Zaczynam się rozkręcać. Końsko. Skrzydła budowlano-remontowo-sprzątacze tymczasowo mi opadły, pewnych rzeczy nie przeskoczę, a w kwestii sprzątania Bobuś pokazał mi, że nie ma się co wysilać. Śmieci, które tymczasowo zgromadziłam wewnątrz opony (głupi pomysł; opony to psie zabawki), rozwlókł na powrót po całym podwórku. Syzyfowa praca...
No dobra, deski na stajnię w sobotę pomalowałam. Żeby nie było, że całkiem NIC nie robię, tylko się z końmi zabawiam ;-)
Weekend pod znakiem werkowania. Postanowiłam się nauczyć. Miałam zacząć eksperymenty na hucku, ale summa summarum zaczęło się od Szamana. Umęczyłam się jak dzika świnia (bo Szamanisko jest lekko nieznośne, nudzi się, grymasi, że za długo, że mucha gryzie, że a co tam, Panie, za plecami się dzieje? a jego jedna gira waży TONĘ), nie ze wszystkim dałam sobie radę, nie obyło się bez pomocy. A i tak tylko przody się udało uczynić. Ale za to jakie cudne :-)
Po przerwie przywlokłam pod stajnię hucka. Przybył nawet ochoczo, bo całe towarzystwo biwakowało na podwórku (kolejna edycja strzyżenia trawy), a pod stajnią, wiadomo: beczki z paszą. Sporadycznie używane, więc tym bardzie pożądane ;-)
Huckowe kopyty robiło mi się elegancko. Nie dość, że fajne (nieprzesuszone, więc dobrze się w nich rzeźbi), małe, to jeszcze hucek ogólnie poręczny i grzecznie nogi trzyma, nie nudzi, nie grymasi... .
Aż dziw, bo generalnie koleś jest asertywny i jak mu się coś nie podoba, to się po prostu zabiera. W sobotę udało się zrobić przody (pod okiem Oblubieńca, nie obyło się bez małej krytyki moich poczynań ;-) a w niedzielę sam na sam z huckiem wyprodukowałam mu nowe zady. Miałam pewien problem z techniką trzymania i równoczesnego obrabiania tylnych nóg, ale po rozmaitych eksperymentach i symulacjach w końcu się udało (niby mogłam zerknąć w DVD, ale nie chciało mi się tracić czasu na gapienie się w TV). Hucek został przeze mnie uprzedzony, że się dopiero uczę i żeby w razie czego pomagał i spisał się na medal. Sam nogę (jedną i drugą) trzymał, lekko opierając na moim udzie i ani razu nie próbował jej zabierać! Była tylko cicha umowa, że przy zmianie (narzędzia lub nogi) daje się koniowi ciasteczko. Hucek grzecznie wtedy odwracał główką i czekał na daninę ;-) Ale ani razu nie próbował wymusić ciasteczka wcześniej zabierając nogę i sugerując: TERAZ jest TEN moment ;-)
Dumna jestem z siebie niepomiernie, niewiele do poprawy było w moim samodzielnym zadnim dziele kopytnym :-) A z huckiem się zbrataliśmy, że ho-ho :-))
Jeździectwo było w sobotę, i w niedzielę. W sobotę dopiero po 19.00 wzięłam się za małego, ale za to novum: siodłanie samotne pod stajnią (grzecznie, bez kombinowania) a potem wsiądnięcie i parada przez podwórko, końskimi ciągami komunikacyjnymi na dużą łąkę, do koni. Prawie jak teren ;-) Powoziłam się z 10 minut, hucek się lenił, nie chciał kłusować, uznałam, że to nowe kopyty i dałam mu spokój (no wiem, piękny lider-frajer ze mnie ;-)
Miałam wsiąść na Siwkę, nawet ją osiodłałam, ale akuratnie na horyzoncie pojawiły się dzieciaki na traktorze, drąc się niemiłosiernie i jadąc do nas, więc Siwe dostało wytrzeszczu. Oczywiście stchórzyłam i nie wsiadłam. Zresztą musiałam odebrać ładunek przywieziony przez chłopaków ;-) Siwe posłużyło mi tylko jako nosiciel siodła pod stajnię. Oczywiście z bliska traktor nie zrobił na niej wielkiego wrażenia, rozsiodłana majestatycznym stępem poszła sobie do koni na łąkę. Najpierw jednak zerknęła na mnie, czy się nie narazi porzucając moją osobę ;-)
W niedzielę jazda na hucku z gatunku brawurowych. Nie dość, że znów samotne siodłanie, to jeszcze wsiadanie pod samym domem, wśród stada walających się dokoła psów, które jak wiadomo z huckiem się nie lubią i hucek nie lubi ich. Obyło się bez awantur, choć przedefilowaliśmy z huckiem prowokacyjnie przez całe podwórko przed samymi psimi nosami i znowu hajda na dużą łąkę. Tym razem kopyty huckowi nie przeszkadzały (mimo, że w niedzielę miał wszystkie 4 nowe ;-) i mieliśmy bardzo fajną jazdę. Ćwiczyliśmy sobie pasażera w kłusie (wodze za sprzączkę; czasem z oparciem "V" na szyi, a czasem bez - praca nad równowagą i niezależnym dosiadem), hucek kręcił niezłe esy-floresy wśród łąkowych badyli sięgających mu miejscami do linii grzbietu (!), wybierał sobie wąskie końskie ścieżki i nieustannie dryfował w kierunku Siwki. Od czasu do czasu wykonywał efektowny stop, gdy tylko pojawiał się cień nadziei, że oto rzekłam WHOA! (chyba w myślach, bo nie kwapiłam się zatrzymywać małego ;-)
Takiej wiary w siebie nabrałam, że porzuciwszy hucka, wzięłam się za Szamana. Najpierw trochę przekombinowałam, bo wymyśliłam, że wprawdzie będę jeździć na kantarku, ale ogłowie (bez wodzy) założę na wierzch, żeby Fiś zaczął gębę cywilizować, bo mamlacz jest nieziemski i cały czas szczęką obraca zabawiając się, czym się da. Tak jednak wywijał głową przy tym memlaniu, że postanowiłam nie eksperymentować na własnej jeździeckiej osobie i ogłowie zdjąć ;-) Ponieważ Ala hulała na Niku po okrąglaku (bez ogłowia, bez siodła - koń całkiem goły - galopem z zamkniętymi oczami i rozłożonymi na boki ramionami), umyśliłam wsiąść na łące. Wgramoliłam się nie bez trudu (obarczona na dokładkę carrotem), umościłam się, zasiadłam. I od razy poczułam się jakbym siedziała na wysokości pierwszego piętra. Na wstępie musiałam osadzić kolegę w miejscu władczym WHOA! bo poznawszy (dzięki Ali) powinności konia pod jeźdźcem, ślamazarnie wystartował do ruchu, aczkolwiek bez większego przekonania. A potem popłynęliśmy. Rany boskie, co za wielki koń! Trochę przesadziłam z tym jego odkarmianiem za młodu i zdecydowanie przerósł moje oczekiwania ;-) Popływaliśmy po łące przez chwilę, w międzyczasie wywaliłam carrota, bo uznałam go za zbędne narzędzie (parę razy przód skierowaliśmy na odpowiedni tor lotu), zsiadłam i wsiadłam ponownie, żeby sprawdzić, czy umiem powtórzyć ewolucję gramolenia się na pierwsze piętro bez podstawki ;-)
Na koniec Ala wzięła się za Siwkę (podzieliłyśmy się końmi: Ala bierze wariaty, ja ślamazary ;-) Tym razem siodło westernowe + na dużej łące, czyli jazda nr 4 i głęboka woda - prawie teren. Było interesująco. Siwe najpierw maszerowało żwawo wzdłuż ścian (nawet wzdłuż podejrzanych dla koni krzaków ;-) potem jednak zrobiło się niby-muł, ale z głową ciut wyżej niż zwykle. Do tego momentami bywała lekko tępawa na pomoce popędzające; żeby ruszyć, Ala dochodziła do fazy 4.1, 4.2, 4.3... (pacanie stringiem naprzemiennie za linią motoryczną) a Siwe albo stało, albo podreptywało, albo się kręciło (odangażowywało) zamiast ruszyć...
Raz zdarzyło jej się nagle podkłusować, jakby się chciała lekko zabrać, ale Ala niewzruszona zrobiła jej WHOA! i Siwe zaraz się uspokoiło... Ale spacerować z jeźdźcem za bardzo nie chciało... Stało, ledwo reagowało (a wrażliwa cholera jest, ruszać potrafi na fazę energia + dotyk łydkami), ba, nawet oset parę razy sobie od niechcenia skubnęła, jakby nic sobie z jeźdźca nie robiąc... W końcu raczyła ruszyć, przeszła dość ochoczo kilka kroków i Ala zakończyła jazdę. Zobaczymy, jak będzie następnym razem...
Zrobiłyśmy potem burzę mózgów, jak interpretować siwe zachowanie, bo to naprawdę dość dziwny koń. Uznałyśmy, że Siwe postanowiło, że koniec jazdy i już. Czyżby cwana lewa półkula zaczyna u Siwej do głosu dochodzić...? Chyba zacznę kamerować, może analiza nagrania coś nam podpowie... Bo roboczo obstawiamy, że to kwestia końskiej dyscypliny. Że na ziemi trzeba chodzić jak Szwajcar, tego nasi nie kwestionują. Ale, że pod siodłem też, tego chyba jeszcze nie wyczaiły ;-)
5 komentarzy:
Skoro Ala bierze wariaty, może by miała ochotę wypróbować Truskawkę?
Ala to skarb!! NIE ODDAM!!!!!
Kto za mnie będzie Siwą obrabiał... ;-)
Ale ja nie mówię na stałe, tylko żeby horyzonty poszerzyć. A wtedy i Siwka skorzysta ...
Przekażę wzmiankowanej osobie... Ale jakby mi ją miała Truskawka uszkodzić, to drżyjcie... ;-)
Może wpadnijcie z Truskawką do Gawłowa? Chętnie popatrzę na rodeo ;-)) Nawet skameruję...
Chętnie bym wpadła, pod warunkiem, że rodeo ze mną obok, nie na górze. Niestety, transportu brak.
Truskawka nikogo nie uszkodzi. Ona robi to, co robi z własnej decyzji, nie ze strachu. A agresywna nie jest.
Prześlij komentarz