...od tygodnia. Przyjechałam, oczywiście, z entuzjazmem. Czego to ja nie dokonam! Budować będę, porządkować, zagospodarowywać... Konie zabawiać... A jeździć... Ho-ho, codziennie i na kim się da... Dziś sobota (dzień ósmy) a ja zaliczyłam jedną (sic!) jazdę na hucku, posiedzenie na Siwce i wsiądnięcie na Szamana. O, tak to wyglądają w praktyce te moje plany i postanowienia ;-)
W piątek (28 maja) wyprawa na wioskę po pracy razem z Alą. Ala ambitnie obładowana notatkami (sesja), ale do chudego twardo jedzie, bo mięśnie trzeba zwierzakowi budować ;-)
Sobota - 29 maja - Dzień Konia. Tak to u nas DAWNO nie było... Przed południem w planie jeździectwo (dziw, bo zazwyczaj zabieram się to tego typu przedsięwzięć pod wieczór, po robocie, podpierając się nosem i padając na ryło, w oparach komarów, co generalnie skutkuje tym, że zanim się dobrze rozkręcimy zapada zmrok i czas kończyć... Ku mej radości zresztą... Czy to aby nie jakiś rodzaj unikoholizmu z mojej strony? Hmmm... ;-)
Pora przedpołudniowa niektórym koniom wydała się bardzo niestosowna; hucek udawał bardzo zajętego (na wszelki wypadek ustawił się do mnie tyłem: nic nie widziałem, nic nie słyszałem) a Siwe zintensyfikowało pasienie się na piachu (i po cholerę ja im ten SAND GARD kupowałam ;-).
Fisiu tylko od razu podszedł. O, siodełko masz... To i ciasteczka pewnie w zanadrzu... Minę zrobił zadowoloną i ustawił się do siodłania. Dziwoląg. A zapraszał go kto? Na hucku miałam się zamiar na początku powozić...
Osiodłaliśmy się prowokacyjnie na golasa (znaczy bez niczego na głowie. Ani nawet bez żadnego sznurka na szyi...), Fisiu stał z godnością osobistą, ciut zadryfował przy dociąganiu latigo, ale zaraz się wygasił, bo rozkazałam WHOA! Przy zakładaniu kantarka oczywiście miała miejsce ulubiona Fisiowska zabawa, czyli łowienie paszczą sznurków. Króciuteńka, bo Sz. wie, że nie wypada... Ech, gdzie te czasy, gdy zakładanie kantarka trwało u nas 10-15 minut i zajmowało całą sesję zabawową, bo gdy Fiś dawał sobie w końcu kantarek grzecznie założyć, wypadało zakończyć (wygoda), a jak miałam gorszy dzień, to puszczałam go, by sobie poszedł precz i brałam się na pocieszenie za dzikie, ale bardzo grzeczne Siwe...
Fisiu osiodłany prezentował się majestatycznie, godnie, elegancko. Chwilę się pobawiliśmy w małe przestawianki, kółkowanie, zmiany kierunku (a, perfekcyjne konisko, tyle, że z małą tendencją uch, ja wolę stać sobie koło Ciebie a nie latać na sznurku jak jaki głupi koń... To oczywiście aluzja do Siwki eks-latawicy ;-) Mamy z Fisiulem zdecydowanie za mocne przyciąganie. Ale za to wita mnie ostatnio już nie tylko chrumkaniem, ale rżeniem pełną gębą :-)
Umyśliłam, że będę się gramolić. Z ziemi! Zwierz grzeczny, liny w paszczę nie łapie, czyli szczyt kooperatywności, szacunku, opanowania i pozytywnego podejścia u Pana Konia (jak łapie linę paszczą, a łapie często, znaczy chce figlować, wygłupiać się, negocjować swoje wersje zabawiania się... Wtedy nie kwapię się wsiadać, bo ulubiona zabawa Szamańska przy wsiadaniu to kto szybciej: czy Ty szybciej wsiądziesz, czy ja szybciej Cię za nogę capnę. I wtedy, zamiast wsiadania, wyczyniamy niezłe harce z ziemi. Aż wióry lecą a Fisiu dziób ma uśmiechnięty od ucha do ucha z uciechy :-)
...Wgramolić mi się udało, uwiesiłam się w poprzec Fisia (w poprzec czyt. w poprzek - powiedzonko babci, rodowitej Warszawianki, która tylko 2 wojenne lata spędziła na wsi... ;-). Nic. Grzecznie stoi. Wsiadłam. Siedzę. Fisiu stoi, nie cuduje, za nogę nie łapie... Koń ideał... A ileż to razy ja na nim zasiadałam do tej pory? Ze 3 razy na krzyż? I wtedy napatoczyła się Ala... Akuratnie skończyła mordować Nika ćwiczeniami budującymi plecki i dupsko... Czemuż by więc nie wykorzystać młodzieńczego entuzjazmu do jeździectwa? Ja w wieku podeszłym, jeździć to owszem (choć bez większego zapału, nie to, co kiedyś), ale na gotowe, i to najchętniej na wędzidle, precyzyjnie, na koniu przyuczonym, przynajmniej wstępnie... Kiedyś miało się ambicje i młode konie się układało osobiście, (można się było chwalić, satysfakcję się miało ;-) teraz już chyba z tego wyrosłam... Tylko Siwka mnie nie minie, bo na spokojnie może na nią wsiadać tylko ktoś, kogo Siwe dobrze zna, kto się z nią bawi z ziemi a że tylko ja się z nią wygłupiam od 6 lat (!!), to padło na mnie. Nie ma sensu wsadzać na nią pozoranta (ja na ziemi obok, pozorant z duszą na ramieniu na Siwce, Siwe z jeszcze większą duszą, spięte jak diabli i robimy oprowadzankę...). Za każdym razem My Troje: Siwka, pozorant i ja, mieliśmy zawał.
Ala przejęła Fiśka na okrągłym wybiegu, chwilę się pobawiła i wsiadła. Na wszelki wypadek trzymałam gada na linie (7 m.), ale z lekkim fantazjowaniem, że lina nie istnieje. Zrobiłyśmy lekuchną niby-oprowadzankę, potem mini-niby-lonżkę i Ala kazała się puścić ze sznurka. Do kantarka miała dopięte wodze od Pana Podkowy i hajda przed siebie. Fiś na początku mocno się zdezorientował, gapił się na mnie nie rozumiejąc, że teraz nie ja rozkazuję, tylko ktoś-nie-wiadomo-kto i to jeszcze nie po bożemu z ziemi, ale tam hen z wysoka... Musiałam usiąść na ziemi, bo inaczej gadzina za nic nie chciał ode mnie odejść a gdy próbowałam się oddalić, lazł za mną. I co to za jeździectwo takie... Niby jeźdźca się ma, a jakoby go nie było... Idealnym rozwiązaniem byłoby auto-klonowanie, wtedy mogłabym być równocześnie i na ziemi, i na koniu... Gdy usiadłam i parę razy chmajtnęłam liną, by Fiś do mnie nie podchodził, ten w końcu zaczął skupiać się na tym, na kim powinien, czyli na jeźdźcu. Ależ to jest bystrzacha! Już za moment prezentował folow the rail, skręcanie, zatrzymania (WHOA!) i cofanie. Oto jak procentuje praca z ziemi! Niby-niezajeżdzony a jakoby zajeżdzony :-) Po prostu wsiadło się i pojechało... Lekcja trwała w sumie ze 20 minut (po chwili doszła jazda z carrotem, m.in. friendly z grzbietu i skręcanie), w międzyczasie pognałam po aparat (Ala została z Fisiem - a raczej na Fisiu - sam na sam), bo przecież trzeba pofocić takie wydarzenie: pierwsza jazda naturalna na Szamanie...
Gdy wracałam, Fiś rozdarł się na mój widok, czym mnie rozczulił i dostał do gęby ciasteczko. Skończyliśmy mega-pozytywnie, Sz. zadowolony, nie chciał od nas odejść... Sielanka. Zdecydowanie Fisiu zrobił się chwilowo moim Pupilem Numer Jeden i w nagrodę poszedł na spacer za bramę, do Nika, który już się tam obżerał super-trawą.
Jako, że należy być sprawiedliwym, po jakimś czasie wymieniłam Fisia na Siwkę a na końcu wzięłam hucka. Ponieważ planuję w końcu wybrać się w jakiś teren, postanowiłam pokazać małemu okolicę. Rok już u nas mieszka, a jeszcze nigdzie od domu nie odchodził... I powędrowaliśmy a za nami Ala z Nikiem. Ustawiłam się w strefie 3. i kazałam iść. Że niby on prowadzi. Mały szedł, gały wytrzeszczał, od czasu do czasu trawę skubnął, ale był mocno podekscytowany. Parę razy zrobił stopa, ale dość szybko doszliśmy do drogi głównej. I poszlibyśmy dalej, ale najpierw napatoczyła się Pani na Rowerze, potem Sąsiad na Traktorze i trzeba było powymieniać konwencjonalne uwagi na temat, jaki to wypoczynek na łonie natury, jak to fajnie mieć konika etc. Konie grzecznie się pasły. Do czasu. Zagadana z sąsiadem straciła czujność i nie spostrzegłam, że hucuś wziął linę pomiędzy przednie nogi i postanowił wrócić do domu: miło było, ale ja spadam na chatę. Puściłam falę, ale kolega nic sobie z niej nie zrobił, uznał natomiast, że lina pacająca go po boku to na pewno sygnał do zagęszczenia ruchów i ruszył kłusem. Odpadłam od liny po jakichś 10 m. a kolega pognał przez jęczmień sąsiada (na szczęście nie tego od traktora ;-) na skróty do domu. Niko tylko popatrzył za oddalającą się małą łajzą i spokojnie wrócił do skubania trawy. Oczywiście nie dałam za wygraną. Z powrotem pod chałupę, hucka za głowę (znaczy za linę, co ja za sobą powlókł do domu; ma szczęście, ze nie urwał skórki, bo by była kijoterapia ;-) i z powrotem na spacer. Tym razem byłam czujna jak ważka i gdy hucuś próbował w połowie naszej drogi zawrócić, doigrał się intensywnego cofania a la Bernie ;-) Oczywiście w stronę domu, skoro mu tak zależy, żeby wracać ;-)
Poszliśmy, minęliśmy trefne miejsce (prowokacyjnie dałam się tam chwilę popaść, a nóż będzie okazja do poznęcania się, naturalnie, gdyby mały chciał się znowu zabrać ;-) Jak się można było spodziewać, ten spacer odbył się bez sensacji. Bestia jest cwana...
Musiała jednak moja charyzma jakoś na hucka podziałać, bo następnego dnia po raz pierwszy pozwolił mi do siebie podejść i się wygłaskać podczas leżakowania :-)
W poniedziałek (31 maja) znów nas zalało. W stajni ponownie 30 cm. wody, w studni równo z gruntem, w każdym zagłębieniu terenu woda a rzeka tak wylała, że aż poleciałam z Bobkiem filmować topiel, bo by mi nikt nie uwierzył, że ta zanikowa struga tak potrafi buzować... Przy samym padoku płynęła i zatopiła część końskiej łąki...
W czwartek (3 czerwca) dziecię Gośka, które pojawiło się na wsi wraz z Narzeczonym, wsiądnęło na Szamana. Na oklep. Najpierw zaliczyła hucka, który bardzo niezadowolony, że chude wsiada na niego bez siodła i odgniata mu plecki, parę razy zapodał protestacyjny bryk z pokwikiwaniem, kulenie uszu i ogólnie epatował bardzo zniesmaczoną miną. A dziecię z duszą na ramieniu pomykało na kantarku, więc kontrolę nad cwaniakiem miało nieszczególną. Gadajta co chceta, co wędzidło, to wędzidło ;-)
Przesiadło się więc dziecię na Szamana, nie bez pewnego niepokoju, bo jakby tak wielki zaczął pobryki to gleba murowana... Fiś jednakowoż ani myślał wydziwiać, chodził bardzo grzecznie. Wtedy po raz pierwszy zauważyłyśmy, że coś jakby nie tak z jego chodem. Sztywny jakiś, niby nie-kulejący, ale lewa przednia jakoś tak jakby krócej idzie...
Kolejnego dnia (piątek) Szaman zaczął wyraźnie kuleć na lewy przód i ogólnie jakoś tak dziwnie chodzić... Początkowo szczególnie mnie to nie zaniepokoiło, zakwalifikowałam sprawę jako uraz po-huckowy (tłuką się, aż wióry lecą, Szaman ma całe łopatki i boki pogryzione i okopane), ale w sobotę było jeszcze gorzej... Fiś raczej stał niż wędrował, a prawą przednią najchętniej opierał na pazurku... A niby kulał na lewą, czyli tę powinien odciążać...
W niedzielę przy powrocie z padoku odmówił pójścia za końmi za stodołę, tylko został ze mną na podwórku... Stanął pod wiatą nowo-stajenną i przyglądał się drzemiąc, jak noszę deski... Tym mnie najbardziej zaniepokoił, bo instynkt stadny to on jednak ma i raczej nie przepada za samotnością (bez koni)... Tym razem nawet nie zerknął, gdy jego stado zniknęło za rogiem stodoły... Pozwoliłam mu na asystę, ale w końcu musiałam go na padok odprowadzić, bo psy tylko czyhały, żeby urządzić polowanko; Fiś nie reagował na prowokacyjne zerki i podchody Bobka, więc drapieżniki robiły się coraz bardziej śmiałe... Krzywdy by oczywiście nie zrobiły, ale z pewnością musiałby Fiś wiać...
Teraz siedzę w biurze i oczywiście się zamartwiam. Mam nadzieję, że to tylko objaw po jakiejś bójce i wkrótce ustąpi... Raz byłam świadkiem, jak hucek atakuje Szamana, ten się wspina a hucek wisi w powietrzu uwieszony zębami na Fisiowej łopatce...
Na wszelki wypadek poprosiłam Koleżankę z Gołębi o zastrzyk przeciwzapalny, zainwestuję też w jakąś glukozaminę z MSM-em... Oby tylko nie było to coś gorszego...
4 czerwca - budowa ni to stajni, ni to stodółki...
6 czerwca
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz