W końcu. Niemal cały dzień z końmi :-)
Zaczęło się od tego, że spóźnił się narybek na południową jazdę. I świetnie. Zarządziłam zbiorowe ganianki. Koniec z wylegiwaniem się 24 h. Wprawdzie Oblubieniec doniósł, że konie puszczane na wielką łąkę aplikują sobie same z 5 minut wariacji, ale cóż to jest 5 minut na dobę...!
Były skoki, wierzgi, wyścigi. Towarzystwo stopniowo się rozkręciło, nawet Heniu pomykał ochoczo :-) Potem było masowanie każdego egzemplarza linką poganiającą, żeby nie było wypłochów na widok sznurka.
...Huca wzięłam na jazdę wędzidłową. Wyszykowaliśmy się błyskawicznie; kantarek czerwony, na to błękitne ogłowie i ozdobne wędzidło typu show. Wodze split, cieniutkie z pierścieniami do german martingale. Coś pięknego. Nawet taki mały zapasiony kosmaty Huc potrafi wyglądać bardzo pleasurowo, gdy go odpowiednio przyodziać ;-)
Z ziemi oczywiście żadnego focha, żadnego dęba, nic. Pod siodłem od razu propozycja kłusa. Raz za razem. Skutecznie gasiłam z 10 razy jedną wodzą. Gdy w końcu zgasiłam, mogliśmy popracować :-) Króciutko, ale treściwie. Huc jest tak bystry i pojętny, że aż żal, że marnuje się pod dzieciakami ;-)
Potem Siwe. W ten sam sprzęt. Ta to dopiero piękna jest, aż dech zapiera!
Zamotałam wodze fachowo (najpierw wersja do strzemion, potem pod hornem i do góry) i dawaj do roboty Siwca. Kłusy na linie do pierwszej propozycji postawy tropiącej. Na którą musiałam trochę poczekać, bo Siwe ożywione, a jak ożywione to od razu jak deska do prasowania - sztywne, głowa wysoko. Wystarczyło jednak nagrodzić moment nos przy ziemi i Siwe od razu wiedziało, jak uniknąć kłusa i miziać się w środku koła :-)
Po zasiądnięciu w siodle Siwe uznało, że chcę się wozić na szybko. Skoro tyle kłusa na linie było... Została wygaszona metodyką na Huca, czyli jedną wodzą. Poszło o wiele szybciej niż z małym, bo wystarczyło ze 3 razy wodzą zadziałać, Siwe westchnęło i sflaczało w stępie. A w kłusie od razu zaproponowało tropienie :-) Taka szczwana liszka...
A potem na horyzoncie pojawił się człowiek. Pojawił się znienacka, zupełnie nie tam, gdzie zazwyczaj pojawiają się człowieki... I Siwe od razu powróciło do deski: zbaraniało, dostało wytrzeszczu, zamarło.
Zamiast zsiąść i przeczekać niezidentyfikowany obiekt, zadałam Siwcowi pracę do wykonania: paradowanie po ósemce. Od razu głowa poszła w dół (magiczna reakcja na minimalną wewnętrzną wodzę), skupienie na obliczu, ale za każdym razem, gdy obiekt wypadał na wprost Siwe usiłowało zazezować, czy nadal kroczy przez pole eks-rzepaku... Zezowanie było jednakowoż subtelne; Siwe jest zdecydowanie mega-zdyscyplinowanym koniem. Zupełnie nie wiem, jak mi się udało wyprodukować takie końskie cudo :-)
Oby nie był to przypadek i oby Fiśka też udało się tak przeinaczyć, jak już się za niego wezmę na poważnie. Choć póki co nic na to nie wskazuje, żeby kolega kiedyś dorósł do bycia porządnym, grzecznym koniem ;-)
Obiekt okazał się Panem niosącym na ramieniu osprzęt, który najpierw zakwalifikowałam jako łopata (idzie kopać robaki na ryby), przy bliższym jednakowoż oglądzie okazało się, że osprzęt występuje w liczbie mnogiej i wygląda jak lusterko na długiej tyczce oraz widły do przetrząsania ziemniaków (takie długie, gęste, zakończone kulkami - uściślam, jakby kto nie wiedział, czym się ziemniak przetrząsa ;-) Po chwili namysłu doszłam do wniosku, że mógł to być Pan Geodeta, który ma wytyczać grunta okoliczne. Nie zgłębiałam jednakowoż zagadnienia zbyt długo, bo polną drogą naszą lokalną przywędrował ustrojony w kask, bryczesy i martensy narybek, co wcale nie był umówiony na południe, tylko na później. A chwilę potem przybył narybek południowy, powstało więc narybkowe spiętrzenie i robota na najbliższe godziny ;-)
Ponieważ narybek po obozie klasycznym do bólu zafascynowany jest postacią Fiśka-Szamana, tknęłam wzmiankowanego uroczego kunia, czyli zaciągnęłam na okrągły wybieg celem wybawienia a następnie posadzenia na nim zafascynowanego narybku. Fiś, będący akuratnie w trybie wesolutkim, nieźle dokazywał. Narybek nieszczególnie interesował się tym, co robię, ale na dźwięk świstu i odgłosu palnięcia, natychmiast pojawił się przy ogrodzeniu i walnął mi mówkę na temat przemocy i ciociu, to ma być zabawa?? Na szczęście drugi narybek pilnie się przypatrywał i potwierdził moje słowa, że palnięcie było w ziemię a nie w konia. A ja wygłosiłam piękną mówkę na temat 4 faz stanowczości, którą stosuje się z wielkim powodzeniem zarówno na koniach, jak i na dzieciach ;-) Oraz zademonstrowałam, rzucając linę i przywołując gada paluszkiem, że Fisiek wcale ode mnie nie ucieka, wręcz przeciwnie ;-)
Niedziela była taka sobie, bo skwasiła się pogoda. A wtedy mnie z kolei kwasi się humor i nie chce mi się wsiadać. Wleźć musiałam jednak na Huca, bo niedzielny narybek przybył a teraz panuje zasada, że zanim narybek..., najpierw ja...
Pod wieczór ruszyło mnie jednak sumienie (rychło w czas) i wzięłam Siwkę. Zanim się wyszykowałyśmy (czyszczenie, siodłanie, ogłowie), było już prawie po nocy. Siodłanie pod stajnią, konie za komórką, więc Siwiec sam na sam ze sobą w mroku - bystry i wzrostu Szamana. Ale grzeczny. Nie mamy jeszcze oświetlonej ujeżdżalni, więc tylko na linie. Było gałowanie i zasuwanie tęgim kłusem oraz wpadanie we wściekły galop, ale żadnego wyrywania. Lina Bernie super się sprawdza, mimo, że taka delikatniutka na pierwszy rzut oka... Tak sobie cichutko marzę, że może kiedyś zamówię kolejną, ale z solidniejszym karabińczykiem... Bo taki Huc, jakbym mu kazała latać po nocy, jak nic by mi malutkie zapiątko rozwalił ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz