie. Fiś na początku mocno się zdezorientował, gapił się na mnie nie rozumiejąc, że teraz nie ja rozkazuję, tylko ktoś-nie-wiadomo-kto i to jeszcze nie po bożemu z ziemi, ale tam hen z wysoka... Musiałam usiąść na ziemi, bo inaczej gadzina za nic nie chciał ode mnie odejść a gdy próbowałam się oddalić, lazł za mną. I co to za jeździectwo takie... Niby jeźdźca się ma, a jakoby go nie było... Idealnym rozwiązaniem byłoby auto-klonowanie, wtedy mogłabym być równocześnie i na ziemi, i na koniu... Gdy usiadłam i parę razy chmajtnęłam liną, by Fiś do mnie nie podchodził, ten w końcu zaczął skupiać się na tym, na kim powinien, czyli na jeźdźcu. Ależ to jest bystrzacha! Już za moment prezentował folow the rail, skręcanie, zatrzymania (WHOA!) i cofanie. Oto jak procentuje praca z ziemi! Niby-niezajeżdzony a jakoby zajeżdzony :-) Po prostu wsiadło się i pojechało... Lekcja trwała w sumie ze 20 minut (po chwili doszła jazda z carrotem, m.in. friendly z grzbietu i skręcanie), w międzyczasie pognałam po aparat (Ala została z Fisiem - a raczej na Fisiu - sam na sam), bo przecież trzeba pofocić takie wydarzenie: pierwsza jazda naturalna na Szamanie...
Gdy wracałam, Fiś rozdarł się na mój widok, czym mnie rozczulił i dostał do gęby ciasteczko. Skończyliśmy mega-pozytywnie, Sz. zadowolony, nie chciał od nas odejść... Sielanka. Zdecydowanie Fisiu zrobił się chwilowo moim Pupilem Numer Jeden i w nagrodę poszedł na spacer za bramę, do Nika, który już się tam obżerał super-trawą.
Jako, że należy być sprawiedliwym, po jakimś czasie wymieniłam Fisia na Siwkę a na końcu wzięłam hucka. Ponieważ planuję w końcu wybrać się w jakiś teren, postanowiłam pokazać małemu okolicę. Rok już u nas mieszka, a jeszcze nigdzie od domu nie odchodził... I powędrowaliśmy a za nami Ala z Nikiem. Ustawiłam się w strefie 3. i kazałam iść. Że niby on prowadzi. Mały szedł, gały wytrzeszczał, od czasu do czasu trawę skubnął, ale był mocno podekscytowany. Parę razy zrobił stopa, ale dość szybko doszliśmy do drogi głównej. I poszlibyśmy dalej, ale najpierw napatoczyła się Pani na Rowerze, potem Sąsiad na Traktorze i trzeba było powymieniać konwencjonalne uwagi na temat, jaki to wypoczynek na łonie natury, jak to fajnie mieć konika etc. Konie grzecznie się pasły. Do czasu. Zagadana z sąsiadem straciła czujność i nie spostrzegłam, że hucuś wziął linę pomiędzy przednie nogi i postanowił wrócić do domu: miło było, ale ja spadam na chatę. Puściłam falę, ale kolega nic sobie z niej nie zrobił, uznał natomiast, że lina pacająca go po boku to na pewno sygnał do zagęszczenia ruchów i ruszył kłusem. Odpadłam od liny po jakichś 10 m. a kolega pognał przez jęczmień sąsiada (na szczęście nie tego od traktora ;-) na skróty do domu. Niko tylko popatrzył za oddalającą się małą łajzą i spokojnie wrócił do skubania trawy. Oczywiście nie dałam za wygraną. Z powrotem pod chałupę, hucka za głowę (znaczy za linę, co ja za sobą powlókł do domu; ma szczęście, ze nie urwał skórki, bo by była kijoterapia ;-) i z powrotem na spacer. Tym razem byłam czujna jak ważka i gdy hucuś próbował w połowie naszej drogi zawrócić, doigrał się intensywnego cofania a la Bernie ;-) Oczywiście w stronę domu, skoro mu tak zależy, żeby wracać ;-)
Poszliśmy, minęliśmy trefne miejsce (prowokacyjnie dałam się tam chwilę popaść, a nóż będzie okazja do poznęcania się, naturalnie, gdyby mały chciał się znowu zabrać ;-) Jak się można było spodziewać, ten spacer odbył się bez sensacji. Bestia jest cwana...
Musiała jednak moja charyzma jakoś na hucka podziałać, bo następnego dnia po raz pierwszy pozwolił mi do siebie podejść i się wygłaskać podczas leżakowania :-)
W poniedziałek (31 maja) znów nas zalało. W stajni ponownie 30 cm. wody, w studni równo z gruntem, w każdym zagłębieniu terenu woda a rzeka tak wylała, że aż poleciałam z Bobkiem filmować topiel, bo by mi nikt nie uwierzył, że ta zanikowa struga tak potrafi buzować... Przy samym padoku płynęła i zatopiła część końskiej łąki...
W czwartek (3 czerwca) dziecię Gośka, które pojawiło się na wsi wraz z Narzeczonym, wsiądnęło na Szamana. Na oklep. Najpierw zaliczyła hucka, który bardzo niezadowolony, że chude wsiada na niego bez siodła i odgniata mu plecki, parę razy zapodał protestacyjny bryk z pokwikiwaniem, kulenie uszu i ogólnie epatował bardzo zniesmaczoną miną. A dziecię z duszą na ramieniu pomykało na kantarku, więc kontrolę nad cwaniakiem miało nieszczególną. Gadajta co chceta, co wędzidło, to wędzidło ;-)
Przesiadło się więc dziecię na Szamana, nie bez pewnego niepokoju, bo jakby tak wielki zaczął pobryki to gleba murowana... Fiś jednakowoż ani myślał wydziwiać, chodził bardzo grzecznie. Wtedy po raz pierwszy zauważyłyśmy, że coś jakby nie tak z jego chodem. Sztywny jakiś, niby nie-kulejący, ale lewa przednia jakoś tak jakby krócej idzie...
Kolejnego dnia (piątek) Szaman zaczął wyraźnie kuleć na lewy przód i ogólnie jakoś tak dziwnie chodzić... Początkowo szczególnie mnie to nie zaniepokoiło, zakwalifikowałam sprawę jako uraz po-huckowy (tłuką się, aż wióry lecą, Szaman ma całe łopatki i boki pogryzione i okopane), ale w sobotę było jeszcze gorzej... Fiś raczej stał niż wędrował, a prawą przednią najchętniej opierał na pazurku... A niby kulał na lewą, czyli tę powinien odciążać...
W niedzielę przy powrocie z padoku odmówił pójścia za końmi za stodołę, tylko został ze mną na podwórku... Stanął pod wiatą nowo-stajenną i przyglądał się drzemiąc, jak noszę deski... Tym mnie najbardziej zaniepokoił, bo instynkt stadny to on jednak ma i raczej nie przepada za samotnością (bez koni)... Tym razem nawet nie zerknął, gdy jego stado zniknęło za rogiem stodoły... Pozwoliłam mu na asystę, ale w końcu musiałam go na padok odprowadzić, bo psy tylko czyhały, żeby urządzić polowanko; Fiś nie reagował na prowokacyjne zerki i podchody Bobka, więc drapieżniki robiły się coraz bardziej śmiałe... Krzywdy by oczywiście nie zrobiły, ale z pewnością musiałby Fiś wiać...
Teraz siedzę w biurze i oczywiście się zamartwiam. Mam nadzieję, że to tylko objaw po jakiejś bójce i wkrótce ustąpi... Raz byłam świadkiem, jak hucek atakuje Szamana, ten się wspina a hucek wisi w powietrzu uwieszony zębami na Fisiowej łopatce...
Na wszelki wypadek poprosiłam Koleżankę z Gołębi o zastrzyk przeciwzapalny, zainwestuję też w jakąś glukozaminę z MSM-em... Oby tylko nie było to coś gorszego...
4 czerwca - budowa ni to stajni, ni to stodółki...
6 czerwca
W piątek (28 maja) wyprawa na wioskę po pracy razem z Alą. Ala ambitnie obładowana notatkami (sesja), ale do chudego twardo jedzie, bo mięśnie trzeba zwierzakowi budować ;-)
Sobota - 29 maja - Dzień Konia. Tak to u nas DAWNO nie było... Przed południem w planie jeździectwo (dziw, bo zazwyczaj zabieram się to tego typu przedsięwzięć pod wieczór, po robocie, podpierając się nosem i padając na ryło, w oparach komarów, co generalnie skutkuje tym, że zanim się dobrze rozkręcimy zapada zmrok i czas kończyć... Ku mej radości zresztą... Czy to aby nie jakiś rodzaj unikoholizmu z mojej strony? Hmmm... ;-)
Pora przedpołudniowa niektórym koniom wydała się bardzo niestosowna; hucek udawał bardzo zajętego (na wszelki wypadek ustawił się do mnie tyłem: nic nie widziałem, nic nie słyszałem) a Siwe zintensyfikowało pasienie się na piachu (i po cholerę ja im ten SAND GARD kupowałam ;-).
Fisiu tylko od razu podszedł. O, siodełko masz... To i ciasteczka pewnie w zanadrzu... Minę zrobił zadowoloną i ustawił się do siodłania. Dziwoląg. A zapraszał go kto? Na hucku miałam się zamiar na początku powozić...
Osiodłaliśmy się prowokacyjnie na golasa (znaczy bez niczego na głowie. Ani nawet bez żadnego sznurka na szyi...), Fisiu stał z godnością osobistą, ciut zadryfował przy dociąganiu latigo, ale zaraz się wygasił, bo rozkazałam WHOA! Przy zakładaniu kantarka oczywiście miała miejsce ulubiona Fisiowska zabawa, czyli łowienie paszczą sznurków. Króciuteńka, bo Sz. wie, że nie wypada... Ech, gdzie te czasy, gdy zakładanie kantarka trwało u nas 10-15 minut i zajmowało całą sesję zabawową, bo gdy Fiś dawał sobie w końcu kantarek grzecznie założyć, wypadało zakończyć (wygoda), a jak miałam gorszy dzień, to puszczałam go, by sobie poszedł precz i brałam się na pocieszenie za dzikie, ale bardzo grzeczne Siwe...
Fisiu osiodłany prezentował się majestatycznie, godnie, elegancko. Chwilę się pobawiliśmy w małe przestawianki, kółkowanie, zmiany kierunku (a, perfekcyjne konisko, tyle, że z małą tendencją uch, ja wolę stać sobie koło Ciebie a nie latać na sznurku jak jaki głupi koń... To oczywiście aluzja do Siwki eks-latawicy ;-) Mamy z Fisiulem zdecydowanie za mocne przyciąganie. Ale za to wita mnie ostatnio już nie tylko chrumkaniem, ale rżeniem pełną gębą :-)
Umyśliłam, że będę się gramolić. Z ziemi! Zwierz grzeczny, liny w paszczę nie łapie, czyli szczyt kooperatywności, szacunku, opanowania i pozytywnego podejścia u Pana Konia (jak łapie linę paszczą, a łapie często, znaczy chce figlować, wygłupiać się, negocjować swoje wersje zabawiania się... Wtedy nie kwapię się wsiadać, bo ulubiona zabawa Szamańska przy wsiadaniu to kto szybciej: czy Ty szybciej wsiądziesz, czy ja szybciej Cię za nogę capnę. I wtedy, zamiast wsiadania, wyczyniamy niezłe harce z ziemi. Aż wióry lecą a Fisiu dziób ma uśmiechnięty od ucha do ucha z uciechy :-)
...Wgramolić mi się udało, uwiesiłam się w poprzec Fisia (w poprzec czyt. w poprzek - powiedzonko babci, rodowitej Warszawianki, która tylko 2 wojenne lata spędziła na wsi... ;-). Nic. Grzecznie stoi. Wsiadłam. Siedzę. Fisiu stoi, nie cuduje, za nogę nie łapie... Koń ideał... A ileż to razy ja na nim zasiadałam do tej pory? Ze 3 razy na krzyż? I wtedy napatoczyła się Ala... Akuratnie skończyła mordować Nika ćwiczeniami budującymi plecki i dupsko... Czemuż by więc nie wykorzystać młodzieńczego entuzjazmu do jeździectwa? Ja w wieku podeszłym, jeździć to owszem (choć bez większego zapału, nie to, co kiedyś), ale na gotowe, i to najchętniej na wędzidle, precyzyjnie, na koniu przyuczonym, przynajmniej wstępnie... Kiedyś miało się ambicje i młode konie się układało osobiście, (można się było chwalić, satysfakcję się miało ;-) teraz już chyba z tego wyrosłam... Tylko Siwka mnie nie minie, bo na spokojnie może na nią wsiadać tylko ktoś, kogo Siwe dobrze zna, kto się z nią bawi z ziemi a że tylko ja się z nią wygłupiam od 6 lat (!!), to padło na mnie. Nie ma sensu wsadzać na nią pozoranta (ja na ziemi obok, pozorant z duszą na ramieniu na Siwce, Siwe z jeszcze większą duszą, spięte jak diabli i robimy oprowadzankę...). Za każdym razem My Troje: Siwka, pozorant i ja, mieliśmy zawał.
Ala przejęła Fiśka na okrągłym wybiegu, chwilę się pobawiła i wsiadła. Na wszelki wypadek trzymałam gada na linie (7 m.), ale z lekkim fantazjowaniem, że lina nie istnieje. Zrobiłyśmy lekuchną niby-oprowadzankę, potem mini-niby-lonżkę i Ala kazała się puścić ze sznurka. Do kantarka miała dopięte wodze od Pana Podkowy i hajda przed siebie. Fiś na początku mocno się zdezorientował, gapił się na mnie nie rozumiejąc, że teraz nie ja rozkazuję, tylko ktoś-nie-wiadomo-kto i to jeszcze nie po bożemu z ziemi, ale tam hen z wysoka... Musiałam usiąść na ziemi, bo inaczej gadzina za nic nie chciał ode mnie odejść a gdy próbowałam się oddalić, lazł za mną. I co to za jeździectwo takie... Niby jeźdźca się ma, a jakoby go nie było... Idealnym rozwiązaniem byłoby auto-klonowanie, wtedy mogłabym być równocześnie i na ziemi, i na koniu... Gdy usiadłam i parę razy chmajtnęłam liną, by Fiś do mnie nie podchodził, ten w końcu zaczął skupiać się na tym, na kim powinien, czyli na jeźdźcu. Ależ to jest bystrzacha! Już za moment prezentował folow the rail, skręcanie, zatrzymania (WHOA!) i cofanie. Oto jak procentuje praca z ziemi! Niby-niezajeżdzony a jakoby zajeżdzony :-) Po prostu wsiadło się i pojechało... Lekcja trwała w sumie ze 20 minut (po chwili doszła jazda z carrotem, m.in. friendly z grzbietu i skręcanie), w międzyczasie pognałam po aparat (Ala została z Fisiem - a raczej na Fisiu - sam na sam), bo przecież trzeba pofocić takie wydarzenie: pierwsza jazda naturalna na Szamanie...
Gdy wracałam, Fiś rozdarł się na mój widok, czym mnie rozczulił i dostał do gęby ciasteczko. Skończyliśmy mega-pozytywnie, Sz. zadowolony, nie chciał od nas odejść... Sielanka. Zdecydowanie Fisiu zrobił się chwilowo moim Pupilem Numer Jeden i w nagrodę poszedł na spacer za bramę, do Nika, który już się tam obżerał super-trawą.
Jako, że należy być sprawiedliwym, po jakimś czasie wymieniłam Fisia na Siwkę a na końcu wzięłam hucka. Ponieważ planuję w końcu wybrać się w jakiś teren, postanowiłam pokazać małemu okolicę. Rok już u nas mieszka, a jeszcze nigdzie od domu nie odchodził... I powędrowaliśmy a za nami Ala z Nikiem. Ustawiłam się w strefie 3. i kazałam iść. Że niby on prowadzi. Mały szedł, gały wytrzeszczał, od czasu do czasu trawę skubnął, ale był mocno podekscytowany. Parę razy zrobił stopa, ale dość szybko doszliśmy do drogi głównej. I poszlibyśmy dalej, ale najpierw napatoczyła się Pani na Rowerze, potem Sąsiad na Traktorze i trzeba było powymieniać konwencjonalne uwagi na temat, jaki to wypoczynek na łonie natury, jak to fajnie mieć konika etc. Konie grzecznie się pasły. Do czasu. Zagadana z sąsiadem straciła czujność i nie spostrzegłam, że hucuś wziął linę pomiędzy przednie nogi i postanowił wrócić do domu: miło było, ale ja spadam na chatę. Puściłam falę, ale kolega nic sobie z niej nie zrobił, uznał natomiast, że lina pacająca go po boku to na pewno sygnał do zagęszczenia ruchów i ruszył kłusem. Odpadłam od liny po jakichś 10 m. a kolega pognał przez jęczmień sąsiada (na szczęście nie tego od traktora ;-) na skróty do domu. Niko tylko popatrzył za oddalającą się małą łajzą i spokojnie wrócił do skubania trawy. Oczywiście nie dałam za wygraną. Z powrotem pod chałupę, hucka za głowę (znaczy za linę, co ja za sobą powlókł do domu; ma szczęście, ze nie urwał skórki, bo by była kijoterapia ;-) i z powrotem na spacer. Tym razem byłam czujna jak ważka i gdy hucuś próbował w połowie naszej drogi zawrócić, doigrał się intensywnego cofania a la Bernie ;-) Oczywiście w stronę domu, skoro mu tak zależy, żeby wracać ;-)
Poszliśmy, minęliśmy trefne miejsce (prowokacyjnie dałam się tam chwilę popaść, a nóż będzie okazja do poznęcania się, naturalnie, gdyby mały chciał się znowu zabrać ;-) Jak się można było spodziewać, ten spacer odbył się bez sensacji. Bestia jest cwana...
Musiała jednak moja charyzma jakoś na hucka podziałać, bo następnego dnia po raz pierwszy pozwolił mi do siebie podejść i się wygłaskać podczas leżakowania :-)
W poniedziałek (31 maja) znów nas zalało. W stajni ponownie 30 cm. wody, w studni równo z gruntem, w każdym zagłębieniu terenu woda a rzeka tak wylała, że aż poleciałam z Bobkiem filmować topiel, bo by mi nikt nie uwierzył, że ta zanikowa struga tak potrafi buzować... Przy samym padoku płynęła i zatopiła część końskiej łąki...
W czwartek (3 czerwca) dziecię Gośka, które pojawiło się na wsi wraz z Narzeczonym, wsiądnęło na Szamana. Na oklep. Najpierw zaliczyła hucka, który bardzo niezadowolony, że chude wsiada na niego bez siodła i odgniata mu plecki, parę razy zapodał protestacyjny bryk z pokwikiwaniem, kulenie uszu i ogólnie epatował bardzo zniesmaczoną miną. A dziecię z duszą na ramieniu pomykało na kantarku, więc kontrolę nad cwaniakiem miało nieszczególną. Gadajta co chceta, co wędzidło, to wędzidło ;-)
Przesiadło się więc dziecię na Szamana, nie bez pewnego niepokoju, bo jakby tak wielki zaczął pobryki to gleba murowana... Fiś jednakowoż ani myślał wydziwiać, chodził bardzo grzecznie. Wtedy po raz pierwszy zauważyłyśmy, że coś jakby nie tak z jego chodem. Sztywny jakiś, niby nie-kulejący, ale lewa przednia jakoś tak jakby krócej idzie...
Kolejnego dnia (piątek) Szaman zaczął wyraźnie kuleć na lewy przód i ogólnie jakoś tak dziwnie chodzić... Początkowo szczególnie mnie to nie zaniepokoiło, zakwalifikowałam sprawę jako uraz po-huckowy (tłuką się, aż wióry lecą, Szaman ma całe łopatki i boki pogryzione i okopane), ale w sobotę było jeszcze gorzej... Fiś raczej stał niż wędrował, a prawą przednią najchętniej opierał na pazurku... A niby kulał na lewą, czyli tę powinien odciążać...
W niedzielę przy powrocie z padoku odmówił pójścia za końmi za stodołę, tylko został ze mną na podwórku... Stanął pod wiatą nowo-stajenną i przyglądał się drzemiąc, jak noszę deski... Tym mnie najbardziej zaniepokoił, bo instynkt stadny to on jednak ma i raczej nie przepada za samotnością (bez koni)... Tym razem nawet nie zerknął, gdy jego stado zniknęło za rogiem stodoły... Pozwoliłam mu na asystę, ale w końcu musiałam go na padok odprowadzić, bo psy tylko czyhały, żeby urządzić polowanko; Fiś nie reagował na prowokacyjne zerki i podchody Bobka, więc drapieżniki robiły się coraz bardziej śmiałe... Krzywdy by oczywiście nie zrobiły, ale z pewnością musiałby Fiś wiać...
Teraz siedzę w biurze i oczywiście się zamartwiam. Mam nadzieję, że to tylko objaw po jakiejś bójce i wkrótce ustąpi... Raz byłam świadkiem, jak hucek atakuje Szamana, ten się wspina a hucek wisi w powietrzu uwieszony zębami na Fisiowej łopatce...
Na wszelki wypadek poprosiłam Koleżankę z Gołębi o zastrzyk przeciwzapalny, zainwestuję też w jakąś glukozaminę z MSM-em... Oby tylko nie było to coś gorszego...
4 czerwca - budowa ni to stajni, ni to stodółki...
6 czerwca
Subskrybuj:
Posty (Atom)