Wczoraj po pracy wpadłam na wieś z małą wizytacją... Oblubieniec nie próżnuje: stodoły już nie ma (w poniedziałek rano 2/3, mimo, że podupadłe, jeszcze stało), została sterta słomy i parę desek na krzyż... Nowa stajnia-wiata w większości pomalowana (kolor palisander), wygląda cudnie :-)
Konie na łące, poszłam na inspekcję obejrzeć, pomacać, pogłaskać - każdego po kolei. Chyba zima idzie, bo jakieś takie upasione się zrobiły, nabite w sobie, mocarne... Ani chybi, wiedzą, że zimowanie pod wiatą je czeka ;-)
Humory dopisują, pod wieczór koniska urządziły mega-wygłupy (daaawno nie widziałam u nich takiego ożywienia), o dziwo zaczął Niko. Zaczepiał Szamana, podbiegał, głową wywijał. Stado błyskawicznie podchwyciło: były galopy, kwiki, wierzgi zadkami, boksy przednimi nogami a hucek zaproponował dęba z galopu z podskokami na zadnich nogach :-) Najstateczniej (co nie znaczy, że nie latali) zachowywali się emeryt Henio i Siwka. O dziwo, bo eks-wariatka też lubi (lubiła) pobrykać ;-)
A na weekend mam umówione dzieciaki na jazdę. Zamierzam wyhodować sobie lokalny naturalny narybek jeździecki, żeby mieć towarzystwo do jazd. Może w końcu przesiądę się z hucyka na jakiegoś większego konia ;-)
2 komentarze:
Eee nie warto się przesiadać;]
Małe konie są najfajniejsze!
Też tak myślę. A podstawowy atut: bliżej do ziemi :-)))
Prześlij komentarz