Przykra sprawa: wakacje me dobiegły kresu. Z tej żałości nawet nie bardzo chce mi się w tym oto miejscu produkować :-(
A działo się. Jak zwykle zresztą. Spontaniczne sianokosy (udały się, mimo pogody), budowlanka, kuniowanie. O, kuniowanie zdecydowanie udane!! Niech się ino ogarnę jako tako w robocie to może i jaką relację popełnię :-)
Na samym początku spóźniona akcja odpiaszczająca. Spóźniona, bo miała być na wiosnę, ale tak jakoś schodziło... Cóż, lepiej późno niż wcale... I pomyśleć, że jeszcze kilka lat temu w ogóle nie wiedziałam, że konie powinno się odpiaszczać...!
Siwe nadal pod-kulewa. Cholera. Już-już zanosiło się, że pohulamy pod siodłem (w połowie mojego urlopu w miarę czysto po miękkim chodziła), ale się z Hucem pobili o słonecznikowego badyla (Huc ją wywalił i skopał po zadzie!!! na szczęście niegroźnie, bo zaraz RYKNĘŁAM i mały od razu zwiał), Siwe w ferworze walki musiało się nadwerężyć, bo potem znów na 3 nogach przez jakiś czas chodziła :-(
Teraz już prawie good, ale cóż z tego... Teraz to ja już w biurze siedzę :-(
I tak oto paść w końcu musiało na Fiśka!
Zaczęliśmy pojedynczą sesją z ziemi (liberty); Panu przypomniało się, że przy zmianie kierunku w circling można się szczurzyć i udawać, że się atakuje człowieka (niby taki przyjacielski...!!!) a ulubioną reakcją na każdą inną moją komendę są chody boczne a raczej ciągi ;-)
Potem już były tylko jazdy, każda poprzedzana małym pre-fly checkiem. Naprzemiennie: raz na łące, raz na okrąglaku.
Zaczęliśmy na side-pullu (pierwsza jazda), potem jednak postanowiłam po bożemu, czyli kantarek i jedna wodza (5 kolejnych jazd). Na koniec - naturalne hackamore (2 jazdy).
Nie wdając się w szczegóły i dywagacje: Fisiu jest kloc! Z ziemi emanuje energią i wręcz budzi w potencjalnym jeźdźcu niepokojące myśli (o matulu, tej ewolucji nie da się wysiedzieć...!), natomiast pod siodłem zamienia się w ciepłą kluchę. Impuls co najwyżej 2 i to jak się nieźle rozbuja (w skali 1-10). Rusza na podniesienie energii + przyłożenie łydek, więc niby nie ma powodów, żeby liną pacać, ale jak mnie parę razy poniosło i go wypacałam fazowo 4.1, 4.2, 4.3... to i tak nic sobie z tego nie zrobił. Jeno na 2-3 kroki stęp przyspieszył... A potem znów szurał majestatycznie... Zanosi się na genialnego konia do oprowadzanek. Tylko kto się na niego wgramoli...???
Po tych kilku jazdach na Fiśku wsiadłam na momencik na Siwkę, pierwszy raz na naturalnym hackamore (dotychczas jeździłyśmy na side-pullu, kantarku z jedną liną i na snaffle) i poczułam różnicę. Impuls w okolicach 6, czyta w myślach, wystarczy spojrzeć w bok a już skręca... A wydawało mi się, że się tylko wozimy... Nu Fisiek, śrubkę się będzie w weekendy dokręcać koledze... ;-)
Zdaje się, że w przypadku Pana Fisia wprowadzimy verbal cue różnicujące stęp, kłus, galop, czyli powrócę do mojej starej, dobrej kaszubskiej koncepcji szkolenia głosowego (wymyślonej dla uproszczenia sztuki jeździeckiej na koniach-rekreantach użytkowanych li tylko wakacyjnie). Alternatywą byłoby klasyczne palcatem go, panie, za łydką! ale to się delikatnie kłóci z koncepcją presji hen za linią motoryczną. Znaczy Fisiu może się odangażować i w ogóle stracić popęd do jakiegokolwiek ruchu ;-)
A ponadto... Było odkrywanie na nowo kilku DVD z Success Series oraz nowych leveli. W levelach wałkowałam w szczególności freestyle; najpierw dogłębna analiza nagrań, potem hajda na koń. Czyli na Szamana.
Czasem musiałam użyć głowy i pokombinować, bo Fisiu bywa niepodręcznikowy. Dla przykładu zgięcia boczne za cholerę u niego na kantarku nie działały. Znaczy działały, ale dopiero jak mnie od trzymania Wielkiego Łba skurcz łapał. A i tak Fiś nieodmiennie, z uporem maniaka uważał, że chodzi mi o cofanie. I cofał. W końcu wpadłam na pomysł, żeby użyć werbalnego WHOA! Poskutkowało, przestał cofać. Potem, nadal trzymając Wielki Łeb, szepnęłam Fisiu! (komenda przywołująca z ziemi) i Wielki Zwierz lekko skręcił ku mnie głowę i zastrzygł oczami. Wtedy pokiwałam przywołująco paluszkiem w bok a Fisiu raczył skierować głowę ku mojej nodze. W nagrodę rozgniotłam mu kilka komarów na ganaszu i podrapałam komarze bąbelki. W drugą stronę poszło bez problemu. A teraz proszę zgadnąć, jak sprawa wygląda? Oczywista: byle co i Fisio zgięty ;-) Nawet na wodzę direct usiłuje mi przekazać, że chodzi o zgięcie a nie skręt :-))
Były też incydenty hucykowe. Jak na przykład ugryziony narybek. Czyli totalna olewka jeśli chodzi o współpracę z dzieckiem, które by tylko jeździło albo ciągle te sama sztuczki z ziemi robić kazało, ignorując Humory i Nastroje Pana Konia.
Na Hucu jako pierwszym testowałam naturalne hackamore. Wisiało sobie od 3 lat elegancko na karniszu, emanowało bielą sznurków, zdobiło pokój... Jak się naoglądałam DVD, zapragnęłam w końcu zdjąć z karnisza i zaimplementować... Huc pomykał na hackamore elegancko, mimo moich eksperymentów z balance point, pussing passenger i innymi koncepcjami z cyklu fluidity Lindy P.
Przy okazji mam w tej materii pewne przemyślenia, niekoniecznie zbieżne z Lindowymi ;-)
Hackamore jednakowoż sprawdziło się idealnie. Z wyjątkiem tych nielicznych incydentów, kiedy Huc się stawiał. Ale na Hucowe stawianie się i wędzidło nie poradzi ;-)
W połowie nowej-najnowszej wiaty podłoga już ułożona (ta sama konwencja, co przed wiatą sienną: ażurowe płyty, stare cegły, kamienie... wygląda to super... marzą mi się takież chodniczki i ciągi komunikacyjne, ale to cholerna robota... żmudna, manualna... Jako pomocnik majstra nalatałam się z taczkami, natargałam worków, nanosiłam wiader z zaprawą...). Od biedy chłopacy (Szaman i Huc) mają lokum na zimę... Bo Siwe i Dziadek Heniu mogą w wiatach przebierać-wybierać: 2 dachy do dyspozycji już teraz mają :-) Nawet jak się pokłócą, to każde ma swoją kawalerkę. Choć oni to akurat wyjątkowo zgodni: Siwe zarządza, Heniu się nie stawia i tak sobie pięknie, zgodnie żyją :-)
A Siwe dało się wypsikać absorbiną na wolności, bez zakładania kantarka nawet... Psikałam Szamana przed jazdą i przy okazji podeszłam do drzemiącej pod wiatą Siwki... W powodzenie przedsięwzięcia nieszczególnie wierzyłam, a tu proszę: never say never... :-)
Jedną tylko małą manierę Siwa ma przy psikaniu, którą powinnam wykorzenić: włazi w moją strefę osobistą i przytula do mnie siwą głowę... Odsuwam ją tylko wtedy, gdy przesadzi z mocą owego przytulenia. Nie wykorzeniam, bo mam nadzieję, że z czasem samo się naprawi.
Są jeszcze poletka, na których Siwe jest zdecydowanie unconfident i to jest właśnie jedno z nich... Wyraźnie jednak widać, że stara się być dzielna i pracuje nad sobą :-)
Bardzo jestem ciekawa, jak zareaguje na novum, które chcę jej w końcu zaserwować: Parelli Ball. To kolejny nasz fant, który od bardzo dawna nie może się doczekać inauguracji ;-) Dla Szamana nie warto (Fisiu nie dość, że zabawek się nie boi a jeśli nawet, to tylko przez 3 sekundy, to je jeszcze na dokładkę błyskawicznie niszczy...!!!) a Siwki self-development ciągle mi się wydawał za mały jeszcze... Ale teraz, czuję, nadchodzi ten moment, że powinna sobie poradzić, sama ze sobą...
"Pracuj nad sobą a z koniem się baw" Pat Parelli
poniedziałek, 29 sierpnia 2011
czwartek, 11 sierpnia 2011
Pobudzenie przedurlopowe
Już jutro po robocie - na wioskę i wakacje rozpoczęte.
Plany (były) ambitne - zacząć z Siwką zagalopowania (choćby jedno-dwu-foulowe ;-) A tu cały czas kulawizna u niej (wygląda na podbicie z powodu owej wyłupanej ściany :-(
Ani chybi na Fisia w końcu padnie jeździecko. Się chłopak w końcu doczeka blasku jupiterów. Wczoraj łaził za mną przy sprzątaniu rajskich padoków jak najęty, napataczał się, przyglądał, pomagał wiaderko trzymać (daj, daj, ja wysypię kupy...! oczywiście obok taczki ;-) Nawet odchody obok trzasnął, żebym nie musiała daleko chodzić... ;-) On tak ZAWSZE ma: załatwia się obok taczki, gdy sprzątam ;-)
...a Siwe się zapomniało i przygrzało do mnie galopem. Zaraz było trzymanie nogi w górze, opieranie na czubku, podawanie i pokazywanie, że ała :-(
Całować nie musiałam, ale pogłaskać i pomasować - owszem. Od razu trochę się polepszyło.
Na wszelki wypadek Siwka dostaje glukozaminę+chondroitynę+msm w syropie, która została po Fisiu. Strasznie grymasi nad miską (zapach kokos), bo treściwego symbolicznie a dodatków full (suplement kopytowy, BIOGEN-K, czosnek, no i ten syropek ;-)
Wczoraj musiałam z ręki karmić (za Szamanka, za Hucyka, za Dziadka...); Diablica czekała, kiedy podejdę i nakarmię. Z ręki zjadła wszystko.
A jeszcze dojdą różne ziółka wzmacniające, ciekawe, czy będzie bulwers (jak mawia Bebo-Gośka).
...jutro zrobimy na kopyto kapcioszek z otrębami. Metoda stara, ale jara.
Przydałyby się buty, już nawet zaczęłam zgłębiać temat teoretycznie i przepatrywać ceny, ale niestety finansowo jestem teraz bardzo kaput :-(
Nic to, grunt, że końskie roboty budowlane cały czas postępują, zaczynamy odczuwać presję nadciągającej zimy... Dziś o 5.00 tylko +10 st. C, konie popodnosiły sierść i wyglądają lekuchno puchato :-O
A owady poznikały...! I po co ja tę wyprzedażową czarną absorbinę na wioskę targałam ;-)
Plany (były) ambitne - zacząć z Siwką zagalopowania (choćby jedno-dwu-foulowe ;-) A tu cały czas kulawizna u niej (wygląda na podbicie z powodu owej wyłupanej ściany :-(
Ani chybi na Fisia w końcu padnie jeździecko. Się chłopak w końcu doczeka blasku jupiterów. Wczoraj łaził za mną przy sprzątaniu rajskich padoków jak najęty, napataczał się, przyglądał, pomagał wiaderko trzymać (daj, daj, ja wysypię kupy...! oczywiście obok taczki ;-) Nawet odchody obok trzasnął, żebym nie musiała daleko chodzić... ;-) On tak ZAWSZE ma: załatwia się obok taczki, gdy sprzątam ;-)
...a Siwe się zapomniało i przygrzało do mnie galopem. Zaraz było trzymanie nogi w górze, opieranie na czubku, podawanie i pokazywanie, że ała :-(
Całować nie musiałam, ale pogłaskać i pomasować - owszem. Od razu trochę się polepszyło.
Na wszelki wypadek Siwka dostaje glukozaminę+chondroitynę+msm w syropie, która została po Fisiu. Strasznie grymasi nad miską (zapach kokos), bo treściwego symbolicznie a dodatków full (suplement kopytowy, BIOGEN-K, czosnek, no i ten syropek ;-)
Wczoraj musiałam z ręki karmić (za Szamanka, za Hucyka, za Dziadka...); Diablica czekała, kiedy podejdę i nakarmię. Z ręki zjadła wszystko.
A jeszcze dojdą różne ziółka wzmacniające, ciekawe, czy będzie bulwers (jak mawia Bebo-Gośka).
...jutro zrobimy na kopyto kapcioszek z otrębami. Metoda stara, ale jara.
Przydałyby się buty, już nawet zaczęłam zgłębiać temat teoretycznie i przepatrywać ceny, ale niestety finansowo jestem teraz bardzo kaput :-(
Nic to, grunt, że końskie roboty budowlane cały czas postępują, zaczynamy odczuwać presję nadciągającej zimy... Dziś o 5.00 tylko +10 st. C, konie popodnosiły sierść i wyglądają lekuchno puchato :-O
A owady poznikały...! I po co ja tę wyprzedażową czarną absorbinę na wioskę targałam ;-)
poniedziałek, 8 sierpnia 2011
Weekend z rodzaju szalonych
...ledwo się dziś w pracy klawiatury trzymam. Nie dość, że ostatni tydzień w wariackim stylu (ostatni raz nocowałam w przyzwoitych warunkach - czyli w miejskim domu - tydzień temu), to i weekend nie-najspokojniejszy, oględnie rzecz ujmując.
Siwe aportuje słomkę ;-) (foto by Bebo Gośka)
Pojechały na wieś Dzieci, zgodnie obietnicą. Żeby nie tracić czasu, zaraz po przyjeździe, czyli w piątek przed wieczorem, zaczęliśmy ostro działać. Na początek: ekspresowe sprzątanie padoków (na sobotę wróżyli burze, lepiej żeby się wyrobaczone odchody nie rozpłynęli ;-), potem końskie ścieżki. Ostatnie opady dały popalić, trochę nam powciągało żwirki-kamyczki, trzeba było koncepcję zagruzowywania poulepszać. Testujemy teraz nową technologię produkcji.
Najpierw zdejmowanie błocka (z 10 cm. narosło), potem sypanie starego cementu, rozbijanie na sypko a przynajmniej na małe grudki. Na to stare cegły, rozbijanie na kawałki wielkości pięści lub większe (w zależności), odpowiednie poziomowanie (spadki), na to tzw. żwir (który dla mnie de facto żwirem nie jest tylko gruboziarnistym piachem z mniejszymi i większymi otoczakami) i ubijanie tegoż (ubijakiem). Reasumując: niezły zapierdziel.
Nie wdając się w szczegóły, budowlany bilans weekendu jest imponujący: 3 połacie ścieżek wykonane (zneutralizowane największe zastodolne błotowiska), pasmo Gawłowskich Himalajów (zwanych Pasmem Patrycego - od imienia głównego Twórcy) udrożnione (malownicze aranżacje z kamiennych głazów) i przygotowane do penetrowania przez konie. W sumie 5 potężnych kamienno-piaskowych górek rozplantowaliśmy!
Nowości zostały już przetestowane przez Huca pod jeźdźcem. Chitrze, nie narażając własnej osoby, dzieciaki na sznurku się prowadzało po górach :-) Jakaż to genialna koncepcja, mieć małe dzieciaki pod ręką do testowania (wiadomo, małe szybciej się zrośnie, jakby co ;-))) Jednakowoż przy Hucu małe ryzyko obalenia się. Ten po górach łazi jak stara wyga: głowę opuści, kopytem podłoże najpierw sprawdzi... W przyszłym wcieleniu: tylko huce. Żadnych ślachetnych ;-)
I teraz przejście do sedna: wizytacje.
W sobotę odwiedziła nas Nie-Byle-Osoba: Natalia, Strasser Hoofcare Professional na Ukrainę i Węgry! Przyjechała do Nowego z podręcznikowo patologicznymi kopytami. Pooglądała, pokomentowała i zawyrokowała, że koń nadaje się do leczenia w klinice...! Ciekawe, co by powiedziała, gdyby go zobaczyła 5 tygodni wcześniej, przed przyjazdem na naszą bezstajenność... aż dziw, że on w ogóle chodził!
Nowy został zwerkowany przez Strasser Hoofcare Professional stricte po strasserowsku (włos mi się zjeżył na ten widok, bo faktycznie jest to mocno inwazyjne rżnięcie), ale kuń przeżył. Został jednak wywalony na noc spod wiaty - zakaz stąpania po czymkolwiek twardym.
Na początku miałam dużą chęć pokazać Strasser Hoofcare'owi Siwkę (cały czas utyka mi na ten prawy przód), ale zrezygnowałam. Już ja tam wolę skrobać ją sobie pomalutku-powolutku... I niech łazi po kamieniach... Bo po cholerę całe to nasze zagruzowywanie, jakbym miała konie na miękkiej łące trzymać...
Nowy odjechał w niedzielę wczesnym rankiem na Mazury (po sporych perturbacjach z ładowaniem do przyczepy; a do diabła z końmi nie parellistycznymi ;-), gdzie go Strasser Hoofcare Professional będzie codziennie doglądać i dalej werkować (kurcze, po takim cięciu zastanawiam się, co tam jeszcze można codziennie niwelować...???), a potem zapadnie decyzja, co dalej: klinika czy co innego.
Uczucia, co do metody mam mieszane. Zdecydowanie naturalne werkowanie to to dla mnie nie jest. Właścicielka Nowego zdecydowała się w przypływie desperacji; Nowy był do tej pory robiony tradycyjnie. I kuty na rozmaite sposoby. I wiecznie kulejący... A lat 16 i patologia kopytowa od małego (jako źrebak niewerkowany, bo po co...?)
Bardzo jestem ciekawa rezultatów takiego leczenia... W przypadku Nowego być może tak trzeba...
Ale zalecenia żywieniowe zdecydowanie mi się nie podobają. Bliżej im do tradycyjnego żywienia (owies, owies, owies a suplementy kopytowe cynk-miedź-selen etc. to bullshit...)
To ja już zdecydowanie bardziej wolę nurt Jackson'owsko-Remey'owski i tego będę się trzymać.
A na konia żadnego w weekend nie wsiadłam.
Dzieciarnię (małą) woziłam na Hucu, Gośka wsiadła na Fiśka przy całej kupie widzów i zaliczyła pierwszy na Fisiu kłus na linie (kłusowała na nim ze 3 lata temu, ale to się nie liczy, bo Fisiu zakłusował sam, doleciał do bramki i sam sobie zrobił WHOA! A Gośka to po prostu przeżyła. Na pasażera ;-).
Bez liny tylko stępowała (mimo, że zgięcia boczne ładnie działały), bo jej zdaniem Fisiu za bardzo zerkał na ludzi i sprawdzał, czy jego popisy robią odpowiednie wrażenie. Bardzo lubi być podziwiany ;-)
Z ziemi było dość godnie, tyle, że zapomniałam o naszych bardziej zaawansowanych numerkach. Bo i nie miał to być żaden pokaz, tylko przygotowanie do Gośkowego wsiadania. Widownia pojawiła się całkiem znienacka, spontanicznie; Oblubieniec, zdaje się, ją ad hoc zorganizował, spod chałupy ;-) W ramach popisów Fisiu chciał nawet Gośce zaproponować galop, już sobie kwiknął pod nosem, już się zaokrąglił, już przygotowywał pierwsze foule... ale został pouczony przeze mnie słówkiem EJ! i momentalnie go oświeciło, że chodzi mi tylko o grzeczny, normalny kłus ;-)
Coś czuję, że rada-nie-rada muszę zacząć na niego zacząć wsiadać... Z powodu niedyspozycji Siwki, cóż innego mi pozostało? Jak nie Fiś , to albo Huc, albo... ROWER :-))
Ale jazdy na Siwce żal... Oprócz joggu, taki mi ostatnio tropiący stęp przez cały czworobok zaproponowała... Wyraźnie było czuć jej rozluźnienie, rozciąganie grzbietu, szukanie wygodnego ustawienia w dole... Boże, myślałam, że nie dożyję Takiego Stanu pod Siodłem u Siwki...
..w związku z odjazdem Nowego, Heniu wrócił do stada. Czyli znów wszyscy razem. Prowadzają się, wędrują... Znowu ruch w interesie.
Siwe decyduje o rozkładzie zajęć stada. Na początek wyprowadziła się spod wiaty na podwórku i zarządziła, że wszyscy śpią razem, pod Wiatą Dziadków, na łące. Wieczorem zastałam ich drzemiących tamże w parach: Heniu + Huc, Siwka + Szaman. Tak ładnie ich ustawiła, że wszyscy się zmieścili, mimo, że zadaszenie dla 2 koni, i to zaprzyjaźnionych ;-)
Dziś o świcie zajęcia w podgrupach: Siwka z Szamanem na łące, Heniu z Hucem pod Wiatą Kasztanową. Musiałam jednak zrobić przetasowanie: Siwe do Henia, Huc z Szamanem z powrotem na piach. Koniec świętowania. Znowu mi się roztyją a ledwo co schudli...
Siwe aportuje słomkę ;-) (foto by Bebo Gośka)
Pojechały na wieś Dzieci, zgodnie obietnicą. Żeby nie tracić czasu, zaraz po przyjeździe, czyli w piątek przed wieczorem, zaczęliśmy ostro działać. Na początek: ekspresowe sprzątanie padoków (na sobotę wróżyli burze, lepiej żeby się wyrobaczone odchody nie rozpłynęli ;-), potem końskie ścieżki. Ostatnie opady dały popalić, trochę nam powciągało żwirki-kamyczki, trzeba było koncepcję zagruzowywania poulepszać. Testujemy teraz nową technologię produkcji.
Najpierw zdejmowanie błocka (z 10 cm. narosło), potem sypanie starego cementu, rozbijanie na sypko a przynajmniej na małe grudki. Na to stare cegły, rozbijanie na kawałki wielkości pięści lub większe (w zależności), odpowiednie poziomowanie (spadki), na to tzw. żwir (który dla mnie de facto żwirem nie jest tylko gruboziarnistym piachem z mniejszymi i większymi otoczakami) i ubijanie tegoż (ubijakiem). Reasumując: niezły zapierdziel.
Nie wdając się w szczegóły, budowlany bilans weekendu jest imponujący: 3 połacie ścieżek wykonane (zneutralizowane największe zastodolne błotowiska), pasmo Gawłowskich Himalajów (zwanych Pasmem Patrycego - od imienia głównego Twórcy) udrożnione (malownicze aranżacje z kamiennych głazów) i przygotowane do penetrowania przez konie. W sumie 5 potężnych kamienno-piaskowych górek rozplantowaliśmy!
Nowości zostały już przetestowane przez Huca pod jeźdźcem. Chitrze, nie narażając własnej osoby, dzieciaki na sznurku się prowadzało po górach :-) Jakaż to genialna koncepcja, mieć małe dzieciaki pod ręką do testowania (wiadomo, małe szybciej się zrośnie, jakby co ;-))) Jednakowoż przy Hucu małe ryzyko obalenia się. Ten po górach łazi jak stara wyga: głowę opuści, kopytem podłoże najpierw sprawdzi... W przyszłym wcieleniu: tylko huce. Żadnych ślachetnych ;-)
I teraz przejście do sedna: wizytacje.
W sobotę odwiedziła nas Nie-Byle-Osoba: Natalia, Strasser Hoofcare Professional na Ukrainę i Węgry! Przyjechała do Nowego z podręcznikowo patologicznymi kopytami. Pooglądała, pokomentowała i zawyrokowała, że koń nadaje się do leczenia w klinice...! Ciekawe, co by powiedziała, gdyby go zobaczyła 5 tygodni wcześniej, przed przyjazdem na naszą bezstajenność... aż dziw, że on w ogóle chodził!
Nowy został zwerkowany przez Strasser Hoofcare Professional stricte po strasserowsku (włos mi się zjeżył na ten widok, bo faktycznie jest to mocno inwazyjne rżnięcie), ale kuń przeżył. Został jednak wywalony na noc spod wiaty - zakaz stąpania po czymkolwiek twardym.
Na początku miałam dużą chęć pokazać Strasser Hoofcare'owi Siwkę (cały czas utyka mi na ten prawy przód), ale zrezygnowałam. Już ja tam wolę skrobać ją sobie pomalutku-powolutku... I niech łazi po kamieniach... Bo po cholerę całe to nasze zagruzowywanie, jakbym miała konie na miękkiej łące trzymać...
Nowy odjechał w niedzielę wczesnym rankiem na Mazury (po sporych perturbacjach z ładowaniem do przyczepy; a do diabła z końmi nie parellistycznymi ;-), gdzie go Strasser Hoofcare Professional będzie codziennie doglądać i dalej werkować (kurcze, po takim cięciu zastanawiam się, co tam jeszcze można codziennie niwelować...???), a potem zapadnie decyzja, co dalej: klinika czy co innego.
Uczucia, co do metody mam mieszane. Zdecydowanie naturalne werkowanie to to dla mnie nie jest. Właścicielka Nowego zdecydowała się w przypływie desperacji; Nowy był do tej pory robiony tradycyjnie. I kuty na rozmaite sposoby. I wiecznie kulejący... A lat 16 i patologia kopytowa od małego (jako źrebak niewerkowany, bo po co...?)
Bardzo jestem ciekawa rezultatów takiego leczenia... W przypadku Nowego być może tak trzeba...
Ale zalecenia żywieniowe zdecydowanie mi się nie podobają. Bliżej im do tradycyjnego żywienia (owies, owies, owies a suplementy kopytowe cynk-miedź-selen etc. to bullshit...)
To ja już zdecydowanie bardziej wolę nurt Jackson'owsko-Remey'owski i tego będę się trzymać.
A na konia żadnego w weekend nie wsiadłam.
Dzieciarnię (małą) woziłam na Hucu, Gośka wsiadła na Fiśka przy całej kupie widzów i zaliczyła pierwszy na Fisiu kłus na linie (kłusowała na nim ze 3 lata temu, ale to się nie liczy, bo Fisiu zakłusował sam, doleciał do bramki i sam sobie zrobił WHOA! A Gośka to po prostu przeżyła. Na pasażera ;-).
Bez liny tylko stępowała (mimo, że zgięcia boczne ładnie działały), bo jej zdaniem Fisiu za bardzo zerkał na ludzi i sprawdzał, czy jego popisy robią odpowiednie wrażenie. Bardzo lubi być podziwiany ;-)
Z ziemi było dość godnie, tyle, że zapomniałam o naszych bardziej zaawansowanych numerkach. Bo i nie miał to być żaden pokaz, tylko przygotowanie do Gośkowego wsiadania. Widownia pojawiła się całkiem znienacka, spontanicznie; Oblubieniec, zdaje się, ją ad hoc zorganizował, spod chałupy ;-) W ramach popisów Fisiu chciał nawet Gośce zaproponować galop, już sobie kwiknął pod nosem, już się zaokrąglił, już przygotowywał pierwsze foule... ale został pouczony przeze mnie słówkiem EJ! i momentalnie go oświeciło, że chodzi mi tylko o grzeczny, normalny kłus ;-)
Coś czuję, że rada-nie-rada muszę zacząć na niego zacząć wsiadać... Z powodu niedyspozycji Siwki, cóż innego mi pozostało? Jak nie Fiś , to albo Huc, albo... ROWER :-))
Ale jazdy na Siwce żal... Oprócz joggu, taki mi ostatnio tropiący stęp przez cały czworobok zaproponowała... Wyraźnie było czuć jej rozluźnienie, rozciąganie grzbietu, szukanie wygodnego ustawienia w dole... Boże, myślałam, że nie dożyję Takiego Stanu pod Siodłem u Siwki...
..w związku z odjazdem Nowego, Heniu wrócił do stada. Czyli znów wszyscy razem. Prowadzają się, wędrują... Znowu ruch w interesie.
Siwe decyduje o rozkładzie zajęć stada. Na początek wyprowadziła się spod wiaty na podwórku i zarządziła, że wszyscy śpią razem, pod Wiatą Dziadków, na łące. Wieczorem zastałam ich drzemiących tamże w parach: Heniu + Huc, Siwka + Szaman. Tak ładnie ich ustawiła, że wszyscy się zmieścili, mimo, że zadaszenie dla 2 koni, i to zaprzyjaźnionych ;-)
Dziś o świcie zajęcia w podgrupach: Siwka z Szamanem na łące, Heniu z Hucem pod Wiatą Kasztanową. Musiałam jednak zrobić przetasowanie: Siwe do Henia, Huc z Szamanem z powrotem na piach. Koniec świętowania. Znowu mi się roztyją a ledwo co schudli...
piątek, 5 sierpnia 2011
W końcu słońce...
Środa-czwartek znów wolne. I znów hajda na wieś (właściwie od 3 lat jest to jedyny cel mojego hajda, więc nawet nie powinnam się pucować w tym temacie, oczywista oczywistość... ;-) Pogoda w końcu się poprawiła, błoto błyskawicznie obeschło... Roboty huk; sprzątanie padoków (kuńskie odchody), szykowanie podłoża pod zagruzowywanie, zwożenie cegieł...
W weekend planujemy zmasowany atak roboczy, zapowiedziały się Dzieci z pomocą (żeby nie było: Dzieci to Egzemplarze Dorosłe, czyli Bebo Gośka + Narzeczony Bebo Gośki ;-) Żeby nie zapeszać, wcale nie napiszę, że przy okazji liczę na cudne foty z kuniami ;-) Może bym nawet na Fisia wlazła na momencik na tę okoliczność...?
Jazda na Siwce jedna, ale krótka, bo Siwe cuś jakby lekko znaczy. Chodzi jakby macająco, coś z prawą przednią nie tak; generalnie stara się omijać żwirki-kamyczki, co na Gawłowie łatwe nie jest ;-) W swoim czasie podczas jakiegoś wypłocha walnęła nożyskiem w krawędź betonowej płyty i poszedł jej kawałek kopyta, wewnętrzna ściana (mamy flary najprawdopodobniej żywieniowe - głupia ja - na trawkę bujną puszczam Siwca, bo Faworyta. Żeby jej było miło...), spiłowałam, zrasta sobie powolutku, ale lekka wyłupana deformacja jeszcze trochę potrwa... Przy okazji miałam okazję naocznie się przekonać, na żywym koniu, że faktycznie mamy w środku pustkę, oderwanie znaczy się... Dodatkowo mamy kopyta wypłaszczone jakieś, nie wiem, czy jednak nie wypadałoby żywej podeszwy podciąć...? Może jak zrosną flary się polepszy?
W zimie jest wporzo, ale w lecie robi się nam czasem z kopytami takie dziwne coś... Muszę zacząć dokumentować fotograficznie, opisywać... Może coś wydumam...
Wczoraj odrobaczanie (PARAMECTIN), konie na kwarantannie w podgrupach (Fisiu+Huc, dziadki, Siwka-Samotnica), żeby wydaliły, co trzeba, na mniejszej przestrzeni. Potem będzie gruntowne sprzątanie. Czyli zakupiony weekend mnie czeka ;-)
A, zapomniałam dodać, że nasza krótka jazda siwkowa miała miejsce w trakcie żniw rzepakowych. Sąsiad stawił się zbrojnie kombajnem, ciągnikami i pomniejszymi hałasującymi maszynami nieopodal, co postawiło naszą jazdę pod malutkim znakiem zapytania z powodu siwych predyspozycji do wpadania w panikę.
I oczywiście kolejna dla mnie siurpryza (never say never....): Siwe wprawdzie bystrze głowę zadarło, gębę rozdziawiło, ale na pierwszy mój sygnał od razu przestała się interesować pracami polowymi i uszy poszły na mnie. Taki koń. Nie mogę się nadziwić, jak można być tak zdyscyplinowanym zwierzakiem...!
I jeszcze jedna ciekawostka z ostatniego czasu: Siwe teraz bardziej ciągnie do ludzi, niż do koni!!!
Jakby ją ktoś zaczarował. Magicznie, Koleżanko Mentosowa... ;-)))
W weekend planujemy zmasowany atak roboczy, zapowiedziały się Dzieci z pomocą (żeby nie było: Dzieci to Egzemplarze Dorosłe, czyli Bebo Gośka + Narzeczony Bebo Gośki ;-) Żeby nie zapeszać, wcale nie napiszę, że przy okazji liczę na cudne foty z kuniami ;-) Może bym nawet na Fisia wlazła na momencik na tę okoliczność...?
Jazda na Siwce jedna, ale krótka, bo Siwe cuś jakby lekko znaczy. Chodzi jakby macająco, coś z prawą przednią nie tak; generalnie stara się omijać żwirki-kamyczki, co na Gawłowie łatwe nie jest ;-) W swoim czasie podczas jakiegoś wypłocha walnęła nożyskiem w krawędź betonowej płyty i poszedł jej kawałek kopyta, wewnętrzna ściana (mamy flary najprawdopodobniej żywieniowe - głupia ja - na trawkę bujną puszczam Siwca, bo Faworyta. Żeby jej było miło...), spiłowałam, zrasta sobie powolutku, ale lekka wyłupana deformacja jeszcze trochę potrwa... Przy okazji miałam okazję naocznie się przekonać, na żywym koniu, że faktycznie mamy w środku pustkę, oderwanie znaczy się... Dodatkowo mamy kopyta wypłaszczone jakieś, nie wiem, czy jednak nie wypadałoby żywej podeszwy podciąć...? Może jak zrosną flary się polepszy?
W zimie jest wporzo, ale w lecie robi się nam czasem z kopytami takie dziwne coś... Muszę zacząć dokumentować fotograficznie, opisywać... Może coś wydumam...
Wczoraj odrobaczanie (PARAMECTIN), konie na kwarantannie w podgrupach (Fisiu+Huc, dziadki, Siwka-Samotnica), żeby wydaliły, co trzeba, na mniejszej przestrzeni. Potem będzie gruntowne sprzątanie. Czyli zakupiony weekend mnie czeka ;-)
A, zapomniałam dodać, że nasza krótka jazda siwkowa miała miejsce w trakcie żniw rzepakowych. Sąsiad stawił się zbrojnie kombajnem, ciągnikami i pomniejszymi hałasującymi maszynami nieopodal, co postawiło naszą jazdę pod malutkim znakiem zapytania z powodu siwych predyspozycji do wpadania w panikę.
I oczywiście kolejna dla mnie siurpryza (never say never....): Siwe wprawdzie bystrze głowę zadarło, gębę rozdziawiło, ale na pierwszy mój sygnał od razu przestała się interesować pracami polowymi i uszy poszły na mnie. Taki koń. Nie mogę się nadziwić, jak można być tak zdyscyplinowanym zwierzakiem...!
I jeszcze jedna ciekawostka z ostatniego czasu: Siwe teraz bardziej ciągnie do ludzi, niż do koni!!!
Jakby ją ktoś zaczarował. Magicznie, Koleżanko Mentosowa... ;-)))
poniedziałek, 1 sierpnia 2011
Relationship first...
Siwe zachowuje się od jakiegoś czasu jak pies. Przychodzi na zawołanie (lub na sam przywołujący gest), łazi za człowiekiem, tylko patrzeć, a zacznie się łasić (właściwie, to już się łasi... znaczy główką przymila... i nie zawsze chodzi o zdjęcie z owej główki owada ;-) Nawet płochliwa jakby mniej...
W niedzielę byli goście, dzieciary latały, rzucały czym się da, hałasowały... Siwe większość czasu przedrzemało pod wiatą, w końcu przyszło pod dom i bezceremonialnie zaczęło przepatrywać torby i siatki... Nawet głowę w reklamówkę z ciastem włożyła... Musiałam ją wyjeżować wstecznie spod chałupy, bo by jeszcze do kuchni wlazła, taka śmiała :-)
Ruszyć się nigdzie nie mogę, bo chodzi za mną siwy cień... Za bramę czmycham chyłkiem, bo zaraz Siwe nosem sprawdza, czy da się otworzyć i podążyć moim śladem ;-)
Do tego doszło, że chodzi samopas, gdzie chce; bramkę ma do nocy otwartą, może postać pod wiatą, może objadać podwórko, może iść za bramę obgryzać pobocza i środek naszej polnej drogi... Dostęp do siennej łąki tylko jej odcięłam, bo zaraz byłyby nici z drugiego pokosu ;-)
Raz wzięłam też do Siwki, na za-bramię, Fisia. Stoi na zastodolu z tak żałosną miną... Grzecznego pasienia było może ze 20 minut... Potem zainteresował go ogród Oblubieńca... Majestatycznie wlazł na kamienną ścieżkę i niespiesznie nią wędrując, robił przegląd jadalnych roślin na skałkach... Wkroczyłam do akcji, ale zanim doszłam do typka, ten już zdążył przyciąć 2 kępy trawy: zielono-białą i unikalną w poprzeczno-cytrynowe paski. I wywędrował na skraj rzepaku sąsiada. W tym oto momencie nagle się połapałam, że świat stoi przez Figlarzem otworem, bo przecież nasze przed-bramię jest tylko częściowo ogrodzone. A i to - prowizorycznie, młodymi roślinami...! Bez większego przekonania zagwizdałam po naszemu, Fisiu zerknął na mnie przez ramię i... zawrócił :-) Uch, a ja ciasteczka nie miałam, żeby nagrodzić...! Fisiu jeszcze nigdy nie przepuścił okazji, żeby nie pohulać po okolicy samopas ;-)
Generalnie nie jest różowo. W piątek miałam nagły dzień wolny, co mnie wcale nie zmartwiło (w czwartek skoro świt wróciłam z wioski do Wawy i tegoż samego dnia, po robocie, okazało się, że dygam tamże z powrotem...). I całe szczęście, że ów piątek się napatoczył, bo pogoda znośna jeszcze była... A co było potem...
Błoto i tak u nas eleganckie. Nie jest wprawdzie takie, jak kiedyś, co to gumnioki ściągało na zastodolu, ale i tak Fisiu z Hucem po pęciny w błocie brodzą gdzie-nie-gdzie :-(
W piątek pogoda słoneczna nawet, więc ręce zacierałam, że dziadostwo obeschnie... Kopyty przez to błoto nam się trochę sypnęli, zwłaszcza Fisiowi, rada nie rada wzięłam się więc za tarnik... Straszliwie szybko odrastają nam piętki vel kąty wsporowe... Na pierwszy ogień Siwe poszło... Pazury tak jej zrąbałam, że zwierze zapylało po podwórku elegancko od piętki, nawet chodem wałęsanym, kiedy to z reguły się szura, lezie niedbale i od czubka...
Fisia chciałam wcisnąć Oblubieńcowi, ale sprytnie się wywinął i do pracy pojechał. W sobotę wzięłam się więc i za jego potężne giry. Na szczęście po permanentnych opadach róg mu wyraźnie zmiękł i dał się obrabiać bez większych problemów... Potem jeszcze Siwą zawezwałam, bo mi się jej rolki mustanga nieszczególnie podobały. Że za mało zrollowane jakieś ;-)
Skupiam się na skracaniu pazurów, bo mamy tendencje do szybkiego narastania. Trochę też obniżam piętki. Generalnie kopytnie wyglądamy nienajgorzej :-)
Jeszcze mi tylko Huc do kontroli został, może w środę go obejrzę... Trochę mnie niedowład kończyn strzelił po 8 kopytach... Zdaje się, że mój ulubiony malutki tarnik hobby (DICK) lekko się stępił ;-)
W piątek jazda na Siwce. U dziadków. Wygrodziłam czworobok do jazdy, zamknęłam pensjonaty na łące, żeby nie umyśli przyjrzeć się z bliska naszemu treningowi ;-)
Na początek jazda z carrotem w wersji light i wspomaganie przy jego pomocy skrętów (nie jest to moja comfort zone, póki co ;-) Pierwsza nasza taka próba porozumiewania się. Na Siwej większego wrażenia novum nie zrobiło. Ba, od razu wiedziała, o co chodzi :-)
Ja jednakowoż muszę trochę poćwiczyć koordynację ruchową, bo Siwe jest żwawe i czasem muszę szybko zadziałać.
Potem skupiłyśmy się na kłusie i regulowaniu tempa w tym chodzie. Najpierw pozwoliłam Siwce wypalić się w kłusie zasuwanym, potem prosiłam o ogarnięcie się, pozbieranie do kupy, odpowiednie ustawienie. Nieliczne próby zasuwania gasiłam jazdą po kole wokół wybranego punktu.
Siwe ma problem z jazdą po prostych. Niemiłosiernie skręca, zbacza, wywija zakrętasy i to bez wyraźnej tendencji; nie ciągnie do koni, nie ciągnie do bramki... Po prostu eso-floresuje. Zwłaszcza w kłusie. Point-to-point trochę pomaga, ale zdaje się, że musimy częściej pod siodłem pracować, bo inaczej do końca życia będziemy dreptać w miejscu* ;-)
* ale mi ambicja w górę poszła, co? a jeszcze jakiś czas temu się tu wywnętrzniałam, że mogę i całe życie tylko z ziemi... A tu nagle, o: z gęby-cholewa ;-)
W sobotę też mi się jeszcze udało wsiąść (koło południa), ale szybko skończyłam, bo Siwe zaproponowało jogg tak cudny i w takim ustawieniu, że poczułam się, jakbym western pleasure jechała... Miałam wsiąść jeszcze raz, pod wieczór, ale zaczęło padać... Czworobok nam lekko rozmiękł...
A już w niedzielę - szkoda gadać. Przechodziły nad nami kolejne nawałnice, zalało nas dokumentnie, wszędzie bajora a rzeka buzuje jak po wiosennych roztopach... Fisiu wpadł nawet gdzieś na głębinę, łomot i plusk był straszliwy... Ciemno już było, przestraszyłam się, bo potem martwa cisza nastała ... Na gwizd jednak cielsko w oddali załomotało i wychynęło z ciemności galopem... Obmacałam, mokry był do połowy. No, przynajmniej wiem, że głęboko i że ryzyko przeprawienie się na drugi brzeg znikome ;-) Chociaż jak mu się pławienie we wodzie spodoba... Kto go tam wie, on jest kuń specyficzny ...
W niedzielę byli goście, dzieciary latały, rzucały czym się da, hałasowały... Siwe większość czasu przedrzemało pod wiatą, w końcu przyszło pod dom i bezceremonialnie zaczęło przepatrywać torby i siatki... Nawet głowę w reklamówkę z ciastem włożyła... Musiałam ją wyjeżować wstecznie spod chałupy, bo by jeszcze do kuchni wlazła, taka śmiała :-)
Ruszyć się nigdzie nie mogę, bo chodzi za mną siwy cień... Za bramę czmycham chyłkiem, bo zaraz Siwe nosem sprawdza, czy da się otworzyć i podążyć moim śladem ;-)
Do tego doszło, że chodzi samopas, gdzie chce; bramkę ma do nocy otwartą, może postać pod wiatą, może objadać podwórko, może iść za bramę obgryzać pobocza i środek naszej polnej drogi... Dostęp do siennej łąki tylko jej odcięłam, bo zaraz byłyby nici z drugiego pokosu ;-)
Raz wzięłam też do Siwki, na za-bramię, Fisia. Stoi na zastodolu z tak żałosną miną... Grzecznego pasienia było może ze 20 minut... Potem zainteresował go ogród Oblubieńca... Majestatycznie wlazł na kamienną ścieżkę i niespiesznie nią wędrując, robił przegląd jadalnych roślin na skałkach... Wkroczyłam do akcji, ale zanim doszłam do typka, ten już zdążył przyciąć 2 kępy trawy: zielono-białą i unikalną w poprzeczno-cytrynowe paski. I wywędrował na skraj rzepaku sąsiada. W tym oto momencie nagle się połapałam, że świat stoi przez Figlarzem otworem, bo przecież nasze przed-bramię jest tylko częściowo ogrodzone. A i to - prowizorycznie, młodymi roślinami...! Bez większego przekonania zagwizdałam po naszemu, Fisiu zerknął na mnie przez ramię i... zawrócił :-) Uch, a ja ciasteczka nie miałam, żeby nagrodzić...! Fisiu jeszcze nigdy nie przepuścił okazji, żeby nie pohulać po okolicy samopas ;-)
Generalnie nie jest różowo. W piątek miałam nagły dzień wolny, co mnie wcale nie zmartwiło (w czwartek skoro świt wróciłam z wioski do Wawy i tegoż samego dnia, po robocie, okazało się, że dygam tamże z powrotem...). I całe szczęście, że ów piątek się napatoczył, bo pogoda znośna jeszcze była... A co było potem...
Błoto i tak u nas eleganckie. Nie jest wprawdzie takie, jak kiedyś, co to gumnioki ściągało na zastodolu, ale i tak Fisiu z Hucem po pęciny w błocie brodzą gdzie-nie-gdzie :-(
W piątek pogoda słoneczna nawet, więc ręce zacierałam, że dziadostwo obeschnie... Kopyty przez to błoto nam się trochę sypnęli, zwłaszcza Fisiowi, rada nie rada wzięłam się więc za tarnik... Straszliwie szybko odrastają nam piętki vel kąty wsporowe... Na pierwszy ogień Siwe poszło... Pazury tak jej zrąbałam, że zwierze zapylało po podwórku elegancko od piętki, nawet chodem wałęsanym, kiedy to z reguły się szura, lezie niedbale i od czubka...
Fisia chciałam wcisnąć Oblubieńcowi, ale sprytnie się wywinął i do pracy pojechał. W sobotę wzięłam się więc i za jego potężne giry. Na szczęście po permanentnych opadach róg mu wyraźnie zmiękł i dał się obrabiać bez większych problemów... Potem jeszcze Siwą zawezwałam, bo mi się jej rolki mustanga nieszczególnie podobały. Że za mało zrollowane jakieś ;-)
Skupiam się na skracaniu pazurów, bo mamy tendencje do szybkiego narastania. Trochę też obniżam piętki. Generalnie kopytnie wyglądamy nienajgorzej :-)
Jeszcze mi tylko Huc do kontroli został, może w środę go obejrzę... Trochę mnie niedowład kończyn strzelił po 8 kopytach... Zdaje się, że mój ulubiony malutki tarnik hobby (DICK) lekko się stępił ;-)
W piątek jazda na Siwce. U dziadków. Wygrodziłam czworobok do jazdy, zamknęłam pensjonaty na łące, żeby nie umyśli przyjrzeć się z bliska naszemu treningowi ;-)
Na początek jazda z carrotem w wersji light i wspomaganie przy jego pomocy skrętów (nie jest to moja comfort zone, póki co ;-) Pierwsza nasza taka próba porozumiewania się. Na Siwej większego wrażenia novum nie zrobiło. Ba, od razu wiedziała, o co chodzi :-)
Ja jednakowoż muszę trochę poćwiczyć koordynację ruchową, bo Siwe jest żwawe i czasem muszę szybko zadziałać.
Potem skupiłyśmy się na kłusie i regulowaniu tempa w tym chodzie. Najpierw pozwoliłam Siwce wypalić się w kłusie zasuwanym, potem prosiłam o ogarnięcie się, pozbieranie do kupy, odpowiednie ustawienie. Nieliczne próby zasuwania gasiłam jazdą po kole wokół wybranego punktu.
Siwe ma problem z jazdą po prostych. Niemiłosiernie skręca, zbacza, wywija zakrętasy i to bez wyraźnej tendencji; nie ciągnie do koni, nie ciągnie do bramki... Po prostu eso-floresuje. Zwłaszcza w kłusie. Point-to-point trochę pomaga, ale zdaje się, że musimy częściej pod siodłem pracować, bo inaczej do końca życia będziemy dreptać w miejscu* ;-)
* ale mi ambicja w górę poszła, co? a jeszcze jakiś czas temu się tu wywnętrzniałam, że mogę i całe życie tylko z ziemi... A tu nagle, o: z gęby-cholewa ;-)
W sobotę też mi się jeszcze udało wsiąść (koło południa), ale szybko skończyłam, bo Siwe zaproponowało jogg tak cudny i w takim ustawieniu, że poczułam się, jakbym western pleasure jechała... Miałam wsiąść jeszcze raz, pod wieczór, ale zaczęło padać... Czworobok nam lekko rozmiękł...
A już w niedzielę - szkoda gadać. Przechodziły nad nami kolejne nawałnice, zalało nas dokumentnie, wszędzie bajora a rzeka buzuje jak po wiosennych roztopach... Fisiu wpadł nawet gdzieś na głębinę, łomot i plusk był straszliwy... Ciemno już było, przestraszyłam się, bo potem martwa cisza nastała ... Na gwizd jednak cielsko w oddali załomotało i wychynęło z ciemności galopem... Obmacałam, mokry był do połowy. No, przynajmniej wiem, że głęboko i że ryzyko przeprawienie się na drugi brzeg znikome ;-) Chociaż jak mu się pławienie we wodzie spodoba... Kto go tam wie, on jest kuń specyficzny ...
Subskrybuj:
Posty (Atom)