...co się zowie.
W związku z powyższym zamiast jeździectwa (ani konia nie tknęłam, cholera... a wszystko przez Alę, bo wyjechała do domu ;-) było kopanie stawu na zastodolu. Z dziecięciem śmy kopały. Szpadlami. Że niby ma być to zbiornik na wody opadowe a dodatkowo (gdy sucho) obiekt do trenowania i ćwiczenia końskiego refleksu: a nóż który się zagapi i wpadnie do dołka? Niezłą dziurę w ziemi wyprodukowałyśmy :-)
A z wykopywanej ziemi powstaje kolejna górka (raczej pasmo górskie)... Za chwilę zastodole będzie wyglądało jak prawdziwe Himalaje :-)
Fisiu już zagłębienie terenu obejrzał, pozaglądał, głowę poprzekrzywiał, przeszedł się po płyciźnie...
Ale najważniejsze z wieści letnich: skosilim (tak się tutaj mówi) łąkę. Kosił traktor, my z Gośką ciachałyśmy ręcznie (nożycami do żywopłotu ;-) pobocza łąki i rowy odwadniające. Konie kibicowały, bo co i raz porcja lądowała na przedbramiu.
Trawa miejscami po szyję (!), gruba, kwitnąca... Mimo to schnie pięknie, bo pogoda cudna... Zwózka najprawdopodobniej we wtorek, czyli mnie ominie... Nie wiem, czy się cieszyć, czy smucić, bo lubię doglądnąć osobiście prac polowych (czyt. zapierniczać w polu)...
Chyba jednak się cieszę, bo po szpadlu i nożycach tak mnie wszystko boli, że nie wiem, czy byłabym w stanie choćby traktorem podjeżdżać... Że o targaniu kostek nie wspomnę... ;-)
Konie miały labę i luz, przewalały się gromadnie po okolicy.
W weekendy robię gadzinom dni otwarte: otwieram zastodole, dużą łąkę, podwórko i przedbramie (padok ad hoc wytyczany latem przed wjazdem celem oczyszczania terenu z zielska). Zwierzaki walają się gdzie chcą a to gromadą, a to indywidualnie (zazwyczaj gromadą, Niko tylko lubi samotnie od czasu do czasu) po terenie, chętnie wybierają miejsce walania się blisko ludzi... Przy okazji oswajają się z różnymi strasznościami, bo w różnych miejscach porobione są pułapki na konie (najczęściej są to pouwieszane rozmaite folie, najchętniej białe, w miejscach najmniej spodziewanych...). Ostatnio przyłapałam hucka, jak studiował nową reklamówkę powieszoną przy bramie: wsadził w nią nos i przeniouchiwał zawartość. O, tak się łajzy boją! Nawet Siwe okiem nie mrugnie na takie strachy ;-) Co i raz muszę zmieniać aranżacje, żeby choć podniesienie głowy wykrzesać z towarzystwa ;-)
Interesujące jest obserwowanie rytuałów naszego stada: kiedy jedzą, wędrują do poidła, pokładają się (hucek i Fisiek polegiwali sobie na podwórku, takie luzaki :-), kiedy drzemią stadnie na stojaka... Okazuje się, że koniom bardzo podoba się wystawanie w cieniu pod kasztanem i wiatą nowej stajni (zwanej stajnią z przyzwyczajenie, teraz pełni funkcję małej stodoły)... W wąskim przejściu (1,5 m.) staje toto wszystko zbite w gromadkę, wachluje się wzajemnie ogonami, leniwie zerka, czy idzie jaki człowiek, żeby mu pokazać, gdzie aktualnie mucha gryzie... Fisiu zerka szczególnie, jakiś się taki rozmamłany zrobił po tym kulawkowaniu, przyjacielski... nie podszczypuje, bródkę mi tylko kładzie na ramieniu (i dla funu wciska coraz mocniej, czyli nie całkiem zdziadział ;-) łazi za mną... fajny taki... aż się zastanawiam, czy on aby nie chory...? I kantarek godnie znosi, nieszczególnie paszczą łapie... Ot, nachrapniczek lekuchno skubnie przy zakładaniu, z nawyku ;-)
Ubolewam nad brakiem końskiej aktywności, specjalnie aparat wzięłam, bo dziecię foty robi cudne, więc chciałam się w końcu uwiecznić na hucku i Fiśku, żeby zobaczyć, na kim się prezentuję godniej (z pewnością na hucyku ;-) i na kogo się zasadzać, a tu nici... No nic, mam nadzieję, że uda się kolejnym razem :-) Chyba, że znowu wypadną jakieś vis maior prace polowe ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz