Dziś spóźniłam się do pracy 2 godziny. O, nie ma to jak dojazdy do Wawy ze wsi... Cały weekend tak koszmarnie wiało, że nasza droga znów we fragmentach pokryta jest nieprzejezdnymi zaspami... Oblubieniec wczoraj wieczorem porzucił samochód u sąsiada (gwoli ścisłości: sąsiad mieszka około 1 km. od nas) i przydylał po ciemku przez śniegi na piechotę. Wywołał małą psią awanturę, bo psom nijak nie mogło się w głowach pomieścić, że ta chybotliwa wędrująca latarka to ich Ukochany Panuś. Panuś zajeżdża przecież, jak Półtora Pana, zawsze autem... I ruszyły z rykiem do ataku...
Z końmi w końcu coś się ruszyło. Znaczy w kwestii mojej końskiej aktywności się ruszyło... Sprowokował mnie Fisiek. W sobotę od samego rana był NIEZNOŚNY (nie bez powodu taka edycja: DRUKOWANYMI; samo pogrubienie to za mało). W boksie się tłukł, żeby szybciej, szybciej (zostawiłam go sobie na koniec, wszyscy już wyszli...), więc złośliwie przetrzymałam go chwilę dłużej, niż zwykle... Gulgotał pod nosem, ale w końcu grzecznie się wycofał od drzwi boksu i opuścił głowę, mimo, że przez chwilę udawał, że będzie się wspinał. Gdy pokazałam mu ręką, że może dołączyć do stada, wypruł wściekle z miejsca (o mało nie glebnął pod stajnią, bo w drodze na padok wymagany jest zwrot o 90 stopni) i pognał za kolesiami. Polazłam zamykać bramki, postać, popatrzeć, jakieś fotki cyknąć, bo rano zawsze jest trochę fikania-kwikania i przepychanek. A tu nic. Towarzystwo gapi się i czeka, stercząc przy padokowych wrotach do stodoły, kiedy zacznę tamtędy siano podawać...
Poszłam sprawdzić poidło (kastrę), czy trzeba lód wywalić a tu nagle Fisiek odłącza się od sterczących pod stodołą i maszeruje żwawo w kierunku wyjścia z padoku. Zoczył na ścieżce pojedyncze sianka... I dawaj nura pod bramką (góra taśma pastuchowa, po środku sprężyna); gadzina pokapował się, że nie słychać pykania, znaczy prąd niepodłączony... Ja za nim z okrzykiem Ej, gdzie??? a ten zagęścił ruchy, kłusikiem na podwórko i azymut na stodołę. Po drodze zakręt w lewo, bramka zamknięta wiszącym łańcuchem (elegancka stylizacja przez Oblubieńca - stary łańcuch od psiej budy odmalowany i postarzony specjalną farbą). Fisiu w locie łańcuch złapał w paszczę, zdjął z haczyka, odrzucił na bok i oto już tylko 5 m. metrów dzieli go od stodoły... A tam 6 dużych kostek siana (ostatnie na-padokowe zapasy)... Nie zdążyłam dopaść gada, zanurkował do stodoły. Wrzasnęłam, zaraz wyleciał, zobaczył, że gotuję się najeżona do ataku i skruszony, lekko pękając (głowa opuszczona, jęzorem mieli, chód niepewny) podszedł. Z powrotem zapakowałam go na padok. Jeszcze nie doszłam do stajni (10 m.?) a ten znowu myk dołem. I ponownie: łańcuch w gębę, z haczyka, na ziemię... I tak cztery razy. Cztery razy!!! Zeźliłam się, zamknęłam dodatkowo padok drągiem. Odchodzę. Jeszcze nie doszłam do... (tak, do stajni... około 10 m.), słyszę trzask i łomot: Fisiek taranem, drąg złamany a ten dołem... Aaaa, skapitulowałam. Wyniosłam kostkę siana, rozrzuciłam. U Fiśka mina triumfująca: patrzecie, jak potrafię ją załatwić...!!! Oczywiście kolejnego wyłamu z padoku nie było... ;-)))
W niedzielę przybyła Ala. Zawieja, śnieg mimo, że nie pada, to sypie się z dachu stodoły, zawiewa z pola... Ala twardo wali na padok, pozabawiać się z Nikiem. Noga Nika już ok, opuchlizna zeszła, kolega zachowuje się energicznie, przegania Fiśka, wymienia brzydkie miny z huckiem, pobrykuje...
Chciał nie chciał wytargałam z szafy carrota i poszłam za Alą. W sumie odgrażałam się od kilku weekendów, że koniom pokażę (zwłaszcza huckowi), ale zawsze tak jakoś zeszło na pracach obowiązkowych i na pokazywanie nie starczało czasu...
Przy okazji wydobywania z szafy carrota, dokopałam się do dwóch słoików z żelaznymi zapasami kończących się ziołowych końskich ciasteczek... Wypchałam kieszonkę i hajda na padok. Najpierw sprawdziłam, czy najfajniejszy z moich koni przyjdzie z połowy padoku na przywołujące kiwania paluszkiem i szept Siwka, chodź... Przyszła. Równocześnie z nią jednakowoż wystartował z odległej części padoku... hucek i maszerował szybciutko niemalże caplując... Jaką toto ma pamięć... Z nim też bawialiśmy się w chodź i wołanie paluszkiem, ale nie za często i dawno temu... Oczywiście ciasteczko dostał do pyszczka i ani myślał się odczepić...! Siwe sobie poszło a jej miejsce zaraz zajął Fisiek (ooooo, co tam rozdaje ??). Ustawił się grzecznie obok hucka (żadnych przepychanek, dziw...!), więc pomyślałam, że może by tak spróbować Panami synchronicznie posterować...? O, jak fajnie było! Najpierw oba, jak w zaprzęgu, szły do przodu i cofały na komendę (ze strefy 1 wydawałam rozkazy, żeby było im łatwiej załapać...) Potem prosiłam, by jeden stał w miejscu a drugi cofał. Potem zmiana. Grzeczni byli jak diabli, obaj. Tylko uporczywie wpatrywali się w kieszonkę. Czy sięgam... I do kogo kieruję dłoń z wiadomą zawartością. Interesowne te lewopółkulowce, że hej ;-)
Po przerwie (godzina przy piecu) druga porcja zabaw. Z każdym po kolei, na okrągłym wybiegu. Sesyjki 5-minutówki, na wolności...
Najpierw Fisiek. Aaa, jak ładnie kłusował, na słowo GALOP i wskazanie kierunku zagalopowywał, na WHOA i blok carrotem stawał. A na BACK cofał, na NAPRZÓD ruszał. Za każdym razem, przy zmianie polecenia, odwracał głowę, patrzył na mnie, żeby się upewnić, czy o to chodzi a potem znów spoglądał w kierunku ruchu, dopóki nie zachciało mi się, by zrobił coś innego... Wtedy znów spoglądał, upewniał się, że tak, o to mi chodziło...
Jaki on cudny :-))) Nic tylko wsiadać. Tylko po co, kiedy na ziemi nam tak fajnie :-)))))
Siwka na początku zjeżyła się ciut na widok zbudowanego wcześniej przez Alę obiektu: niebieskich zaśnieżonych beczek i położonych na nich żółtych podstawkach pod kawaletki... Parę razy czmyhnęła koło nich nieufnie, ale gdy podeszłam i pogłaskałam beczkę Siwe natychmiast podeszło a, to moje moje beczułki! i zaczęło obgryzać korek :-) A potem zaparkowało w wąskim przesmyczku, w głębokim śniegu pomiędzy beczkami... Poprosiłam o parę kółek galopu (Siwka nie zasuwaj tak, bo sie wywalisz) i gdy tylko Siwe ustabilizowało chód i zwolniło galop, skończyłyśmy :-)
Na koniec przyszła pora na hucka. Bez przekonania, bo przewidywałam spektakularną ucieczkę połączoną ze zrywaniem zamykającego sznura (było, było... Nawet to, że był na linie go nie powstrzymało... Linę mi wyrwał, zamknięcie staranował i zwiał...) Teraz poszliśmy na okrąglak na stringu. Trochę się hucek zdziwił, że chcę go gdzieś na carrocie prowadzić, ale po chwili wahania grzecznie podążył. Dałam ciasteczko i wysłałam na koło wskazując ręką kierunek. Pokłusował ładnie po obwodzie. Minął bramkę nawet nie zerkając w jej stronę (dziw!!!). Spróbowałam zatrzymania na obwodzie przez blok przodu carrotem i WHOA. Przyspieszył, ale zaraz na mnie zerknął i stanął przy beczkach. Przywołałam (chodź paluszkiem) i dałam ciasteczko. Od tej pory hucek za każdym razem proponował stop przy beczkach :-) I chód boczny koło beczek. I usiłowanie postawienia nogi na beczce :-)
Wystarczyło tylko reaktywować ciasteczka, by wykrzesać z hucka chęć współpracy...
No i wyszłam przed Alą na kłamczuchę, że gadam na hucka, że łajza i niegrzeczny ;-)
Stajnia powolutku się buduje, lada moment będziemy kłaść dach a potem już tylko deski fantazyjne przybijać (obladry) i kosmetyka (wrota, boksy, drzwiczki etc)...
O, z tym pewnie będzie trochę bujania się... No i na razie nie możemy zrobić dołu ścian z kamieni polnych, bo mróz trzyma... Tak oto stajnia, która miała stanąc w październiku, stanie pewnie finalnie na wiosnę...
A wczoraj odebrałam 2 opakowania końskich ciasteczek (4 kg!) Już widzę ten koński entuzjazm w wykonywaniu poleceń ;-) I oddolną inicjatywę końską też widzę, oczyma duszy :-))
Chyba trzeba będzie wrócić do nauki różnych sztucek, skoro mamy tyle motywatorów ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz