Poziom energii życiowej trochę mi się podniósł (mimo upałów), w końcu konie zostały tknięte (jednym palcem, ale dobre i to ;-)
W piątek w ostatnim momencie do autobusu Paweł (Warszawa-Nasielsk) wpadła Ala, pojechałyśmy na wioskę. Na miejscu zastałyśmy konie koczujące zbiorowo pod kasztanowcem-wiatą, na podwórku. Oblubieniec wdrożył w tygodniu moje weekendowe rozwiązanie, czyli pozwalanie koniom na łażenie łąka-pod kasztana-za stodołę, wedle zwierzęcego życzenia :-)
Po jako-takim ogarnięciu się (i ogarnięciu obejścia) wzięłam się za hucka. Żeby nie było wątpliwości: nie dlatego się za niego wzięłam, że mi się chciało, ale dlatego, że nie wypadało się nie wziąć przed obliczem Ali ;-)
Ala wcześniej umęczyła Nika, potem wzięła się za Siwkę na okrągłym wybiegu a my z huckiem hasaliśmy na łące. Komary gryzły mnie niemiłosiernie (o 21.30 zachciało mi się jeździć!) zwłaszcza w plecy, bo się, głupia, niczym nie wypsikałam. Hucka to i owszem, wysmarowałam mazidłem i jego tylko co niektóre robale męczyły... Cóż, nasza jazda szczytem kunsztu jeździeckiego nie była ;-) Ala bawiła się z Siwką na zastodolu z ziemi a my jeździliśmy na równoległej łące. Było w miarę spolegliwie, dopóki Siwka nie została odprowadzona pod stajnię, siodłać się. Hucek zbystrzał momentalnie, uszy wyszczerzył w przód, urósł (prawie jak Szamanisko). Nie żeby od razu prawa półkula, ale czuj mi się włączył momentalnie. Bo taka bystrość u hucka to rzecz nadzwyczajna. Nie chciałam zsiadać (zaraz wyciągnąłby słuszne wnioski, że łatwo mnie zastraszyć żywszym temperamentem - fakt, wolę ślamazary ;-), umyśliłam więc zająć umysł małego gada esami-floresami, przejściami i innymi wymyślnymi , nagłymi poleceniami. Mały trzaskał wszystkie wymyślne ewolucje bez szemrania, jednakowoż z takim poziomem energii, że ho-ho! jednocześnie cały czas usiłując dryfować w kierunku wyjścia... Postanowiłam nie prowokować gadziny (potrafi się postawić) i pojechaliśmy jeździć z widokiem na Siwkę, na skraju łąki, z którego widać przedstajnię. Skończyliśmy ugodowo, nawet ciasteczko dostał :-) I poszliśmy asystować Ali i Siwce w jeździectwie.
Siwe miało przerwę w karierze od 21 czerwca (sprawdziłam na własnym blogu, to i wiem ;-) ale pod jeźdźcem zachowywała się jak stara, rekreacyjna wyga. Nie dość, że bez wypłochów, to jeszcze stosowała malutkie gierki znudzonego lewopółkulowego konia: a to do bramki zadryfowała, a to czegoś tam zrobić nie chciała, a to za blisko ogrodzenia złośliwie próbowała chodzić... O, jak się wyrabia... Ponieważ Ala uznała, że Siwe jest bystre, szybko się uczy i zaczyna się nudzić, postanowiła zakłusować. I tym samym pierwszy samodzielny (nie na sznurku) kłus pod jeźdźcem Siwka ma za sobą. Na piątej jeździe :-) Niby nic takiego, a jak na wariatkę osiąg to nie mały :-) Wprawdzie było to tylko po parę kroczków w obie strony, ale liczy się jakość, nie ilość :-)
Szaman się nie załapał na trenowanie, bo noc zapadła, ale na szczególnie zmartwionego nie wyglądał ;-)
W sobotę kolejne jeździectwo, z mniejszym animuszem, bo GORĄCO a jazda wypadła nam o 16.00... Całe szczęście, że od akacjowych zarośli cień zaczął na zastodole nachodzić...
Znowu: ja - hucek, Ala - Siwka.
Początkowo Ala skupiła się na pracy z ziemi a cel postawiała sobie szczytny aliści syzyfowy (jak na krótkie ramy czasowe i upał): doprowadzić do rozluźnienia Siwki w czasie okrążania w kłusie. Cóż, trochę się kobył zeszmacił kłusem, zasapał, zanim coś tam zakombinował z głową w dole, ale bardzo szczątkowo i przez króciutkie chwile...
Okrążanie w stępie (kiedyś zadanie awykonalne) Siwka w końcu opanowała elegancko :-) Mijemy nadzieję, że i na spokojny kłus przyjdzie kiedyś pora :-) Potem było wsiadanie i jazda, tym razem z większą ilością kłusa :-)
Moja aktywność na hucku nie podobała mi się zdecydowanie. Hucek, mimo, że w towarzystwie Siwki (za którą łazi jak pies, która jest jego i z którą się nie rozstaje!), cały czas kombinował. A to, że w krzakach straszy, a to, że co tam na podwórku?? Wałachy tam siedzą i nic nie robią... Albo, o zgrozo, żrą...! bez niego...?? Zero koncentracji, gapienie się, podrygiwanie... Ze 3 razy zsiadałam, dawałam wycisk na linie i wsiadałam ponownie. I odpoczynek przy straszących krzakach. Nawet WHOA! ulubiona komenda mu nie wychodziła... A cofanie? Koszmarne, krzywe jakieś... Skandal. Czekałam tylko na jakiś pozytywny manewr, żeby móc zakończyć tę przyjemną jazdę ;-) Po długich bólach (spod kasku się ze mnie lało) otrzymałam w końcu piękne zatrzymanie i cofanie, więc z westchnieniem ulgi mogliśmy zaprzestać.
Po zdjęciu siodła ani krzaki nie były straszne, ani kolesie interesujący... Hucek-Łazja sterczał koło mnie z zadowoloną miną i ani myślał odchodzić... Nawet na opony wlazł bez liny... O Kłamczuch Jeden, wozić się mnie mu nie chciało, ot co!
W sobotę pod wieczór Ala sobie pojechała, więc w niedzielę jeździectwa oczywiście nie było. Samej to mi się nie chce. Nie ma co obwijać w bawełnę :-)
Za to wróciła w poniedziełek i wieczorem doniosła mi, że jeździła 20 minut na Siwce i 2 okrążenia okrąglaka kłusem bez korekty wykonały :-)
Cholera, coś czuję, że nadejdzie kiedyś ten czas, że i ja odważę się wsiąść na własnego konia ;-)))
Aj, aj o Fisiu zapomniałam napisać, jak można było pominąć Pusiołka...!
Fisiu jeździectwa się nie doczekał. W piątek, jako się rzekło, z powodu egipskich ciemności, jakie zapadły, gdy skończyłam działania z huckiem, a w sobotę z powodu upału (i tego, że się na małym jeździecko umęczyłam). Ale siodłanie i zabawy z ziemi pod krzakami akacjowymi były. Prowokacyjne, bo zostalismy sami na zastodolu, reszta koni siedziała na podwórku pod kasztanem. Fisiu sprawował się godnie. O jaki on zdyscyplinowany i opanowany się robi... Żadnych pokwików, ciągnięcia w stronę podwórka... A, Mój Cudaczek Ulubiony :-)))
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz