Coś u nas ostatnio obrodziło jeździeckim narybkiem. W niedzielę pojawił się kolejny (9-letnia dziewczynka), której lekarz zalecił jazdę konną... Narybek pojawił się w pełnym składzie rodzinnym (Mama, Tata, Mały Brat) i aż piszczał do koni. Od razu na wstępie narybek zawyrokował, że będzie jeździł na tym białym (Siwka); potem, że na tym dużym (Fisiu), w ostateczności przystał i na Hucyka ;-)
Hucyk dzielnie znosił wybuchy euforii narybku zarówno na ziemi (np. nagłe rzucanie się i obejmowanie za szyję w czasie czyszczenia), jak i potem pod siodłem (np. klepanie w zad znienacka). Pod siodłem lekko się Hucyk niepokoił, muszę z nim trochę popracować na okoliczność dzieci z lekkim ADHD, czyli zacząć się na nim ciskać... I prosić o niereagowanie na takowe dictum... Żeby sobie nie myślał, że to jakaś forma proszenia o szybciej, szybciej....
Kolejna wizyta narybku - w sobotę.
Na Siwce jedna jazda, w sobotę; krótka, ale dość treściwa. Pracujemy na snaffle nad wodzą direct; Siwe zaczyna coraz ładniej akceptować wędzidło, robi się bardziej skrętna... Ćwiczymy wężykowanie wzdłuż opon, wygibasy, esy-floresy... Póki co w stępie, jeszcze nie jest idealnie, Siwe reaguje z lekkim opóźnieniem, czasem próbuje chodem pół-bocznym, ale wtedy dodaję adekwatną łydkę i jakoś nam idzie :-) WHOA! też nieidealne, musimy przepracować (przypomnieć sobie) błyskawiczność reakcji na tę komendę na ziemi. Niby Siwe wie, ale nogi same jakoś tak niosą jeszcze konia 2-3 kroki tym po poleceniu...
Zdecydowałam, że Siwe pod siodłem będzie szkolone metodą Pana Andersona (DUH - DownUnder Horsemanship), które jest zbieżne z PHN a zmierza stricte w kierunku western riding a nie stylu jazdy PNH, który dość ciężko sklasyfikować (freestyle to niby western, ale finezja to już zdecydowane ciążenie w kierunku dresażu, który mnie totalnie nie interesuje ;-)
Kłus na razie bardziej na wprost. Znaczy po dużym kole, bez zbytniego sterowania. Jak będzie idealnie w stępie, zaczniemy podnosić poprzeczkę w kłusie. Na razie zadawałam się tym, że w ogóle wspólnie kłusujemy ;-)
A teraz o Fisiu. Po Siwce poprosiłam Fisia o podejście. Tylko na to czekał. Cały czas wzrok błagalny... (a ja?? a ja??) Kantarek - ani nie próbował paszczą złapać (chory..???), siodło - szmeru najmniejszego, że brzucho mi ściskasz...! Kroczek tu, kroczek tam, puściłam z liny. Pokazałam, że na koło... Poszedł, po kilku krokach spojrzał na mnie i z miejsca zagalopował... W tempie stępa, cudnie, okrągło... Szyjka w łuczek, zad podstawiony... Zamurowało mnie. Po kilku foule zawołałam do środka... Dostał ciasteczko. Poprosiłam o ruch na drugą nogę. Poszedł, spojrzał i znów dostałam taki sam galop... AAAAA, CO ZA KOŃ...!
Oczywiście nie wsiadłam. Dostał garść ciasteczek, rozsiodłałam... Wyglądał na rozczarowanego: jak to?? koniec...? Hmmm, ciekawe, czy aby nie uznał rozsiodłania za negatywne wzmocnienie... ;-) Kurcze, może powinnam jednak była wsiąść :-)))
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz