W robocie, z plecakiem wypełnionym do połowy końskimi klamotami. O 17.00 fru! na wioskę, na 2 tygodnie. Jak mnie Oblubieniec dopuści, to może co skrobnę, na bieżąco, na laptoku.
Oj, będzie się działo! Jutro przybywa nowy koń, ale naszym kopary opadną ;-)
Przez ostatnie dni pilnie studiowałam wszelakie płytki freestylowe, liznęłam też co-nie-co z finezji...Czuję w sobie moc ;-) Hucyk (i cała reszta) - szykujcie się do boju :-)
"Pracuj nad sobą a z koniem się baw" Pat Parelli
piątek, 30 lipca 2010
poniedziałek, 26 lipca 2010
Załamanie pogody
No i dobrze! Ileż to czasu można słońce znosić... Konie w końcu przestały sterczeć przez pół dnia pod kasztanowcem, więcej łażą, nawet zaczęły się ostatnio kłócić, tak im się energia podniosła :-) Choć może to nie przez pogodę... Wałachy wszystkie 3 zaczęły cudować, nie wiem, czy Siwe nie zamierza mieć rui ;-)
Mimo wybitnie jeździeckiej aury znowu nici z końskich działań :-( Dzień zdecydowanie za szybko upływa na wsi i zanim się człowiek obejrzy, już noc...
Korzystając z ochłodzenia ruszyliśmy z kopyta z budowlanką; m.in. zaczęliśmy rozbierać stodołę (deska po desce), przygotowywać podłoże w starej stajni pod wylewkę, kopać kolejne rowy na zastodolu i usypywać mega-górkę. Już teraz możemy robić niezłą hill therapy, a co to dalej będzie... Ani chybi koniom grozi wspinaczka wysokogórska :-)
nie obyło się bez atrakcji ;-)
Fisiu już jest kontenty, przyszedł zajrzeć za stodołę, gdy kopaliśmy (i zrobić grzecznie kupę w narożniku padoku ;-), przeszedł się śmiało po górce, przeparadował, po czym kwiknął, walnął pół-pirueta i ze 3 foule zagalopował! Taką formę prezentuje :-) Wabi mnie, jak może, żeby wsiadać ;-)) A ja mu tylko obiecanki-cacanki...
Siwe doczekało się nowych kopytów, wszystkich 4. Przy okazji wyszło szydło z worka, czyli rozpuszczenie Siwki sięga zenitu! Tak grymasiła przy werkowaniu, że zgroza! Gapiła się na wszystkie strony, wykręcała, nożyskami pofajtywała (bo cię kopnę, uważaj! udawała) od czasu do czasu... Parę razy musiała oberwać 4. fazę vel mieć zrobionego lidera, taka była nieznośna! Niko cały czas asystował, sterczał pod nogami, przeszkadzał. Co się go przegnało, zaraz wracał. Fisiek z huckiem kursowali na łąkę-z łąki, darli się, nawoływali, wracali galopem i z powrotem wędrowali na trawę... Za każdym razem nieodmiennie zadziwieni, czemu reszta stada za nimi nie podąża... Diabelstwo jakieś w te konie wstąpiło ostatnio ;-) Zdecydowanie trzeba im przykręcić śrubki, ot co! Ostatnie ich podrygi, jeszcze tego nie wiedzą... Za tydzień mam urlop (16 dni wolnego). Ja im wtedy pokażę :-))
Tak poza tym, w przypływie desperacji (mężczyźni ciągle mają coś ważniejszego do roboty), zaczęłam kończyć osobiście kładzenie płytek ceramicznych w pokoju. Gdybym wiedziała, że to takie proste, już dawno podłoga byłaby gotowa :-) Zmobilizowała mnie Bułka-Bibułka Niszczycielka, która zamknięta w ganku sam na sam z workami kleju, zajęła się dwoma napoczętymi. Trzeba było szybko wykorzystać, bo by się rozsypany klej zmarnował. Przykleiłam 15 sztuk, za tydzień będę kontynuować. I może w końcu zapanuje cywilizacja a nie wieczna budowa w chałupie ;-) Na dokładkę mam już upatrzone fajne tanie regaliki w IKEI. Po pensji się zakupi, się skręci, się postawi. I będzie cudnie. I przestaną się walać różne rzeczy po różnych miejscach. Zwłaszcza, że walają się same z siebie i trudno je potem znaleźć ;-)
Powolutku zaczyna mi się chcieć ;-)
Wieczorami oglądam sobie DVD szkoleniowe, rozmaite i już oczyma duszy widzę, jak na Siwce trzaskamy figury reiningowe... Nie ma to jak wizualizacja. I myślenie pozytywne :-))
A oto newsik z ostatniej chwili: w sobotę przyjeżdża do nas nowy pensjonariusz. Podobno wypłoszowaty. He, he, w takich to my się specjalizujemy. Zaraz się kolesia zmuli ;-)
Mimo wybitnie jeździeckiej aury znowu nici z końskich działań :-( Dzień zdecydowanie za szybko upływa na wsi i zanim się człowiek obejrzy, już noc...
Korzystając z ochłodzenia ruszyliśmy z kopyta z budowlanką; m.in. zaczęliśmy rozbierać stodołę (deska po desce), przygotowywać podłoże w starej stajni pod wylewkę, kopać kolejne rowy na zastodolu i usypywać mega-górkę. Już teraz możemy robić niezłą hill therapy, a co to dalej będzie... Ani chybi koniom grozi wspinaczka wysokogórska :-)
nie obyło się bez atrakcji ;-)
Fisiu już jest kontenty, przyszedł zajrzeć za stodołę, gdy kopaliśmy (i zrobić grzecznie kupę w narożniku padoku ;-), przeszedł się śmiało po górce, przeparadował, po czym kwiknął, walnął pół-pirueta i ze 3 foule zagalopował! Taką formę prezentuje :-) Wabi mnie, jak może, żeby wsiadać ;-)) A ja mu tylko obiecanki-cacanki...
Siwe doczekało się nowych kopytów, wszystkich 4. Przy okazji wyszło szydło z worka, czyli rozpuszczenie Siwki sięga zenitu! Tak grymasiła przy werkowaniu, że zgroza! Gapiła się na wszystkie strony, wykręcała, nożyskami pofajtywała (bo cię kopnę, uważaj! udawała) od czasu do czasu... Parę razy musiała oberwać 4. fazę vel mieć zrobionego lidera, taka była nieznośna! Niko cały czas asystował, sterczał pod nogami, przeszkadzał. Co się go przegnało, zaraz wracał. Fisiek z huckiem kursowali na łąkę-z łąki, darli się, nawoływali, wracali galopem i z powrotem wędrowali na trawę... Za każdym razem nieodmiennie zadziwieni, czemu reszta stada za nimi nie podąża... Diabelstwo jakieś w te konie wstąpiło ostatnio ;-) Zdecydowanie trzeba im przykręcić śrubki, ot co! Ostatnie ich podrygi, jeszcze tego nie wiedzą... Za tydzień mam urlop (16 dni wolnego). Ja im wtedy pokażę :-))
Tak poza tym, w przypływie desperacji (mężczyźni ciągle mają coś ważniejszego do roboty), zaczęłam kończyć osobiście kładzenie płytek ceramicznych w pokoju. Gdybym wiedziała, że to takie proste, już dawno podłoga byłaby gotowa :-) Zmobilizowała mnie Bułka-Bibułka Niszczycielka, która zamknięta w ganku sam na sam z workami kleju, zajęła się dwoma napoczętymi. Trzeba było szybko wykorzystać, bo by się rozsypany klej zmarnował. Przykleiłam 15 sztuk, za tydzień będę kontynuować. I może w końcu zapanuje cywilizacja a nie wieczna budowa w chałupie ;-) Na dokładkę mam już upatrzone fajne tanie regaliki w IKEI. Po pensji się zakupi, się skręci, się postawi. I będzie cudnie. I przestaną się walać różne rzeczy po różnych miejscach. Zwłaszcza, że walają się same z siebie i trudno je potem znaleźć ;-)
Powolutku zaczyna mi się chcieć ;-)
Wieczorami oglądam sobie DVD szkoleniowe, rozmaite i już oczyma duszy widzę, jak na Siwce trzaskamy figury reiningowe... Nie ma to jak wizualizacja. I myślenie pozytywne :-))
A oto newsik z ostatniej chwili: w sobotę przyjeżdża do nas nowy pensjonariusz. Podobno wypłoszowaty. He, he, w takich to my się specjalizujemy. Zaraz się kolesia zmuli ;-)
poniedziałek, 19 lipca 2010
Bezsens jeździecki mnie ogarnął
Zastanawiam się tylko, czy to przejściowe...? Bo mam coraz częstsze nawroty nie chce mi się jeździć, bo i po co...
W piątek na wieś wyruszyliśmy gromadnie, w 5 osób. Po drodze złapała nas ulewa (lało od Łomianek do Modlina), mieliśmy nadzieję, że na wsi też lunęło, a tu guzik. Owszem, popadało, ale niezbyt obficie, więc nadal było duszno i sucho... Na miejscu od razu powstał straszny zamęt organizacyjny, w którego wpadłam sam środek. Część towarzystwa (Ala z Gośką + dzieciaki z sąsiedztwa poszli sobie pojeździć, ja niestety, musiałam, zająć się domem). Zdążyłam jednakowoż zajrzeć za stodołę i zobaczyć, jak Gośka jeździ na Niku. Na początku dziecię miało cykora, bo od paru lat w zasadzie nie jeździ (wsiądzie może raz na pół roku) a Nika jeździecko nie zna. Obie tak mamy, że do cudzych koni wyrywamy się z niechęcią ;-) Ala wzięła więc Gośkę na długą linę, trochę pokłusowały a potem były galopy. Gośka była z siebie dumna, chodziła nabzdyczona jak jaki paw albo i indyk a następnego dnia też zażądała jazdy ;-) Jazdę prowadziłam ja (na początku bebo kazała się wziąć na linę) a ponieważ z Nikiem bawiłam się tylko raz, więc niezbyt dobrze znam typa. Typ kręcił nami jak chłopem w sądzie ;-) Najchętniej by stał i się miział w środku koła. Cóż, ostatnio konie kojarzą mnie głównie jako ubijacza much. Lider, jaki lider...??
Na hucka udało mi się wsiąść raz, w sobotę o 7.00 rano, po 3 godzinach snu. Formę oczywiście prezentowałam kwitnącą i takaż była nasza jazda ;-) A raczej pseudo-jazda, bo snułam się na małym bez sensu, wręcz żałośnie. Mały oczywiście od razu się zniesmaczył, że co to ma niby być...? Zaczął odstawiać jakieś niby-wypłochy, poszliśmy więc na okrąglaka ustalić pewne sprawy. Po raz pierwszy było okrążanie w galopie, skoro kolega miał ochotę na aktywność i emanował energią... Ruszył ostro z kopyta, chyba myślał, że galop to był jego pomysł i mnie zaskoczy albo i zastraszy ;-) Gdy ze 2 razy poprosiłam o zmianę kierunku i kontynuację galopu, mały zaczął podejrzewać, że to chyba jednak nie on tutaj klocki rozdaje i zaczął z irytacją wywijać głową, o mały włos się nie wyglebił. Raz nawet próbował do mnie podbiec z groźnym obliczem, a nóż się przelęknę...? Śmieszny taki... W końcu się uspokoił, wyparskał, gębą wymielił, wsiadłam przejechałam kawałek i skończyliśmy.
Ala wsiadała na Siwkę raz, w piątek po nocy! Żeby Siwka nie odwykła. Gośka była w końcu świadkiem, że na Siwce da się jeździć a mimo to kręciła głową z niedowierzaniem... Ala jeździła prawie po ciemku, na najdalszej łące, nad rzeką, która zawsze była dla koni straszliwa, bo tak gęsty busz brzegi porasta. A w buszu pewnikiem coś siedzi... (przynajmniej Szaman zawsze tak twierdził i zawsze wracał stamtąd z kwikiem, galopem). Siwe tak się bało, że od niechcenia co i raz w czasie jazdy łapało w gębę jakiś badylek, w charakterze przekąski :-)
W piątek na wieś wyruszyliśmy gromadnie, w 5 osób. Po drodze złapała nas ulewa (lało od Łomianek do Modlina), mieliśmy nadzieję, że na wsi też lunęło, a tu guzik. Owszem, popadało, ale niezbyt obficie, więc nadal było duszno i sucho... Na miejscu od razu powstał straszny zamęt organizacyjny, w którego wpadłam sam środek. Część towarzystwa (Ala z Gośką + dzieciaki z sąsiedztwa poszli sobie pojeździć, ja niestety, musiałam, zająć się domem). Zdążyłam jednakowoż zajrzeć za stodołę i zobaczyć, jak Gośka jeździ na Niku. Na początku dziecię miało cykora, bo od paru lat w zasadzie nie jeździ (wsiądzie może raz na pół roku) a Nika jeździecko nie zna. Obie tak mamy, że do cudzych koni wyrywamy się z niechęcią ;-) Ala wzięła więc Gośkę na długą linę, trochę pokłusowały a potem były galopy. Gośka była z siebie dumna, chodziła nabzdyczona jak jaki paw albo i indyk a następnego dnia też zażądała jazdy ;-) Jazdę prowadziłam ja (na początku bebo kazała się wziąć na linę) a ponieważ z Nikiem bawiłam się tylko raz, więc niezbyt dobrze znam typa. Typ kręcił nami jak chłopem w sądzie ;-) Najchętniej by stał i się miział w środku koła. Cóż, ostatnio konie kojarzą mnie głównie jako ubijacza much. Lider, jaki lider...??
Na hucka udało mi się wsiąść raz, w sobotę o 7.00 rano, po 3 godzinach snu. Formę oczywiście prezentowałam kwitnącą i takaż była nasza jazda ;-) A raczej pseudo-jazda, bo snułam się na małym bez sensu, wręcz żałośnie. Mały oczywiście od razu się zniesmaczył, że co to ma niby być...? Zaczął odstawiać jakieś niby-wypłochy, poszliśmy więc na okrąglaka ustalić pewne sprawy. Po raz pierwszy było okrążanie w galopie, skoro kolega miał ochotę na aktywność i emanował energią... Ruszył ostro z kopyta, chyba myślał, że galop to był jego pomysł i mnie zaskoczy albo i zastraszy ;-) Gdy ze 2 razy poprosiłam o zmianę kierunku i kontynuację galopu, mały zaczął podejrzewać, że to chyba jednak nie on tutaj klocki rozdaje i zaczął z irytacją wywijać głową, o mały włos się nie wyglebił. Raz nawet próbował do mnie podbiec z groźnym obliczem, a nóż się przelęknę...? Śmieszny taki... W końcu się uspokoił, wyparskał, gębą wymielił, wsiadłam przejechałam kawałek i skończyliśmy.
Ala wsiadała na Siwkę raz, w piątek po nocy! Żeby Siwka nie odwykła. Gośka była w końcu świadkiem, że na Siwce da się jeździć a mimo to kręciła głową z niedowierzaniem... Ala jeździła prawie po ciemku, na najdalszej łące, nad rzeką, która zawsze była dla koni straszliwa, bo tak gęsty busz brzegi porasta. A w buszu pewnikiem coś siedzi... (przynajmniej Szaman zawsze tak twierdził i zawsze wracał stamtąd z kwikiem, galopem). Siwe tak się bało, że od niechcenia co i raz w czasie jazdy łapało w gębę jakiś badylek, w charakterze przekąski :-)
poniedziałek, 12 lipca 2010
35 stopni w cieniu...
Poziom energii życiowej trochę mi się podniósł (mimo upałów), w końcu konie zostały tknięte (jednym palcem, ale dobre i to ;-)
W piątek w ostatnim momencie do autobusu Paweł (Warszawa-Nasielsk) wpadła Ala, pojechałyśmy na wioskę. Na miejscu zastałyśmy konie koczujące zbiorowo pod kasztanowcem-wiatą, na podwórku. Oblubieniec wdrożył w tygodniu moje weekendowe rozwiązanie, czyli pozwalanie koniom na łażenie łąka-pod kasztana-za stodołę, wedle zwierzęcego życzenia :-)
Po jako-takim ogarnięciu się (i ogarnięciu obejścia) wzięłam się za hucka. Żeby nie było wątpliwości: nie dlatego się za niego wzięłam, że mi się chciało, ale dlatego, że nie wypadało się nie wziąć przed obliczem Ali ;-)
Ala wcześniej umęczyła Nika, potem wzięła się za Siwkę na okrągłym wybiegu a my z huckiem hasaliśmy na łące. Komary gryzły mnie niemiłosiernie (o 21.30 zachciało mi się jeździć!) zwłaszcza w plecy, bo się, głupia, niczym nie wypsikałam. Hucka to i owszem, wysmarowałam mazidłem i jego tylko co niektóre robale męczyły... Cóż, nasza jazda szczytem kunsztu jeździeckiego nie była ;-) Ala bawiła się z Siwką na zastodolu z ziemi a my jeździliśmy na równoległej łące. Było w miarę spolegliwie, dopóki Siwka nie została odprowadzona pod stajnię, siodłać się. Hucek zbystrzał momentalnie, uszy wyszczerzył w przód, urósł (prawie jak Szamanisko). Nie żeby od razu prawa półkula, ale czuj mi się włączył momentalnie. Bo taka bystrość u hucka to rzecz nadzwyczajna. Nie chciałam zsiadać (zaraz wyciągnąłby słuszne wnioski, że łatwo mnie zastraszyć żywszym temperamentem - fakt, wolę ślamazary ;-), umyśliłam więc zająć umysł małego gada esami-floresami, przejściami i innymi wymyślnymi , nagłymi poleceniami. Mały trzaskał wszystkie wymyślne ewolucje bez szemrania, jednakowoż z takim poziomem energii, że ho-ho! jednocześnie cały czas usiłując dryfować w kierunku wyjścia... Postanowiłam nie prowokować gadziny (potrafi się postawić) i pojechaliśmy jeździć z widokiem na Siwkę, na skraju łąki, z którego widać przedstajnię. Skończyliśmy ugodowo, nawet ciasteczko dostał :-) I poszliśmy asystować Ali i Siwce w jeździectwie.
Siwe miało przerwę w karierze od 21 czerwca (sprawdziłam na własnym blogu, to i wiem ;-) ale pod jeźdźcem zachowywała się jak stara, rekreacyjna wyga. Nie dość, że bez wypłochów, to jeszcze stosowała malutkie gierki znudzonego lewopółkulowego konia: a to do bramki zadryfowała, a to czegoś tam zrobić nie chciała, a to za blisko ogrodzenia złośliwie próbowała chodzić... O, jak się wyrabia... Ponieważ Ala uznała, że Siwe jest bystre, szybko się uczy i zaczyna się nudzić, postanowiła zakłusować. I tym samym pierwszy samodzielny (nie na sznurku) kłus pod jeźdźcem Siwka ma za sobą. Na piątej jeździe :-) Niby nic takiego, a jak na wariatkę osiąg to nie mały :-) Wprawdzie było to tylko po parę kroczków w obie strony, ale liczy się jakość, nie ilość :-)
Szaman się nie załapał na trenowanie, bo noc zapadła, ale na szczególnie zmartwionego nie wyglądał ;-)
W sobotę kolejne jeździectwo, z mniejszym animuszem, bo GORĄCO a jazda wypadła nam o 16.00... Całe szczęście, że od akacjowych zarośli cień zaczął na zastodole nachodzić...
Znowu: ja - hucek, Ala - Siwka.
Początkowo Ala skupiła się na pracy z ziemi a cel postawiała sobie szczytny aliści syzyfowy (jak na krótkie ramy czasowe i upał): doprowadzić do rozluźnienia Siwki w czasie okrążania w kłusie. Cóż, trochę się kobył zeszmacił kłusem, zasapał, zanim coś tam zakombinował z głową w dole, ale bardzo szczątkowo i przez króciutkie chwile...
Okrążanie w stępie (kiedyś zadanie awykonalne) Siwka w końcu opanowała elegancko :-) Mijemy nadzieję, że i na spokojny kłus przyjdzie kiedyś pora :-) Potem było wsiadanie i jazda, tym razem z większą ilością kłusa :-)
Moja aktywność na hucku nie podobała mi się zdecydowanie. Hucek, mimo, że w towarzystwie Siwki (za którą łazi jak pies, która jest jego i z którą się nie rozstaje!), cały czas kombinował. A to, że w krzakach straszy, a to, że co tam na podwórku?? Wałachy tam siedzą i nic nie robią... Albo, o zgrozo, żrą...! bez niego...?? Zero koncentracji, gapienie się, podrygiwanie... Ze 3 razy zsiadałam, dawałam wycisk na linie i wsiadałam ponownie. I odpoczynek przy straszących krzakach. Nawet WHOA! ulubiona komenda mu nie wychodziła... A cofanie? Koszmarne, krzywe jakieś... Skandal. Czekałam tylko na jakiś pozytywny manewr, żeby móc zakończyć tę przyjemną jazdę ;-) Po długich bólach (spod kasku się ze mnie lało) otrzymałam w końcu piękne zatrzymanie i cofanie, więc z westchnieniem ulgi mogliśmy zaprzestać.
Po zdjęciu siodła ani krzaki nie były straszne, ani kolesie interesujący... Hucek-Łazja sterczał koło mnie z zadowoloną miną i ani myślał odchodzić... Nawet na opony wlazł bez liny... O Kłamczuch Jeden, wozić się mnie mu nie chciało, ot co!
W sobotę pod wieczór Ala sobie pojechała, więc w niedzielę jeździectwa oczywiście nie było. Samej to mi się nie chce. Nie ma co obwijać w bawełnę :-)
Za to wróciła w poniedziełek i wieczorem doniosła mi, że jeździła 20 minut na Siwce i 2 okrążenia okrąglaka kłusem bez korekty wykonały :-)
Cholera, coś czuję, że nadejdzie kiedyś ten czas, że i ja odważę się wsiąść na własnego konia ;-)))
Aj, aj o Fisiu zapomniałam napisać, jak można było pominąć Pusiołka...!
Fisiu jeździectwa się nie doczekał. W piątek, jako się rzekło, z powodu egipskich ciemności, jakie zapadły, gdy skończyłam działania z huckiem, a w sobotę z powodu upału (i tego, że się na małym jeździecko umęczyłam). Ale siodłanie i zabawy z ziemi pod krzakami akacjowymi były. Prowokacyjne, bo zostalismy sami na zastodolu, reszta koni siedziała na podwórku pod kasztanem. Fisiu sprawował się godnie. O jaki on zdyscyplinowany i opanowany się robi... Żadnych pokwików, ciągnięcia w stronę podwórka... A, Mój Cudaczek Ulubiony :-)))
W piątek w ostatnim momencie do autobusu Paweł (Warszawa-Nasielsk) wpadła Ala, pojechałyśmy na wioskę. Na miejscu zastałyśmy konie koczujące zbiorowo pod kasztanowcem-wiatą, na podwórku. Oblubieniec wdrożył w tygodniu moje weekendowe rozwiązanie, czyli pozwalanie koniom na łażenie łąka-pod kasztana-za stodołę, wedle zwierzęcego życzenia :-)
Po jako-takim ogarnięciu się (i ogarnięciu obejścia) wzięłam się za hucka. Żeby nie było wątpliwości: nie dlatego się za niego wzięłam, że mi się chciało, ale dlatego, że nie wypadało się nie wziąć przed obliczem Ali ;-)
Ala wcześniej umęczyła Nika, potem wzięła się za Siwkę na okrągłym wybiegu a my z huckiem hasaliśmy na łące. Komary gryzły mnie niemiłosiernie (o 21.30 zachciało mi się jeździć!) zwłaszcza w plecy, bo się, głupia, niczym nie wypsikałam. Hucka to i owszem, wysmarowałam mazidłem i jego tylko co niektóre robale męczyły... Cóż, nasza jazda szczytem kunsztu jeździeckiego nie była ;-) Ala bawiła się z Siwką na zastodolu z ziemi a my jeździliśmy na równoległej łące. Było w miarę spolegliwie, dopóki Siwka nie została odprowadzona pod stajnię, siodłać się. Hucek zbystrzał momentalnie, uszy wyszczerzył w przód, urósł (prawie jak Szamanisko). Nie żeby od razu prawa półkula, ale czuj mi się włączył momentalnie. Bo taka bystrość u hucka to rzecz nadzwyczajna. Nie chciałam zsiadać (zaraz wyciągnąłby słuszne wnioski, że łatwo mnie zastraszyć żywszym temperamentem - fakt, wolę ślamazary ;-), umyśliłam więc zająć umysł małego gada esami-floresami, przejściami i innymi wymyślnymi , nagłymi poleceniami. Mały trzaskał wszystkie wymyślne ewolucje bez szemrania, jednakowoż z takim poziomem energii, że ho-ho! jednocześnie cały czas usiłując dryfować w kierunku wyjścia... Postanowiłam nie prowokować gadziny (potrafi się postawić) i pojechaliśmy jeździć z widokiem na Siwkę, na skraju łąki, z którego widać przedstajnię. Skończyliśmy ugodowo, nawet ciasteczko dostał :-) I poszliśmy asystować Ali i Siwce w jeździectwie.
Siwe miało przerwę w karierze od 21 czerwca (sprawdziłam na własnym blogu, to i wiem ;-) ale pod jeźdźcem zachowywała się jak stara, rekreacyjna wyga. Nie dość, że bez wypłochów, to jeszcze stosowała malutkie gierki znudzonego lewopółkulowego konia: a to do bramki zadryfowała, a to czegoś tam zrobić nie chciała, a to za blisko ogrodzenia złośliwie próbowała chodzić... O, jak się wyrabia... Ponieważ Ala uznała, że Siwe jest bystre, szybko się uczy i zaczyna się nudzić, postanowiła zakłusować. I tym samym pierwszy samodzielny (nie na sznurku) kłus pod jeźdźcem Siwka ma za sobą. Na piątej jeździe :-) Niby nic takiego, a jak na wariatkę osiąg to nie mały :-) Wprawdzie było to tylko po parę kroczków w obie strony, ale liczy się jakość, nie ilość :-)
Szaman się nie załapał na trenowanie, bo noc zapadła, ale na szczególnie zmartwionego nie wyglądał ;-)
W sobotę kolejne jeździectwo, z mniejszym animuszem, bo GORĄCO a jazda wypadła nam o 16.00... Całe szczęście, że od akacjowych zarośli cień zaczął na zastodole nachodzić...
Znowu: ja - hucek, Ala - Siwka.
Początkowo Ala skupiła się na pracy z ziemi a cel postawiała sobie szczytny aliści syzyfowy (jak na krótkie ramy czasowe i upał): doprowadzić do rozluźnienia Siwki w czasie okrążania w kłusie. Cóż, trochę się kobył zeszmacił kłusem, zasapał, zanim coś tam zakombinował z głową w dole, ale bardzo szczątkowo i przez króciutkie chwile...
Okrążanie w stępie (kiedyś zadanie awykonalne) Siwka w końcu opanowała elegancko :-) Mijemy nadzieję, że i na spokojny kłus przyjdzie kiedyś pora :-) Potem było wsiadanie i jazda, tym razem z większą ilością kłusa :-)
Moja aktywność na hucku nie podobała mi się zdecydowanie. Hucek, mimo, że w towarzystwie Siwki (za którą łazi jak pies, która jest jego i z którą się nie rozstaje!), cały czas kombinował. A to, że w krzakach straszy, a to, że co tam na podwórku?? Wałachy tam siedzą i nic nie robią... Albo, o zgrozo, żrą...! bez niego...?? Zero koncentracji, gapienie się, podrygiwanie... Ze 3 razy zsiadałam, dawałam wycisk na linie i wsiadałam ponownie. I odpoczynek przy straszących krzakach. Nawet WHOA! ulubiona komenda mu nie wychodziła... A cofanie? Koszmarne, krzywe jakieś... Skandal. Czekałam tylko na jakiś pozytywny manewr, żeby móc zakończyć tę przyjemną jazdę ;-) Po długich bólach (spod kasku się ze mnie lało) otrzymałam w końcu piękne zatrzymanie i cofanie, więc z westchnieniem ulgi mogliśmy zaprzestać.
Po zdjęciu siodła ani krzaki nie były straszne, ani kolesie interesujący... Hucek-Łazja sterczał koło mnie z zadowoloną miną i ani myślał odchodzić... Nawet na opony wlazł bez liny... O Kłamczuch Jeden, wozić się mnie mu nie chciało, ot co!
W sobotę pod wieczór Ala sobie pojechała, więc w niedzielę jeździectwa oczywiście nie było. Samej to mi się nie chce. Nie ma co obwijać w bawełnę :-)
Za to wróciła w poniedziełek i wieczorem doniosła mi, że jeździła 20 minut na Siwce i 2 okrążenia okrąglaka kłusem bez korekty wykonały :-)
Cholera, coś czuję, że nadejdzie kiedyś ten czas, że i ja odważę się wsiąść na własnego konia ;-)))
Aj, aj o Fisiu zapomniałam napisać, jak można było pominąć Pusiołka...!
Fisiu jeździectwa się nie doczekał. W piątek, jako się rzekło, z powodu egipskich ciemności, jakie zapadły, gdy skończyłam działania z huckiem, a w sobotę z powodu upału (i tego, że się na małym jeździecko umęczyłam). Ale siodłanie i zabawy z ziemi pod krzakami akacjowymi były. Prowokacyjne, bo zostalismy sami na zastodolu, reszta koni siedziała na podwórku pod kasztanem. Fisiu sprawował się godnie. O jaki on zdyscyplinowany i opanowany się robi... Żadnych pokwików, ciągnięcia w stronę podwórka... A, Mój Cudaczek Ulubiony :-)))
wtorek, 6 lipca 2010
Upał & kupa much
To tak w skrócie, reasumując temat przedłużonego o 1 dzień weekendu...
Mój poziom energii życiowej jest bliski ZERU (tyle tylko, by cały weekend poświęcić na czytelnictwo - fantazy na tapecie), koni zresztą też. Dni otwarte trwają, konie przewalają się po posiadłości, okazjonalnie urządzając jakiś kłus przez podwórko czy łąkę (Fisiek prezentuje zazwyczaj kwiczące zagalopowanie bez śladu kulawizny) z powodu nadmiaru latającego świństwa... Smarowanie i psikanie różnymi anty-bzzzz... niewiele daje, zamiast stada owadów obsiaduje konie stadko (dobre i to).
Konie się popsuły, włażą na człowieka jak diabli, byle tylko pozbyć się krwiopijców. W związku z powyższym nasza najnowsza zabawa to aktywność pt. packa na muchy (częściowo ubijam na koniach owady a od czasu do czasu przywołuję towarzystwo packą do porządku. Rodzaj zmodyfikowanego carrota, informujący, że oto naruszono moją strefę osobistą albo i, o zgrozo, intymną ;-) Najmniejszy entuzjazm do zabawy z packą przejawiał na początku hucek, ale dość szybko porzucił obawy, że to jakaś wyrafinowana odmiana kijoterapii ;-) Dzikiej packa nie rusza, dygnie co najwyżej, gdy klapsnę znienacka i tyle.
Z pozytywów: pierwsze psiakanie hucka od razu na wolności (stał zadowolony z błogą miną), pierwszy psik wykonałam pro forma na siebie, żeby zobaczyć co będzie, mały nawet nie chrumknął... Resztę kolesiostwa brałam po kolei na sznurek, bo dziadostwo lubi ostatnio dryfować, nawet Arcy-Grzeczna. Nie żeby ze strachu. Raczej z wyraźnego rozluźnienia atmosfery (lider zrobił się ostatnio zdecydowanie mniej wymagający, grzech nie skorzystać... ;-)
Siwe psikanie zniosło godnie, upomniane, że był rozkaz STAĆ w MIEJSCU, wybałuszyła gały i zamarła. Robiłam 2-psik + rozsmarowanie. 3-psik był granicą siwej wytrzymałości psychicznej, której nie przekroczyłyśmy. Ale niech dzika nie myśli, że psikanie było incydentalne, że powrócą w pełni akceptowane żele. Właśnie jadę po odbiór kolejnych psikaczy (zamówiłam 2 różne, testujemy rozmaite preparaty. TRI-TEC się skończył a kolejnego nie kupię, bo cena zaporowa...).
W poniedziałek wpadła na chwilę Ala, ale jeździectwa nie było, ot kazała tylko rudemu pobiegać w celu podbudowy muskulatury (2 tygodnie przerwy w body-buildingu u całego stada), rudy oczywiście protestował, że nie trzeba, że dobrze wygląda, udawał, że nie rozumie, co znaczy od-drivingować na okrąglak spod ulubionego końskiego kasztanowca i wiaty zapchanej sianem... W końcu poszedł z żałosną miną, nawet Fisiu się nad nim użalił (ostatnio Panowie się kolegują), wyjrzał zza stodoły i zarżał ze zgrozą na widok trenującego w kłusie kumpla ;-)
A nasza Bułka-Bibułka (bulldoga amerykańska) była w niedzielę na Międzynarodowej Wystawie w Siedlcach i przywiozła 2 puchary :-)
I miejsce jako młodzież i III w Best in Show :-)
Mój poziom energii życiowej jest bliski ZERU (tyle tylko, by cały weekend poświęcić na czytelnictwo - fantazy na tapecie), koni zresztą też. Dni otwarte trwają, konie przewalają się po posiadłości, okazjonalnie urządzając jakiś kłus przez podwórko czy łąkę (Fisiek prezentuje zazwyczaj kwiczące zagalopowanie bez śladu kulawizny) z powodu nadmiaru latającego świństwa... Smarowanie i psikanie różnymi anty-bzzzz... niewiele daje, zamiast stada owadów obsiaduje konie stadko (dobre i to).
Konie się popsuły, włażą na człowieka jak diabli, byle tylko pozbyć się krwiopijców. W związku z powyższym nasza najnowsza zabawa to aktywność pt. packa na muchy (częściowo ubijam na koniach owady a od czasu do czasu przywołuję towarzystwo packą do porządku. Rodzaj zmodyfikowanego carrota, informujący, że oto naruszono moją strefę osobistą albo i, o zgrozo, intymną ;-) Najmniejszy entuzjazm do zabawy z packą przejawiał na początku hucek, ale dość szybko porzucił obawy, że to jakaś wyrafinowana odmiana kijoterapii ;-) Dzikiej packa nie rusza, dygnie co najwyżej, gdy klapsnę znienacka i tyle.
Z pozytywów: pierwsze psiakanie hucka od razu na wolności (stał zadowolony z błogą miną), pierwszy psik wykonałam pro forma na siebie, żeby zobaczyć co będzie, mały nawet nie chrumknął... Resztę kolesiostwa brałam po kolei na sznurek, bo dziadostwo lubi ostatnio dryfować, nawet Arcy-Grzeczna. Nie żeby ze strachu. Raczej z wyraźnego rozluźnienia atmosfery (lider zrobił się ostatnio zdecydowanie mniej wymagający, grzech nie skorzystać... ;-)
Siwe psikanie zniosło godnie, upomniane, że był rozkaz STAĆ w MIEJSCU, wybałuszyła gały i zamarła. Robiłam 2-psik + rozsmarowanie. 3-psik był granicą siwej wytrzymałości psychicznej, której nie przekroczyłyśmy. Ale niech dzika nie myśli, że psikanie było incydentalne, że powrócą w pełni akceptowane żele. Właśnie jadę po odbiór kolejnych psikaczy (zamówiłam 2 różne, testujemy rozmaite preparaty. TRI-TEC się skończył a kolejnego nie kupię, bo cena zaporowa...).
W poniedziałek wpadła na chwilę Ala, ale jeździectwa nie było, ot kazała tylko rudemu pobiegać w celu podbudowy muskulatury (2 tygodnie przerwy w body-buildingu u całego stada), rudy oczywiście protestował, że nie trzeba, że dobrze wygląda, udawał, że nie rozumie, co znaczy od-drivingować na okrąglak spod ulubionego końskiego kasztanowca i wiaty zapchanej sianem... W końcu poszedł z żałosną miną, nawet Fisiu się nad nim użalił (ostatnio Panowie się kolegują), wyjrzał zza stodoły i zarżał ze zgrozą na widok trenującego w kłusie kumpla ;-)
A nasza Bułka-Bibułka (bulldoga amerykańska) była w niedzielę na Międzynarodowej Wystawie w Siedlcach i przywiozła 2 puchary :-)
I miejsce jako młodzież i III w Best in Show :-)
czwartek, 1 lipca 2010
Zwieźlim...
...siano. Przy pomocy bliższej i dalszej okolicznej ludności, w przeważającej większości nieletniej. Dostąpiłam zaszczytu wykańczania zwózki opóźnionej z przyczyn niezależnych (awarie sprzętu). Wczoraj po pracy pognałam na wieś, po 20.00 wzięliśmy się do roboty, skończyliśmy po 22.30. Trochę się dziś w robocie nosem podpieram, ale w sumie jestem zadowolona... Wszystko elegancko zmieściło się w nowej stajni-stodółce, zostało nawet trochę luzu :-)
Niniejszym rezygnujemy z budowy nowej stodoły, dostawimy w ciągu drugą drewnianą szopę na modłę obecnej i styka. A obecną eks-stodołę się do końca obali i zrobi na jej miejscu o wiele mniejszą końską wiatę. Tym samym otworzy nam się widok na zastodole i rzekę oraz na konie. Już teraz ich ciemne sprawki nie pozostaną niezauważone ;-)
A Siwe wczoraj przywitało mnie głośnym wrzaskiem-rżeniem. Chyba moja niezapowiedziana wizyta zrobiła na niej spore wrażenie. Mam nadzieję, że nie był to, jak twierdzi Oblubieniec, ryk przerażenia (o nie! znowu 7 zabaw??? ;-)
Niniejszym rezygnujemy z budowy nowej stodoły, dostawimy w ciągu drugą drewnianą szopę na modłę obecnej i styka. A obecną eks-stodołę się do końca obali i zrobi na jej miejscu o wiele mniejszą końską wiatę. Tym samym otworzy nam się widok na zastodole i rzekę oraz na konie. Już teraz ich ciemne sprawki nie pozostaną niezauważone ;-)
A Siwe wczoraj przywitało mnie głośnym wrzaskiem-rżeniem. Chyba moja niezapowiedziana wizyta zrobiła na niej spore wrażenie. Mam nadzieję, że nie był to, jak twierdzi Oblubieniec, ryk przerażenia (o nie! znowu 7 zabaw??? ;-)
Subskrybuj:
Posty (Atom)