Kolejny weekend za nami. Całkiem pozytywny :-)
W piątek zatargałam na wieś siodło. Komunikacją miejską. Najpierw musiałam to siodło przytargać do pracy, a do siodła klamoty rozmaite (osprzęt tzw.). Mimo, że westujemy zawzięcie, postanowiłam zapoznać zwierzaki ze sprzętem klasycznym. Właściwie było to zapoznanie wtórne, bo dawno, dawno temu miały już przyjemność nosić się na klasycznie, ale to się nie liczy, bo było w czasach przed PNH…
Doczekał się mój stary, dobry „Hubert” (Daw Mag) swoich 5 minut… O tyle stary, że kupiłam go ładnych parę lat temu, Pupili jeszcze wtedy nie było na świecie… A tak naprawdę nowiutki, elegancki, leciuteńki w porównaniu z moimi siodłami west (a i tak moje modele należą do tych najlżejszych…)
Re-introdukcja klasycyzmu nastąpiła wieczorem przy sianie; konie zrelaksowane w boksach… Szaman oczywiście nie zwrócił nawet uwagi, że coś mu się na plecach pojawiło (złoty koń, jeśli chodzi o akceptację nowości… ech, żeby Siwe tak miało…). Siodełko wyglądało na nim, jak miniaturka… Jakieś takie mało widoczne na Szamanowych plecach było… Generalnie początkowo wydawało mi się za wąskie, ale potem jakby się dopasowało do fałdek tłuszczu…
U Siwki w boksie spędziłam oczywiście z pół godziny. Przywykłam już do jej wygibasów… Cóż, ten typ tak ma… Ona zawsze wolała siodła west (klasycznych bardziej się obawiała), co jest dla mnie pewną zagadką, bo westowe mają przecież więcej dyndadeł-straszydeł a klasyczne właściwie nie mają czym przerażać…
...oczywiście approach & retreat (a raczej retreat & re-approach), Siwka chrumkająca, głowa w górze… Doszłyśmy do kilkukrotnego położenia gołego siodła na grzbiecie (Siwe spięte cały czas, w gotowości do ucieczki); w międzyczasie kilka razy odchodziłam z siodłem na korytarz albo odsuwałam się w kąt i odwracałam tyłem, co Siwka za każdym razem kwitowała przeciągłym westchnieniem ulgi/wypuszczeniem powietrza… Skończyłyśmy w miarę pozytywnie. Siwe nawet siodło liznęło i skrobnęło zębem, choć raczej na zasadzie wypracowanego schematu (wygląda mi to na skrobnięcie z obowiązku), niż rzeczywistego ciekawienia się przedmiotem…
W sobotę przewałęsałam się na roboczo po obejściu, zrobiłam porządki w stajennej szafie (z torby z końskimi ciasteczkami uciekła tłuściutka, uśmiechnięta mysz), wzięłam się za sadzenie drzewek owocowych wzdłuż padoków (konie kombinowały zza ogrodzenia, jakby tu do mnie podejść, ale na szczęście im się nie udało)
Późnym popołudniem urządziliśmy zabawy pod znakiem siodła klasycznego.
Pierwszy Szaman, oczywiście dał popis (a jakże! jak nie będzie popisów, znaczy biegiem wzywać weta!! znaczy, że chory…). Stał niby-grzecznie, niby-drzemał, a gdy położyłam mu siodło na grzbiecie zrobił 3 malutkie kroczki w skosem wprzód (ciągiem, Panie…?), po czym kwiknął i ruszył galopem przed siebie (a nie mówiłam, że muszę nad refleksem popracować…? a fala liną, gdzie…? ) Siodło oczywiście spadło. Szaman nawet okiem nie mrugnął, żadnego spłoszenia… zatoczył ½ kółeczka i podbiegł do mnie, ustawiając się przy leżącym na ziemi siodle… Gadzin Jeden. Osiodłaliśmy się ładnie, z kocykiem navajo westowym, bo czaprak-potnik dopiero następnym razem zabiorę na wieś. Popręgi wzięłam na wszelki wypadek 2, najdłuższe jakie miałam (130 i 140 cm.) Ten 140 ledwo się dopiął… na ostatnie dziurki po obu stronach. Trochę ruchu, 3-krotne dopinanie i wygospodarowało się jeszcze po 3 dziurki, taki nadęty był :-)
Siodło klasyczne w ruchu się Panu nie spodobało. Popręg ciaśniejszy niż west, bez miękkiego futerka… Pan poruszał się ospale, nie-energicznie, chrumkał sobie pod nosem w galopie co foule… Ale był grzeczny, nie cudaczył…
...Siwce to się już w ogóle to siodło nie podobało tragicznie… Furkała, boczyła się… No dziki dzikus po prostu… Na początku nawet w strefie 2 nie mogłam z siodłem stanąć… Potem stopniowo położyłyśmy siodło na grzbiecie ileś tam razy (nie zliczę już, ile…), najpierw bez popręgu, potem z przypiętym popręgiem (o, brzęczące sprzączki to dopiero są straszliwe… o wiele gorsze od strasznej budy…)
W końcu zapięłam Siwej popręg, poprosiłam o kilka kroków cofania a Siwe było tak spięte, że ledwo mogła nogami poruszać… Po trzech kroczkach poprosiłam ją o podejście, wróciła bardzo ochoczo, próbując wleźć mi prawie na głowę (zabierz to ze mnie, zabierz!!!)… Zdjęłam siodło, położyłam na oponach i kontemplowałyśmy je wspólnie z 10 minut… Siwa je lizała, skubała zębem, ale gdy tylko brałam je do ręki, natychmiast się spinała… OK. take time it takes… W sumie czy nam się gdzieś spieszy?
W niedzielę był dzień popisywania się, bo odwiedziła nas Koleżanka z Gołębi :-)
Szaman w ramach popisów walnął z zadu podczas okrążania w galopującego i dziamgoczącego na zewnątrz round penu Bobka (Panowie ćwiczyli synchroniczne CG vel follow the rail), Bobek trafiony nie został, natomiast oberwała sprężyna zamykająca wejście... Dzięki Bogu lecąca sprężyna Koleżanki z Gołębi nie trafiła, za to trafiła w taśmę biało-czerwoną i ją przerwała... Szaman oczywiście z rozkoszną miną kontynuował okrążanie jak gdyby nigdy nic :-)
Popisy skończyły się moim wgramoleniem na Grubego; wyjątkowo w ramach popisów grzeczny był, chociaż gdy za którymś tam razem zsiadłam, szczypnął mnie z niezadowoloną miną w rękaw...
Straszna buda stała się z czasem mniej straszna...
My tu mamy wszystko na oku...
Po tej konfrontacji samochód zyskał na śladach po 2 zębach i po 1 kopycie...
"Pracuj nad sobą a z koniem się baw" Pat Parelli
poniedziałek, 29 września 2008
poniedziałek, 22 września 2008
Tym razem jesień...
No to mamy jesień... Pada, pojawiło się kląskające błoto w miejscach dotąd permanentnie suchych, wręcz pustynnych, jak np. koło stodoły (wiecznie kurzące się ulubione miejsce do końskiego leżakowania na stojąco)... Jedyna niewątpliwa zaleta: znacznie poprawił się nam stan kopyt...
Dzień coraz krótszy, konie spędzają więcej czasu w stajni (około 12-13 godzin), co od razu da się odczuć w postaci emanującej z nich energii. Nawet z ciekawości zważyłam, ile paszy treściwej dostają... I wyszło na to, że nie ma z czego ciąć... Owsa 2 razy dziennie po jakieś 400 g maksymalnie + tyle samo granulatu... Za to siana do oporu... A i tak przyłapałam wieczorem Pana Szamana na wyjadaniu spod siebie ściółki (!!!)... Żeber u nich nie uświadczysz, nawet u Siwki nie mogę się ich domacać… A to już ewenement, bo Siwka zawsze była chuderlawa nie licząc letniego wzdętego od trawy brzucha…
W sobotę rano oba konie ponaglały mnie, żeby szybciej wydostać się ze stajni… O dziwo tym razem prawdziwym wulkanem okazała się Siwka, lekko pobrykując i wężując głową… Porobiłyśmy więc w korytarzyku zabawę w podążanie w przód i w tył, z Siwki po kilku powtórzeniach zszedł zapał do wylecenia ze stajni na złamanie karku, więc pokazałam jej, że teraz może wyjść… Z Szamanem powtórzyłam to samo zaledwie 2 razy i już był spokojniutki… Ale ten to jest ściemniak i oszukaniec jakich mało… Wyszedł z boksu grzeczniutko, ale gdy tylko mnie minął, wygiął się w łuk, chmajtnął głową w moją stronę i wyrwał z miejsca galopem chrumkając pod nosem… Tym razem bez żadnego wierzgu… może dlatego, że w ręku miałam linę a on do liny czuje pewien szacuneczek…
Towarzystwo wybrało opcję za stodołę (już chyba przywykły, że jak przyjeżdżam to idziemy w okolice okrągłego wybiegu) i zaczęły się szaleństwa! Ganianie, wyścigi, mega-wierzgi. Siwka zaprezentowała swój popisowy numer, niezbyt często wykonywany, polegający na wybijaniu się z 4 kopyt w górę, jakieś 50 cm wzwyż i walenie z zadu w locie. Muszę się kiedyś zaczaić z aparatem na te ewolucje (albo przynajmniej z kamerą)…
Inna dość interesująca Siwkowa ewolucja to rytuał porannego przeciągania się… Najpierw wyciąga się któraś przednia noga, wyprostowana, przed siebie. Potem Siwka stawia ją na ziemi i ugina maksymalnie grzbiet (bad bannana w wersji maksymalnie zapadniętej), obniża przód bardzo nisko (wygląda jak zapraszający do zabawy szczeniak), zadek zostaje w górze, Siwka rozciąga w tej dziwnej pozycji kręgosłup (czasem coś w nim pyknie), potem podnosi przód a obniża zad, wyciągając jednocześnie do tyłu wybraną zadnią nogę. Jak baletnica. Wydaje przy tym dziwaczny odgłos ni to warczenia, ni to stękania, ni to przeciągłego westchnięcia… Wszystko to wykonuje bardo wolno, z rozmysłem i w skupieniu… Taki koński streching. Muszę sfilmować, bo fajne… Takie wygibasy widziałam tylko u źrebaków, ale nie w tak ekstremalnej wersji… Koń-guma…?
Do wariacji chciał się spontanicznie przyłączyć Bobek-Pies, ale został natychmiast przywołany do porządku. Padok należy do koni a te, gdy tylko spostrzegły pędzącego za nimi rozradowanego Bobasa, zrobiły jak na komendę równoczesny zwrot i dawaj szarżować… Bobek zwiał z padoku w te pędy i więcej nie próbował się integrować…
A Szaman tak się rozochocił i rozbrykał, że w ferworze wariacji zapomniał, że został wykastrowany w wieku lat 2, i próbował wskakiwać na Siwkę w jasno sprecyzowanym celu… Oczywiście oberwał od razu, bo Siwka jest dość obcesowa w obejściu z samcami i pseudo-samcami (czyt. wałachami). Najwyraźniej Pan Sz. nie jest w jej typie…
Wariacje trwały jakieś 15 minut, potem było parskanie, międlenie paszczami; uznałam, że starczy tego dobrego i wzięłam Szamana na linę... Siwka dość grzecznie za nami luzem. Poszliśmy się zaprowadzić na dużą łąkę, pod prąd (zerk na straszną budę, czy nadal leży na boku, tak jak leżała, czy aby się nie przekręca, nie rusza, nie skrada…?) Po drodze z 10 zatrzymań i cofnięć w ciasnych miejscach (bramka padokowa, furtka koło strasznej budy, korytarzyk ze słupków i taśmy, wąskie przejście między komórką a stodołą…) Szaman niby luzak, ale oddech mu się zmieniał za każdym razem na ciut głośniejszy (aha! taki duży a jednak się boi…) Generalnie bardzo grzecznie, bardzo pozytywnie, żadnego przyspieszania, figlowania po drodze z Siwką (lubią się podgryzać wzajemnie po drodze). Szaman tak ma: u niego pewność siebie przekłada się wprost proporcjonalnie na grzeczność. Im bardziej non-confident, tym grzeczniejszy… A im pewniejszy siebie, tym bardziej nienośny (play-full)…
Po południu konie wróciły za stodołę, bo zaplanowałam prace budowlane wokół okrągłego wybiegu (buduję mały wał dookoła i ulepszam podłoże)… Za stodołą nie ma prądu, więc muszę mieć na Towarzystwo oko, żeby czegoś nie wykombinowało… A Towarzystwo wymyśliło sobie od razu nową zabawę; lazło tuż za moimi plecami, gdy pchałam skrzypiącą taczkę, Szaman prawie pokładał mi się na plecach, po chwili Siwka rzucała hasło chodu! i oba startowały galopem. Siwka w przyzwoitej odległości, ale Szamanowi przyzwoitość jest raczej obca i jego starty zza moich pleców napawały mnie lekkim hmmm… niepokojem. W końcu miałam dość i chciałam im taczkę zohydzić, więc zaczęłam je z tą taczką (opróżnioną, oczywiście) ganiać… A gdzie tam! Zadowolone były z takiego obrotu sprawy… Uciekały, prychały, zataczały koło i z powrotem za moje plecy… W końcu musiałam im taczkę oddać w chwilowe posiadanie; Szaman od razu ją wywrócił, próbował do niej wejść, podgryzł trochę rączkę, Siwa ją obwąchała z rozwagą, trąciła nosem… I taczka przestała być przedmiotem pożądania… Odczepiły się, mogłam sobie wozić ziemię do woli…
Wieczorem zarządziłam trenowanie. Szaman na pierwszy ogień, sam się zresztą wprosił za mną na okrąglak. Zaczął oczywiście pozytywnie, czyli od wywalenia taczki ze sprzętem… Siodło capnął za horn w gębę i chodu na obwód koła kłusem… Nauczył się, Pioruniec Jeden, błyskawicznie umykać z ukradzionym klamotem, zanim zdążę go dopaść i mu fant odebrać… Oj, muszę popracować nad refleksem…
Po krótkim pościgu rzucił siodło na ziemię, odangażował się z własnej inicjatywy (uch, spryciarz! odebrał mi argument do trzepnięcia go z zemsty w zadek) i grzecznie czekał na dalszą procedurę… A wiadomo, że procedura rozpoczyna się zawsze od drapania cielska iglakiem, co Szaman uwielbia…
Ładnie się osiodłaliśmy (comfort zone jak nic!) i ruszyliśmy w tany… I tu NAGLE wylazło szydło z worka, czyli wredota z Siwki… Gdy poprosiłam Szamana o ruch po kole, Siwka-Prowokator-Sabotażysta dostała małpiego rozumu i zaczęła latać równolegle z Grubym, tyle że na zewnątrz koła. Gruby od razu stracił zainteresowanie swoim osobistym liderem, bo Siwki propozycje były o wiele ciekawsze… Ta, w ramach ćwiczenia follow the rail (ciekawe, skąd je zna… bo tego się jeszcze nie uczyłyśmy…) rozpędzała się na maksa, wierzgała i waliła barany… Szaman oczywiście podchwycił momentalnie (ale fajowo…!) i dalej zasuwać galopem wściekłym (jak nie on…!) i też barany walić! Ależ się wybrykał! Tak jeszcze z siodłem nie wydziwiał. I dobrze. Oklepał się, że hej!
W końcu oboje mnie zeźlili, posłałam w stronę Siwej stringa (nawet jej nie musnął), zwiała błyskawicznie pod stodołę, coś tam po drodze głową wymachując pod moim adresem…
Mogliśmy z Grubym Zasapańcem spokojnie kontynuować… Ładnie generalnie nam wszystko szło, Szaman, zdaje się, powoli zaczyna godzić się z losem konia-nosiciela-siodła… Najfajniejsze są jego starty przy odesłaniu w circling game. Dotychczas było eee, no idę…a może jednaj nie…? Postałbym tu sobie, może jakieś ciasteczko masz…? Chlebka chociaż kawałeczek…? Nieeee…?? Oj, ale po co zaraz tym sznurkiem straszyć… dobra, dobra, idę…Teraz jest Lecę!! I start galopem. Kolega prawie roll-back potrafi wykonać sam z siebie… Nasza strategia bruuum! (przetykanie gaźnika) okazała się wielce skuteczna i długotrwała… Teraz musimy popracować nad finezją… Bo nie każde odesłanie oznacza, że życzę sobie od razu galop ;-)
A Siwkę treningowo zaskoczyłam… A niech sobie nie robi schematów…
Przyszła na wybieg grzeczniutka (te barany fikane to wcale nie ona…). Na środku wybiegu cały czas leżą nasze opony trampolinowe sprzed tygodnia, doskonale się sprawdzają jako stojak (leżak) na siodło… Siwka oczywiście od razu sama się podrivingowała rytualnie powąchać pad i siodło (siodło zawsze dostaje jednego skroba zębem). Trąciła nosem ogłowie z wędzidłem i czeka. Ja za pad i kilka razy na grzbiet-z grzbietu, Siwka spięta czeka, co dalej a tu siurpryza. Nic. Pad zdjęty, odłożony. Wzięłam ogłowie, Siwka uniki małe (a może tu dam głowę... O, a może powącham sobie teraz siodło…), w końcu ustawiła się ładnie, głowa w dole – odłożyłam ogłowie… Mój wewnętrzny auto-predator został pokonany. Siwka z miną zaskoczoną…
Odesłałam na koło… Siwka w CG zdecydowanie robi się emocjonalna, pędzi… Wracamy do podstaw. Koniec z kłusem/galopem z siodłem. Tylko stęp. Skoro na goło się ekscytuje, to siodło sprawę może tylko pogarszać… Teraz ze 2 razy wpadła spontanicznie w galop, ale zaraz sama wróciła do kłusa… Skończyłyśmy bardzo szybko, bo było już kompletnie ciemno, ledwo Szamana było widać… A ten, korzystając z mrocznej zasłony, podbił swoim kłębem-taranem drąg i przedarł się na sąsiedni padoczek, odrastający na potem… Siwe oczywiście od razu kombinacje i przygotowania do odskoku, że może ona tak wyskoczy z okrągłego wybiegu, bo po co tracić czas na wędrowanie do wyjścia… No to dostała zadanie do wykonania proszę mi tu galopować (liberty) i robić zmiany kierunku co ½ koła… (dobrze, że Siwa jest trochę siwa, to ją w ciemności widać… Bo Szaman to jedna wielka ciemna masa…) Siwka momentalnie zapomniała o skakaniu… Już po chwili ładnie za mną w przód w tył, zwrot w te i wewte…
Ostatnio szlifujemy cofanie z coraz dalszych stref; zazwyczaj wieczorem w boksie; ze strefy 3 – bez problemu; 4 – 99% trafień; 5 – fifty/fifty z tendencją pozytywnego wzrostu… Teraz, po ciemku, porobiłyśmy cofanie ze stref 4 i 5 (liberty) i były same pozytywy :-)
Po wyjściu z wybiegu Siwe szło grzecznie obok... szło... szło... w końcu nie wytrzymało i dzida! w stronę Szamana majaczącego na sąsiednim padoku. Ja po ciemku biegiem za nią. Wiała, aż się kurzyło. Nie dałam za wygraną, w końcu poddała się i wróciła biegiem do mnie. Dostała ciacho w gębę i krzyżyk na drogę: proszę bardzo, możesz sobie iść… Głuptaki Swawolne popasły się trochę w zupełnych ciemnościach, w końcu przyszła pora na sprowadzanie.
Ostatnio wieczorami są galopy i wyścigi pod hasłem, kto pierwszy w stajni, ten Mistrz. Trzeba się w końcu za to wziąć i łebki poukręcać wichrzycielom… Zawzięłam się w sobie jako lider, spuchłam jak ta ryba-jeżówka (czy jak ona tam ma…), żeby dodać swojemu liderostwu należytej powagi i otworzyłam padok… A te Przebrzydłe (lina w pogotowiu, że jakby co to JA WAM POKAŻĘ...) krok w krok za mną, ani jeden nosem się przede mnie nie wysunął… Stępikiem przyszły za plecami i prościutko do swoich boksów…
W niedzielę padało i w ogóle było jakoś tak obleśnie... Konie zaspane, niemrawe, psy podobnie... Mały spacer na koniczynę, długo nie wytrzymałam, bo zimno... Szaman grzeczy i współpracujący na linie, żadnych ekscesów to i pisać nie ma o czym :-)
Dzień coraz krótszy, konie spędzają więcej czasu w stajni (około 12-13 godzin), co od razu da się odczuć w postaci emanującej z nich energii. Nawet z ciekawości zważyłam, ile paszy treściwej dostają... I wyszło na to, że nie ma z czego ciąć... Owsa 2 razy dziennie po jakieś 400 g maksymalnie + tyle samo granulatu... Za to siana do oporu... A i tak przyłapałam wieczorem Pana Szamana na wyjadaniu spod siebie ściółki (!!!)... Żeber u nich nie uświadczysz, nawet u Siwki nie mogę się ich domacać… A to już ewenement, bo Siwka zawsze była chuderlawa nie licząc letniego wzdętego od trawy brzucha…
W sobotę rano oba konie ponaglały mnie, żeby szybciej wydostać się ze stajni… O dziwo tym razem prawdziwym wulkanem okazała się Siwka, lekko pobrykując i wężując głową… Porobiłyśmy więc w korytarzyku zabawę w podążanie w przód i w tył, z Siwki po kilku powtórzeniach zszedł zapał do wylecenia ze stajni na złamanie karku, więc pokazałam jej, że teraz może wyjść… Z Szamanem powtórzyłam to samo zaledwie 2 razy i już był spokojniutki… Ale ten to jest ściemniak i oszukaniec jakich mało… Wyszedł z boksu grzeczniutko, ale gdy tylko mnie minął, wygiął się w łuk, chmajtnął głową w moją stronę i wyrwał z miejsca galopem chrumkając pod nosem… Tym razem bez żadnego wierzgu… może dlatego, że w ręku miałam linę a on do liny czuje pewien szacuneczek…
Towarzystwo wybrało opcję za stodołę (już chyba przywykły, że jak przyjeżdżam to idziemy w okolice okrągłego wybiegu) i zaczęły się szaleństwa! Ganianie, wyścigi, mega-wierzgi. Siwka zaprezentowała swój popisowy numer, niezbyt często wykonywany, polegający na wybijaniu się z 4 kopyt w górę, jakieś 50 cm wzwyż i walenie z zadu w locie. Muszę się kiedyś zaczaić z aparatem na te ewolucje (albo przynajmniej z kamerą)…
Inna dość interesująca Siwkowa ewolucja to rytuał porannego przeciągania się… Najpierw wyciąga się któraś przednia noga, wyprostowana, przed siebie. Potem Siwka stawia ją na ziemi i ugina maksymalnie grzbiet (bad bannana w wersji maksymalnie zapadniętej), obniża przód bardzo nisko (wygląda jak zapraszający do zabawy szczeniak), zadek zostaje w górze, Siwka rozciąga w tej dziwnej pozycji kręgosłup (czasem coś w nim pyknie), potem podnosi przód a obniża zad, wyciągając jednocześnie do tyłu wybraną zadnią nogę. Jak baletnica. Wydaje przy tym dziwaczny odgłos ni to warczenia, ni to stękania, ni to przeciągłego westchnięcia… Wszystko to wykonuje bardo wolno, z rozmysłem i w skupieniu… Taki koński streching. Muszę sfilmować, bo fajne… Takie wygibasy widziałam tylko u źrebaków, ale nie w tak ekstremalnej wersji… Koń-guma…?
Do wariacji chciał się spontanicznie przyłączyć Bobek-Pies, ale został natychmiast przywołany do porządku. Padok należy do koni a te, gdy tylko spostrzegły pędzącego za nimi rozradowanego Bobasa, zrobiły jak na komendę równoczesny zwrot i dawaj szarżować… Bobek zwiał z padoku w te pędy i więcej nie próbował się integrować…
A Szaman tak się rozochocił i rozbrykał, że w ferworze wariacji zapomniał, że został wykastrowany w wieku lat 2, i próbował wskakiwać na Siwkę w jasno sprecyzowanym celu… Oczywiście oberwał od razu, bo Siwka jest dość obcesowa w obejściu z samcami i pseudo-samcami (czyt. wałachami). Najwyraźniej Pan Sz. nie jest w jej typie…
Wariacje trwały jakieś 15 minut, potem było parskanie, międlenie paszczami; uznałam, że starczy tego dobrego i wzięłam Szamana na linę... Siwka dość grzecznie za nami luzem. Poszliśmy się zaprowadzić na dużą łąkę, pod prąd (zerk na straszną budę, czy nadal leży na boku, tak jak leżała, czy aby się nie przekręca, nie rusza, nie skrada…?) Po drodze z 10 zatrzymań i cofnięć w ciasnych miejscach (bramka padokowa, furtka koło strasznej budy, korytarzyk ze słupków i taśmy, wąskie przejście między komórką a stodołą…) Szaman niby luzak, ale oddech mu się zmieniał za każdym razem na ciut głośniejszy (aha! taki duży a jednak się boi…) Generalnie bardzo grzecznie, bardzo pozytywnie, żadnego przyspieszania, figlowania po drodze z Siwką (lubią się podgryzać wzajemnie po drodze). Szaman tak ma: u niego pewność siebie przekłada się wprost proporcjonalnie na grzeczność. Im bardziej non-confident, tym grzeczniejszy… A im pewniejszy siebie, tym bardziej nienośny (play-full)…
Po południu konie wróciły za stodołę, bo zaplanowałam prace budowlane wokół okrągłego wybiegu (buduję mały wał dookoła i ulepszam podłoże)… Za stodołą nie ma prądu, więc muszę mieć na Towarzystwo oko, żeby czegoś nie wykombinowało… A Towarzystwo wymyśliło sobie od razu nową zabawę; lazło tuż za moimi plecami, gdy pchałam skrzypiącą taczkę, Szaman prawie pokładał mi się na plecach, po chwili Siwka rzucała hasło chodu! i oba startowały galopem. Siwka w przyzwoitej odległości, ale Szamanowi przyzwoitość jest raczej obca i jego starty zza moich pleców napawały mnie lekkim hmmm… niepokojem. W końcu miałam dość i chciałam im taczkę zohydzić, więc zaczęłam je z tą taczką (opróżnioną, oczywiście) ganiać… A gdzie tam! Zadowolone były z takiego obrotu sprawy… Uciekały, prychały, zataczały koło i z powrotem za moje plecy… W końcu musiałam im taczkę oddać w chwilowe posiadanie; Szaman od razu ją wywrócił, próbował do niej wejść, podgryzł trochę rączkę, Siwa ją obwąchała z rozwagą, trąciła nosem… I taczka przestała być przedmiotem pożądania… Odczepiły się, mogłam sobie wozić ziemię do woli…
Wieczorem zarządziłam trenowanie. Szaman na pierwszy ogień, sam się zresztą wprosił za mną na okrąglak. Zaczął oczywiście pozytywnie, czyli od wywalenia taczki ze sprzętem… Siodło capnął za horn w gębę i chodu na obwód koła kłusem… Nauczył się, Pioruniec Jeden, błyskawicznie umykać z ukradzionym klamotem, zanim zdążę go dopaść i mu fant odebrać… Oj, muszę popracować nad refleksem…
Po krótkim pościgu rzucił siodło na ziemię, odangażował się z własnej inicjatywy (uch, spryciarz! odebrał mi argument do trzepnięcia go z zemsty w zadek) i grzecznie czekał na dalszą procedurę… A wiadomo, że procedura rozpoczyna się zawsze od drapania cielska iglakiem, co Szaman uwielbia…
Ładnie się osiodłaliśmy (comfort zone jak nic!) i ruszyliśmy w tany… I tu NAGLE wylazło szydło z worka, czyli wredota z Siwki… Gdy poprosiłam Szamana o ruch po kole, Siwka-Prowokator-Sabotażysta dostała małpiego rozumu i zaczęła latać równolegle z Grubym, tyle że na zewnątrz koła. Gruby od razu stracił zainteresowanie swoim osobistym liderem, bo Siwki propozycje były o wiele ciekawsze… Ta, w ramach ćwiczenia follow the rail (ciekawe, skąd je zna… bo tego się jeszcze nie uczyłyśmy…) rozpędzała się na maksa, wierzgała i waliła barany… Szaman oczywiście podchwycił momentalnie (ale fajowo…!) i dalej zasuwać galopem wściekłym (jak nie on…!) i też barany walić! Ależ się wybrykał! Tak jeszcze z siodłem nie wydziwiał. I dobrze. Oklepał się, że hej!
W końcu oboje mnie zeźlili, posłałam w stronę Siwej stringa (nawet jej nie musnął), zwiała błyskawicznie pod stodołę, coś tam po drodze głową wymachując pod moim adresem…
Mogliśmy z Grubym Zasapańcem spokojnie kontynuować… Ładnie generalnie nam wszystko szło, Szaman, zdaje się, powoli zaczyna godzić się z losem konia-nosiciela-siodła… Najfajniejsze są jego starty przy odesłaniu w circling game. Dotychczas było eee, no idę…a może jednaj nie…? Postałbym tu sobie, może jakieś ciasteczko masz…? Chlebka chociaż kawałeczek…? Nieeee…?? Oj, ale po co zaraz tym sznurkiem straszyć… dobra, dobra, idę…Teraz jest Lecę!! I start galopem. Kolega prawie roll-back potrafi wykonać sam z siebie… Nasza strategia bruuum! (przetykanie gaźnika) okazała się wielce skuteczna i długotrwała… Teraz musimy popracować nad finezją… Bo nie każde odesłanie oznacza, że życzę sobie od razu galop ;-)
A Siwkę treningowo zaskoczyłam… A niech sobie nie robi schematów…
Przyszła na wybieg grzeczniutka (te barany fikane to wcale nie ona…). Na środku wybiegu cały czas leżą nasze opony trampolinowe sprzed tygodnia, doskonale się sprawdzają jako stojak (leżak) na siodło… Siwka oczywiście od razu sama się podrivingowała rytualnie powąchać pad i siodło (siodło zawsze dostaje jednego skroba zębem). Trąciła nosem ogłowie z wędzidłem i czeka. Ja za pad i kilka razy na grzbiet-z grzbietu, Siwka spięta czeka, co dalej a tu siurpryza. Nic. Pad zdjęty, odłożony. Wzięłam ogłowie, Siwka uniki małe (a może tu dam głowę... O, a może powącham sobie teraz siodło…), w końcu ustawiła się ładnie, głowa w dole – odłożyłam ogłowie… Mój wewnętrzny auto-predator został pokonany. Siwka z miną zaskoczoną…
Odesłałam na koło… Siwka w CG zdecydowanie robi się emocjonalna, pędzi… Wracamy do podstaw. Koniec z kłusem/galopem z siodłem. Tylko stęp. Skoro na goło się ekscytuje, to siodło sprawę może tylko pogarszać… Teraz ze 2 razy wpadła spontanicznie w galop, ale zaraz sama wróciła do kłusa… Skończyłyśmy bardzo szybko, bo było już kompletnie ciemno, ledwo Szamana było widać… A ten, korzystając z mrocznej zasłony, podbił swoim kłębem-taranem drąg i przedarł się na sąsiedni padoczek, odrastający na potem… Siwe oczywiście od razu kombinacje i przygotowania do odskoku, że może ona tak wyskoczy z okrągłego wybiegu, bo po co tracić czas na wędrowanie do wyjścia… No to dostała zadanie do wykonania proszę mi tu galopować (liberty) i robić zmiany kierunku co ½ koła… (dobrze, że Siwa jest trochę siwa, to ją w ciemności widać… Bo Szaman to jedna wielka ciemna masa…) Siwka momentalnie zapomniała o skakaniu… Już po chwili ładnie za mną w przód w tył, zwrot w te i wewte…
Ostatnio szlifujemy cofanie z coraz dalszych stref; zazwyczaj wieczorem w boksie; ze strefy 3 – bez problemu; 4 – 99% trafień; 5 – fifty/fifty z tendencją pozytywnego wzrostu… Teraz, po ciemku, porobiłyśmy cofanie ze stref 4 i 5 (liberty) i były same pozytywy :-)
Po wyjściu z wybiegu Siwe szło grzecznie obok... szło... szło... w końcu nie wytrzymało i dzida! w stronę Szamana majaczącego na sąsiednim padoku. Ja po ciemku biegiem za nią. Wiała, aż się kurzyło. Nie dałam za wygraną, w końcu poddała się i wróciła biegiem do mnie. Dostała ciacho w gębę i krzyżyk na drogę: proszę bardzo, możesz sobie iść… Głuptaki Swawolne popasły się trochę w zupełnych ciemnościach, w końcu przyszła pora na sprowadzanie.
Ostatnio wieczorami są galopy i wyścigi pod hasłem, kto pierwszy w stajni, ten Mistrz. Trzeba się w końcu za to wziąć i łebki poukręcać wichrzycielom… Zawzięłam się w sobie jako lider, spuchłam jak ta ryba-jeżówka (czy jak ona tam ma…), żeby dodać swojemu liderostwu należytej powagi i otworzyłam padok… A te Przebrzydłe (lina w pogotowiu, że jakby co to JA WAM POKAŻĘ...) krok w krok za mną, ani jeden nosem się przede mnie nie wysunął… Stępikiem przyszły za plecami i prościutko do swoich boksów…
W niedzielę padało i w ogóle było jakoś tak obleśnie... Konie zaspane, niemrawe, psy podobnie... Mały spacer na koniczynę, długo nie wytrzymałam, bo zimno... Szaman grzeczy i współpracujący na linie, żadnych ekscesów to i pisać nie ma o czym :-)
poniedziałek, 15 września 2008
Idzie zima...
W weekend mieliśmy przedsmak zimowy... Nie, żeby zaraz mróz, ale powietrze RZEŚKIE... Poranny obrządek w rękawiczkach. A konie już od zeszłego tygodnia porośnięte puszkiem w stylu psiego podszerstka... Na razie malutkiego, puchatego, miłego w dotyku. Ale ja już oczami wyobraźni widzę Szamana w szacie zimowej... 10 cm. mamuciego futra...
Szaman-Źrebak w szacie na chłodne dni (zima 2006)
Siwka w sopelkach (zima 2006)
A to są rozmiary Szamana jako źrebięcia w porównaniu z... Osobnik vis a vis to JA... (zima 2006)
Moje piątkowe przyjazdy na wieś przestały się teraz liczyć… Noc, ciemno, konie już w stajni… Można się tylko poczyścić, podrapać… Chociaż boksy są na tyle duże, że np. kółeczka w galopie można szlifować, co udowodnił Szaman w niedzielę wieczorem, gdy Siwka zawieruszyła się po drodze wracając z padoku a Sz. grzecznie przywędrował za mną do swojego boksu (bo był na linie, hahaha)…
Sobota
Pobudka o 6.30 – konie walą w boksach. Oczywiście, bo trzeba było wstać o 5.00 i nakarmić…? Skandal! Coś chyba dybią na moje liderostwo…
Noc ciężka, bo z okazji zimna wprowadziła się do nas mysz (akurat do pokojowej części sypialnej) i pół nocy słuchałam tupania mysich nóżek i szurania, czym się da… Potem dołączył się Bobek ze swoim psim smutkiem, bo Fućka pojechała się wystawiać wśród innych psów rasowych i Bobuś musiał spać w ganku SAM. Smutek w postaci popiskiwania pojawił się u niego około 3. nad ranem…
Wytrzymałam do 7.15. Konie nakarmione, ożywione, Szaman ledwo tylko zjadł, już na mój widok wrzeszczał z boksu donośnie, że na padok… Wypuszczaj! Oho, zapowiadał się ciekawy dzień...
W weekendy wychodzimy zawsze na padok za stodołą celem wygryzania zielska m.in. z okrągłego wybiegu. Wychodzimy bezstresowo, noga za nogą… A tu nagle, w sobotę rano, koło wyjścia za stodołę pojawiła się STRASZNA BUDA! O, Szaman jak ją zobaczył, zdębiał… Wzrost 2 m. w kłębie, głowa jeszcze wyżej, oczy wytrzeszczone, chrapanie, że Siwka ze swoimi odgłosami strachu permanentno-nawykowego niech się schowa…
Siwej się trochę udzieliło, ale nie jakoś szczególnie… Owszem, zerkała na budę, ale się w nią nie WGAPIAŁA, jak Duży… Przeszła koło niej, nieco sztywna, ale nie przeleciała… A Szaman został sam-na-sam z budą (lider się nie liczy w obliczu STRASZNEJ BUDY… (w ogóle, o czym ta mowa…??? jaki lider…???) Wziął się na odwagę, zebrał w sobie i wyrwał z miejsca galopem posyłając W MOJĄ STRONĘ potężny wierzg! Aaa, to niby moja wina, ta stara psia buda obita blachą? aaa, to ja niby tę budę tam przytargałam do porąbania na opał? Na pierwszy rzut oka widać, że ja bym jej nawet o 1 cm. nie przesunęła…
Doczekał się Sz. od razu spontanicznego treningu z samego rana; sam chyba zresztą uznał, że mu się należy, bo po obleceniu padoku od razu zapakował się na okrągły wybieg i bez szemrania zniósł mini-sesję a la Monty Roberts… Były więc dyscyplinarne ganianki (on BARDZO ładnie na nie reaguje), zadek raz tylko w moim kierunku pofrunął, ale bez większego przekonania, ucho szybko spojrzało w moją stronę… I Szaman zmalał, od-hardził, zgrzeczniał… Pobawiliśmy się (skoro już tu jesteśmy…) z rozpędu w drobnostki; odangażowanie zadu (ładnie, dynamicznie) i yoyo - odejście na paluszek, powrót… hmmm, no nie wiem… chyba cię wkurzyłem…; podchodził, ale głowa odwracał się na bok…. Za drugim razem odszedł, przeżuł, wyraźnie zmienił mu się wyraz twarzy na uległy, więc skończyliśmy dyscyplinę… Gruby z godnością (czyt. majestatycznie i powolnie) opuścił okrągły wybieg, ale nie oddalił się, tylko stanął po drugiej stronie drągów i patrzył na mnie wyczekująco… Zaproponowałam mu ad hoc nową zabawę (lewopółkulowy ekstrawertyk – co tydzień coś nowego ;-) ja wewnątrz wybiegu, Szaman na zewnątrz; wskazuję kierunek, Szaman rusza wzdłuż drągów, zaczynam biec, Szaman zaczyna kłusować… Zatrzymuję się nagle, on też staje… Spodobało się :-) Spróbowaliśmy kilka razy i rozstaliśmy się w zupełnej zgodzie. Wierzg poszedł w niepamięć :-)
Wczesnym popołudniem poszliśmy na spacer. Szaman na linie, Siwka luzem. W miarę grzecznie było. Zaryzykowałam zmianę; Siwka na linę (kantarek tradycyjny, paskowy, błękitek w indiański wzorek), Szaman luzem. Na początku trzymał się blisko. Poszliśmy więc na wyprawę (wyprawkę raczej) naszą polną drogą. Gruby się zapodział na chwilę na koniczynie, przeoczył nasze oddalenie za krzaki… i się zdenerwował. Podbiegł, oczywiście od razu nas zobaczył, ale zamiast się uspokoić wstąpił w niego duch KOLONIZATORA OKOLICY…Latał galopem, kwikał i wierzgał zadkiem (coś mi się to wierzganie u niego przestaje podobać, za bardzo mu się utrwaliło… byle co, a ten od razu KWIK-BRYK… czuję przez skórę, że on się przygotowuje do pracy pod siodłem… muszę zintensyfikować swoje treningi fizyczne… ;-)
Eskapady czynił dość odległe, zaczęłam się nawet niepokoić, czy aby gdzieś nie zwieje, ale nie… Zataczał ogromne koła, znikał nam z oczu, oblatywał heeen... okoliczne pola sąsiadów (po żniwach, zaorane, więc ciężko się po nich latało…) i wracał… A za chwilę znowu gnał, w inną stronę… Siwe się zdenerwowało ja muszę z nim!!! puszczaj!!! Zaczęła się wydzierać (pierwsze jej wydzieranie od 3 miesięcy, czyli od przeprowadzki), podskakiwać, głową trzepać (głupi folblut, głupi folblut), ale zrobiłam jej interrupt that pattern (tyłem, boczkiem…) i trochę się opanowała. Powędrowałyśmy na podwórko, Sz. nie kwapił się za bardzo do powrotu, ale w końcu ŁASKAWIE za nami podążył, za co dostał w gębę ciasteczko, ŁASKAWIE dał sobie przypiąć uwiąz (drugie ciasteczko) i zaprowadzić się wraz z Siwką za stodołę (BUDA stała się jakby mniej straszna w międzyczasie)…
Z Siwką na padoku zrobiłyśmy jeszcze commotion w strefie 3, czyli tam, gdzie niebawem zamierzam się wgramolić... Tydzień temu wymachiwałam jej nad grzbietem garścią bezładnych sizali, które akurat pozbierałam w stodole (Siwka parę razy nie wytrzymała presji i uciekała kilka kroków, zaraz jednak wracała... skończyłyśmy pozytywnie: machanie + masowanie sizalami grzbietu). Tym razem użyłam chusteczki, którą miałam na głowie (stylizacja a la WIEJSKA BABA), bo niczego innego do machania nie miałam pod ręką... Siwka zniosła moje wygłupy nad grzbietem z godnością; nie był to wprawdzie stoicki spokój, ale o uciekaniu nie było mowy...
Po południu wzięłam się za przestawianie ogromnego wybiegu z jednej połowy łąki na drugą i tym przemiłym akcentem zakończyła dzień... 2,5 godziny mi to zajęło, zmierzch zapadł i z siodlanych spraw wyszły nici :-(
Wieczorem w stajni Szaman natchnął mnie do zabawy pt. wąchanie ogonka; przy czesaniu ogona odstawił go w bok, więc wzięłam go za ten grubaśny kosmaty ogon (owłosienie konia furnańsko-pociągowego u Kolegi występuje) i delikatnie pociągnęłam jeszcze bardziej w bok... Szaman zerknął, zgiął głowę... Puściłam, pogłaskałam... Stopniowo doszliśmy do 2-krotnego z rzędu dotknięcia pyskiem ogona... Siwce zaimplementowałam to samo ćwiczonko, z nią jednak poszło trochę ciężej (musiałam ją za pierwszym razem wziąć za kantarek i zasugerować...); Siwe jest co do nowego non-confident, ale i ona w końcu przekonała się do tej zabawy i odkryła, że jak głowę skieruje w bok, to przestaną trzymać ogon z boku... Też powąchała, a raczej trąciła koniec ogona 2 razy... Jej ogonek wąchać łatwiej, bo ma dłuższy, niż Szaman... I Szamanowi dodatkowo przeszkadza sadło ;-)
Niedziela
U Szamana dzień podskubywania i fochów… Generalnie był sprzeciwny i na NIE, od czasu do czasu nawet w wersji niemiłej… Pokazał negatywną wersję lewopółkulowego ekstrawertyka… Muszę przyznać, że taki koń może człowieka nieobytego zastraszyć i to bardzo szybko…
Na okrągłym wybiegu sprawował się dość przyzwoicie, choć przy siodłaniu próbował się kręcić i dryfować, latigo przy minimalnym dopięciu popręgu użarł, użreć chciał i mnie… Nie była to jakaś wielka agresja, raczej niezadowolenie i próba uprzykrzenia mi życia (a nóż się odczepi…?) Galop z siodłem był bardziej w górę niż do przodu, foule wybijające, okrągłe, niby-brykane… Nie zmuszałam go do dużego wysiłku, ale hierarchię ustalić musieliśmy…
Ponieważ ustawiłam sobie kamerę i robiłam auto-filmowanie, postanowiłam się popisać i wsiąść. Nawet kask na tę okoliczność wydobyłam z szafy…
Zanim udało mi się wsiąść po strzemieniu, 4-krotnie musiałam dopinać popręg, bo za każdym razem siodło jechało razem ze mną pod grube brzucho… Po każdym dociągnięciu wycofałam i wysyłałam Sz. na koło a potem prosiłam o galop, bo mu się popręg nie podobał, taki coraz ciaśniejszy… W końcu udało mi się nie-zjechać z siodłem i wgramoliłam się na Spaślaka… Stał z miną niezadowoloną, ale nie wyczyniał. Po dłuższej chwili próbował ruszyć, więc przećwiczyliśmy zgięcie boczne (mała walka), Sz. się zatrzymał po krótkiej chwili, zsiadłam. Wgramoliłam się raz jeszcze i odczepiłam się ze wsiadaniem.
Poćwiczyliśmy jeszcze ustępowanie od nacisku wędzidła (direct) z ziemi, wspierane DG carrotem. Szybko zaczął ustępować od lekkiego dotknięcia wodzy, choć wcześniej było oczywiście a daj ty mi święty spokój…!
No i wzięłam się za Siwe… Też się zapowiadało… Przy siodłaniu, upojona sukcesem sprzed tygodnia, nie przypięłam liny do kantarka. Siwe, przy organizowaniu latigo zerwało się z leżącym na grzbiecie siodłem w galop, siodło oczywiście zleciało z hukiem na ziemię, pad też sfrunął z grzbietu, a Siwe dawaj galopem, w pozycji prawie poziomej (bo po kole) dookoła wybiegu… No dobra, lataj. Trochę jej pomagałam (w ramach match her energy – chociaż jakoś mam co do tej strategii pewne obiekcje…)
Siwka, mimo, że na oko w amoku, wykonywała wszystkie polecenia modelowo, ale w takiej panice, że hej! Przylatywała do środka na fazę 1, bez wahania, natychmiast, stała naprzeciw mnie cała trzęsąca się… Po chwili opuszczała głowę do moich kolan, ale cały czas sprawiała wrażenie, jakby tylko czekała na sygnał, by poleeeecieć… Siodło dała sobie założyć i zapiąć popręg bez problemu, ale przy chodach bocznych na linie biegła kłusem, a gdy lina jej się skończyła (mój błąd, wzięłam 3,7 m. a trzeba było wziąć 7 m.), zabrała się galopem… Sama sobie zaaplikowała niewygodę, bo ciągnąca się za nią lina wskakiwała jej na zad, plątała się pod nogami, na co Siwka reagowała panicznym przyspieszaniem… Dość szybko jednak wpadła na to, że może by tak do środka… Spojrzała na mnie w locie, zaproponowałam odangażowanie… Podbiegła. Sweet spot – miejsce w środku. Opuściła głowę, wypuściła powietrze. W ramach wyciszenia pobawiłyśmy się w friendly z carrotem i stringiem (zarzucanie na szyję, na siodło…). Siwkowa comfort zone…
Już po chwili była do tego stopnia normalna, że postanowiłam wsiąść… Stała bez sprzeciwu, bez spinania się, spokojna… Dr Jekyl & Mr Hyde???
Po rozsiodłaniu poszłyśmy z Siwką po opony. Zaniosłam na wybieg 2; mniejszą i większą. Zbudowałam z nich piramidkę. Wdrapałam się na nią i poprosiłam Siwkę o podejście i ustawienie się bokiem. Opierając się o Siwkowy grzbiet wykorzystałam opony jako trampolinę vel batut. Skakałam w górę i w dół, trochę się obijałam o Siwkę, a ta nic… Stała ze stoickim spokojem. Poprzewieszałam się więc wskakując brzuchem, powisiałam obejmując ją mocno za szyję, klaustrofobicznie… Bez żadnych sensacji. Leżąc na siwym grzbiecie wypuściłam głośno powietrze. Po chwili Siwka zrobiła to samo. Powtórzyłam, Siwka też :-)
Na zakończenie pacnęłam nogą w oponę, Siwka spojrzała, opuściła głowę i też pacnęła. Najpierw jedną nogą a po chwili drugą. I zerknęła, czy dam ciasteczko…
Po południu kolejny spacer na koniczynę. Oczywiście Duży Gamoń na linie, Siwe luzem. Bobek-Pies razem z nami, ale w słusznej odległości (konie są dla niego potwory)... Tym razem STRASZNA KURTKA. Na bramie wisiała, żeby zaatakować. Szamana oczywiście.
Co się z tymi końmi porobiło?? Siwe teraz ZDECYDOWANIE ODWAŻNIEJSZE JEST... Przeszło po prostu przez bramę i poszło się wypasać. A my z Gamoniem przez 5 min. do przodu-do tyłu, do przodu-do tyłu... W końcu stanął przy kurtce, jak gdyby nigdy nic. Ale jej nie powąchał (!)
Pojedliśmy i poszliśmy naszą drogą na spacer. Dalej niż ostatnio. Za drugi straszny zakręt. Poszło gładko, bo Siwe luzem... prowadziło. Na czołowego poszło, na ochotnika. Szaman oczywiście za ogonen odważny... kroczył śmiało ze mną w strefie 3 (może gdybym miała ogon, zobaczyłby we mnie PRAWDZIWEGO lidera...?) W drodze powrotnej Siwka też prowadziła... A gdy z krzaków wypadł nagle biegiem Bobek-Pies, Szaman zerwał mi się na linie do galopu, a Siwka tylko wyżej głowę uniosła, nie racząc nawet przyspieszyć...
Zdaje mi się, że lata pracy z Siwką, tych wszystkich odczulań i innych cudactw, zaczynają powoli procentować, a zaniedbywanie emocjonalnego rozwoju Pana Szamana zaczynają się mścić... A miało być tak pięknie, ech...
Szaman-Źrebak w szacie na chłodne dni (zima 2006)
Siwka w sopelkach (zima 2006)
A to są rozmiary Szamana jako źrebięcia w porównaniu z... Osobnik vis a vis to JA... (zima 2006)
Moje piątkowe przyjazdy na wieś przestały się teraz liczyć… Noc, ciemno, konie już w stajni… Można się tylko poczyścić, podrapać… Chociaż boksy są na tyle duże, że np. kółeczka w galopie można szlifować, co udowodnił Szaman w niedzielę wieczorem, gdy Siwka zawieruszyła się po drodze wracając z padoku a Sz. grzecznie przywędrował za mną do swojego boksu (bo był na linie, hahaha)…
Sobota
Pobudka o 6.30 – konie walą w boksach. Oczywiście, bo trzeba było wstać o 5.00 i nakarmić…? Skandal! Coś chyba dybią na moje liderostwo…
Noc ciężka, bo z okazji zimna wprowadziła się do nas mysz (akurat do pokojowej części sypialnej) i pół nocy słuchałam tupania mysich nóżek i szurania, czym się da… Potem dołączył się Bobek ze swoim psim smutkiem, bo Fućka pojechała się wystawiać wśród innych psów rasowych i Bobuś musiał spać w ganku SAM. Smutek w postaci popiskiwania pojawił się u niego około 3. nad ranem…
Wytrzymałam do 7.15. Konie nakarmione, ożywione, Szaman ledwo tylko zjadł, już na mój widok wrzeszczał z boksu donośnie, że na padok… Wypuszczaj! Oho, zapowiadał się ciekawy dzień...
W weekendy wychodzimy zawsze na padok za stodołą celem wygryzania zielska m.in. z okrągłego wybiegu. Wychodzimy bezstresowo, noga za nogą… A tu nagle, w sobotę rano, koło wyjścia za stodołę pojawiła się STRASZNA BUDA! O, Szaman jak ją zobaczył, zdębiał… Wzrost 2 m. w kłębie, głowa jeszcze wyżej, oczy wytrzeszczone, chrapanie, że Siwka ze swoimi odgłosami strachu permanentno-nawykowego niech się schowa…
Siwej się trochę udzieliło, ale nie jakoś szczególnie… Owszem, zerkała na budę, ale się w nią nie WGAPIAŁA, jak Duży… Przeszła koło niej, nieco sztywna, ale nie przeleciała… A Szaman został sam-na-sam z budą (lider się nie liczy w obliczu STRASZNEJ BUDY… (w ogóle, o czym ta mowa…??? jaki lider…???) Wziął się na odwagę, zebrał w sobie i wyrwał z miejsca galopem posyłając W MOJĄ STRONĘ potężny wierzg! Aaa, to niby moja wina, ta stara psia buda obita blachą? aaa, to ja niby tę budę tam przytargałam do porąbania na opał? Na pierwszy rzut oka widać, że ja bym jej nawet o 1 cm. nie przesunęła…
Doczekał się Sz. od razu spontanicznego treningu z samego rana; sam chyba zresztą uznał, że mu się należy, bo po obleceniu padoku od razu zapakował się na okrągły wybieg i bez szemrania zniósł mini-sesję a la Monty Roberts… Były więc dyscyplinarne ganianki (on BARDZO ładnie na nie reaguje), zadek raz tylko w moim kierunku pofrunął, ale bez większego przekonania, ucho szybko spojrzało w moją stronę… I Szaman zmalał, od-hardził, zgrzeczniał… Pobawiliśmy się (skoro już tu jesteśmy…) z rozpędu w drobnostki; odangażowanie zadu (ładnie, dynamicznie) i yoyo - odejście na paluszek, powrót… hmmm, no nie wiem… chyba cię wkurzyłem…; podchodził, ale głowa odwracał się na bok…. Za drugim razem odszedł, przeżuł, wyraźnie zmienił mu się wyraz twarzy na uległy, więc skończyliśmy dyscyplinę… Gruby z godnością (czyt. majestatycznie i powolnie) opuścił okrągły wybieg, ale nie oddalił się, tylko stanął po drugiej stronie drągów i patrzył na mnie wyczekująco… Zaproponowałam mu ad hoc nową zabawę (lewopółkulowy ekstrawertyk – co tydzień coś nowego ;-) ja wewnątrz wybiegu, Szaman na zewnątrz; wskazuję kierunek, Szaman rusza wzdłuż drągów, zaczynam biec, Szaman zaczyna kłusować… Zatrzymuję się nagle, on też staje… Spodobało się :-) Spróbowaliśmy kilka razy i rozstaliśmy się w zupełnej zgodzie. Wierzg poszedł w niepamięć :-)
Wczesnym popołudniem poszliśmy na spacer. Szaman na linie, Siwka luzem. W miarę grzecznie było. Zaryzykowałam zmianę; Siwka na linę (kantarek tradycyjny, paskowy, błękitek w indiański wzorek), Szaman luzem. Na początku trzymał się blisko. Poszliśmy więc na wyprawę (wyprawkę raczej) naszą polną drogą. Gruby się zapodział na chwilę na koniczynie, przeoczył nasze oddalenie za krzaki… i się zdenerwował. Podbiegł, oczywiście od razu nas zobaczył, ale zamiast się uspokoić wstąpił w niego duch KOLONIZATORA OKOLICY…Latał galopem, kwikał i wierzgał zadkiem (coś mi się to wierzganie u niego przestaje podobać, za bardzo mu się utrwaliło… byle co, a ten od razu KWIK-BRYK… czuję przez skórę, że on się przygotowuje do pracy pod siodłem… muszę zintensyfikować swoje treningi fizyczne… ;-)
Eskapady czynił dość odległe, zaczęłam się nawet niepokoić, czy aby gdzieś nie zwieje, ale nie… Zataczał ogromne koła, znikał nam z oczu, oblatywał heeen... okoliczne pola sąsiadów (po żniwach, zaorane, więc ciężko się po nich latało…) i wracał… A za chwilę znowu gnał, w inną stronę… Siwe się zdenerwowało ja muszę z nim!!! puszczaj!!! Zaczęła się wydzierać (pierwsze jej wydzieranie od 3 miesięcy, czyli od przeprowadzki), podskakiwać, głową trzepać (głupi folblut, głupi folblut), ale zrobiłam jej interrupt that pattern (tyłem, boczkiem…) i trochę się opanowała. Powędrowałyśmy na podwórko, Sz. nie kwapił się za bardzo do powrotu, ale w końcu ŁASKAWIE za nami podążył, za co dostał w gębę ciasteczko, ŁASKAWIE dał sobie przypiąć uwiąz (drugie ciasteczko) i zaprowadzić się wraz z Siwką za stodołę (BUDA stała się jakby mniej straszna w międzyczasie)…
Z Siwką na padoku zrobiłyśmy jeszcze commotion w strefie 3, czyli tam, gdzie niebawem zamierzam się wgramolić... Tydzień temu wymachiwałam jej nad grzbietem garścią bezładnych sizali, które akurat pozbierałam w stodole (Siwka parę razy nie wytrzymała presji i uciekała kilka kroków, zaraz jednak wracała... skończyłyśmy pozytywnie: machanie + masowanie sizalami grzbietu). Tym razem użyłam chusteczki, którą miałam na głowie (stylizacja a la WIEJSKA BABA), bo niczego innego do machania nie miałam pod ręką... Siwka zniosła moje wygłupy nad grzbietem z godnością; nie był to wprawdzie stoicki spokój, ale o uciekaniu nie było mowy...
Po południu wzięłam się za przestawianie ogromnego wybiegu z jednej połowy łąki na drugą i tym przemiłym akcentem zakończyła dzień... 2,5 godziny mi to zajęło, zmierzch zapadł i z siodlanych spraw wyszły nici :-(
Wieczorem w stajni Szaman natchnął mnie do zabawy pt. wąchanie ogonka; przy czesaniu ogona odstawił go w bok, więc wzięłam go za ten grubaśny kosmaty ogon (owłosienie konia furnańsko-pociągowego u Kolegi występuje) i delikatnie pociągnęłam jeszcze bardziej w bok... Szaman zerknął, zgiął głowę... Puściłam, pogłaskałam... Stopniowo doszliśmy do 2-krotnego z rzędu dotknięcia pyskiem ogona... Siwce zaimplementowałam to samo ćwiczonko, z nią jednak poszło trochę ciężej (musiałam ją za pierwszym razem wziąć za kantarek i zasugerować...); Siwe jest co do nowego non-confident, ale i ona w końcu przekonała się do tej zabawy i odkryła, że jak głowę skieruje w bok, to przestaną trzymać ogon z boku... Też powąchała, a raczej trąciła koniec ogona 2 razy... Jej ogonek wąchać łatwiej, bo ma dłuższy, niż Szaman... I Szamanowi dodatkowo przeszkadza sadło ;-)
Niedziela
U Szamana dzień podskubywania i fochów… Generalnie był sprzeciwny i na NIE, od czasu do czasu nawet w wersji niemiłej… Pokazał negatywną wersję lewopółkulowego ekstrawertyka… Muszę przyznać, że taki koń może człowieka nieobytego zastraszyć i to bardzo szybko…
Na okrągłym wybiegu sprawował się dość przyzwoicie, choć przy siodłaniu próbował się kręcić i dryfować, latigo przy minimalnym dopięciu popręgu użarł, użreć chciał i mnie… Nie była to jakaś wielka agresja, raczej niezadowolenie i próba uprzykrzenia mi życia (a nóż się odczepi…?) Galop z siodłem był bardziej w górę niż do przodu, foule wybijające, okrągłe, niby-brykane… Nie zmuszałam go do dużego wysiłku, ale hierarchię ustalić musieliśmy…
Ponieważ ustawiłam sobie kamerę i robiłam auto-filmowanie, postanowiłam się popisać i wsiąść. Nawet kask na tę okoliczność wydobyłam z szafy…
Zanim udało mi się wsiąść po strzemieniu, 4-krotnie musiałam dopinać popręg, bo za każdym razem siodło jechało razem ze mną pod grube brzucho… Po każdym dociągnięciu wycofałam i wysyłałam Sz. na koło a potem prosiłam o galop, bo mu się popręg nie podobał, taki coraz ciaśniejszy… W końcu udało mi się nie-zjechać z siodłem i wgramoliłam się na Spaślaka… Stał z miną niezadowoloną, ale nie wyczyniał. Po dłuższej chwili próbował ruszyć, więc przećwiczyliśmy zgięcie boczne (mała walka), Sz. się zatrzymał po krótkiej chwili, zsiadłam. Wgramoliłam się raz jeszcze i odczepiłam się ze wsiadaniem.
Poćwiczyliśmy jeszcze ustępowanie od nacisku wędzidła (direct) z ziemi, wspierane DG carrotem. Szybko zaczął ustępować od lekkiego dotknięcia wodzy, choć wcześniej było oczywiście a daj ty mi święty spokój…!
No i wzięłam się za Siwe… Też się zapowiadało… Przy siodłaniu, upojona sukcesem sprzed tygodnia, nie przypięłam liny do kantarka. Siwe, przy organizowaniu latigo zerwało się z leżącym na grzbiecie siodłem w galop, siodło oczywiście zleciało z hukiem na ziemię, pad też sfrunął z grzbietu, a Siwe dawaj galopem, w pozycji prawie poziomej (bo po kole) dookoła wybiegu… No dobra, lataj. Trochę jej pomagałam (w ramach match her energy – chociaż jakoś mam co do tej strategii pewne obiekcje…)
Siwka, mimo, że na oko w amoku, wykonywała wszystkie polecenia modelowo, ale w takiej panice, że hej! Przylatywała do środka na fazę 1, bez wahania, natychmiast, stała naprzeciw mnie cała trzęsąca się… Po chwili opuszczała głowę do moich kolan, ale cały czas sprawiała wrażenie, jakby tylko czekała na sygnał, by poleeeecieć… Siodło dała sobie założyć i zapiąć popręg bez problemu, ale przy chodach bocznych na linie biegła kłusem, a gdy lina jej się skończyła (mój błąd, wzięłam 3,7 m. a trzeba było wziąć 7 m.), zabrała się galopem… Sama sobie zaaplikowała niewygodę, bo ciągnąca się za nią lina wskakiwała jej na zad, plątała się pod nogami, na co Siwka reagowała panicznym przyspieszaniem… Dość szybko jednak wpadła na to, że może by tak do środka… Spojrzała na mnie w locie, zaproponowałam odangażowanie… Podbiegła. Sweet spot – miejsce w środku. Opuściła głowę, wypuściła powietrze. W ramach wyciszenia pobawiłyśmy się w friendly z carrotem i stringiem (zarzucanie na szyję, na siodło…). Siwkowa comfort zone…
Już po chwili była do tego stopnia normalna, że postanowiłam wsiąść… Stała bez sprzeciwu, bez spinania się, spokojna… Dr Jekyl & Mr Hyde???
Po rozsiodłaniu poszłyśmy z Siwką po opony. Zaniosłam na wybieg 2; mniejszą i większą. Zbudowałam z nich piramidkę. Wdrapałam się na nią i poprosiłam Siwkę o podejście i ustawienie się bokiem. Opierając się o Siwkowy grzbiet wykorzystałam opony jako trampolinę vel batut. Skakałam w górę i w dół, trochę się obijałam o Siwkę, a ta nic… Stała ze stoickim spokojem. Poprzewieszałam się więc wskakując brzuchem, powisiałam obejmując ją mocno za szyję, klaustrofobicznie… Bez żadnych sensacji. Leżąc na siwym grzbiecie wypuściłam głośno powietrze. Po chwili Siwka zrobiła to samo. Powtórzyłam, Siwka też :-)
Na zakończenie pacnęłam nogą w oponę, Siwka spojrzała, opuściła głowę i też pacnęła. Najpierw jedną nogą a po chwili drugą. I zerknęła, czy dam ciasteczko…
Po południu kolejny spacer na koniczynę. Oczywiście Duży Gamoń na linie, Siwe luzem. Bobek-Pies razem z nami, ale w słusznej odległości (konie są dla niego potwory)... Tym razem STRASZNA KURTKA. Na bramie wisiała, żeby zaatakować. Szamana oczywiście.
Co się z tymi końmi porobiło?? Siwe teraz ZDECYDOWANIE ODWAŻNIEJSZE JEST... Przeszło po prostu przez bramę i poszło się wypasać. A my z Gamoniem przez 5 min. do przodu-do tyłu, do przodu-do tyłu... W końcu stanął przy kurtce, jak gdyby nigdy nic. Ale jej nie powąchał (!)
Pojedliśmy i poszliśmy naszą drogą na spacer. Dalej niż ostatnio. Za drugi straszny zakręt. Poszło gładko, bo Siwe luzem... prowadziło. Na czołowego poszło, na ochotnika. Szaman oczywiście za ogonen odważny... kroczył śmiało ze mną w strefie 3 (może gdybym miała ogon, zobaczyłby we mnie PRAWDZIWEGO lidera...?) W drodze powrotnej Siwka też prowadziła... A gdy z krzaków wypadł nagle biegiem Bobek-Pies, Szaman zerwał mi się na linie do galopu, a Siwka tylko wyżej głowę uniosła, nie racząc nawet przyspieszyć...
Zdaje mi się, że lata pracy z Siwką, tych wszystkich odczulań i innych cudactw, zaczynają powoli procentować, a zaniedbywanie emocjonalnego rozwoju Pana Szamana zaczynają się mścić... A miało być tak pięknie, ech...
poniedziałek, 8 września 2008
Ruszyło się...
Wreszcie jakimś cudem udało mi się wygospodarować trochę czasu dla koni... Wprawdzie tylko w sobotę, ale dobre i to.
W południe poszliśmy na spacer. Odwlekałam ten moment pierwszego spaceru, po trosze z permanentnego braku czasu, ale też dlatego, że temat trudny do realizacji: konie tylko 2, jeden musiałby zostać sam… I tu problem, bo nasze ogrodzenia padokowe to nie jakaś szczególna nie-zniszczalna rewelacja. Siwka (wybitnie utalentowana skokowo) wyskoczy, Szaman po prostu staranuje (nic to, że prąd)… A i drzwi do boksów da się roznieść w przypływie paniki… Drugiej osoby do spacerowania brak… Wymyśliłam więc, że Szaman, jako bardziej pomysłowy w wygłupach, pójdzie ze mną na sznurku a Siwka z nami luzem… I poszliśmy… Dzielnie przez podwórko, choć to jeden wielki plac budowy + psiarnia (psy się darły, że co tu konie robią??… podwórko to przecież ich teren), ale szybko dały dyla do domu, gdy się okazało, że koni nie da się z podwórka wyszczekać… Zresztą nie podwórko było naszym celem ;-)
Siwe zaraz za bramą wypruło przed siebie kłusem, oszołomione przestrzenią… Szaman się zbystrzył, nabrał powietrza…, ale puściłam mu małą falkę liną i oklapnął. Siwe szybko zawróciło, w nieznanym terenie wolało się trzymać blisko nas…
Wyruszyliśmy najpierw na koniczynową łąkę naprzeciwko domu, a potem naszą lokalną polną drogą przed siebie…
Szaman był NAPRAWDĘ bardzo grzeczny i dzielny, mimo że tak po prawdzie, to ja z nim na spacery nie chodziłam… Z reguły Siwkę zabierałam… Z nim czasem spacerowała Gośka, ale niechętnie, bo się go trochę bała… Czyli był to nasz prawie spacerowy debiut… Ustawiłam się w strefie 3, bo za moimi plecami Szaman zawsze dzielny jest; z przodu - niekoniecznie… Jego koronny numer, jeszcze z pensjonatu, to przylatywanie do mnie, gdy coś go zaniepokoiło na padokach, a jednocześnie ciekawiło, i wysyłanie mnie przodem w celu sprawdzenia, co to… Szedł wtedy tuż przy moim ramieniu, absolutnie nie wyprzedzał… Ja stawałam, on stawał… Musiałam dojść do stracha, sprawdzić a wtedy Sz. wkraczał do akcji i neutralizowł go (najchętniej gębą albo kopytem)...
Teraz po drodze gapiliśmy się na pracujący po sąsiedzku traktor, ćwiczyliśmy zatrzymania i cofania na uniesienie liny i komendę BACK (bardzo ładnie) oraz okrążanie - polna droga, rowek, zaorane pole – zaorane się Szamanowi nie podobało; zagalopowywał spontanicznie i skakał po nim śmiesznie, pokwikując i pobrykując co foule a przez rów dał ogromnego susa i wyskoczył z powrotem na drogę…
Progów wiele po drodze nie zauważyłam… Sz. wręcz by się chętnie wypuścił dalej, ale przy drugim zakręcie, gdzie zaczynają się gęste krzako-chaszcze a za nimi gospodarstwo sąsiada, stężał i zaczął wypatrywać. Zawróciłam, co przyjął z wyraźną ulgą, wracając poskubał trawy, pogapił się, gdzie Siwe… Po chwili znów poszliśmy kawałek w stronę krzaków, ale bez przegięcia na pierwszy raz; niebawem zawróciliśmy na koniczynową łąkę, na obżarstwo…
…a Siwe… Najpierw trzymało się blisko nas, ale po krótkiej chwili zasmakowało w wolności i zaczęło latać po okolicy… Początkowo kilka razy potknęła się na rowach zarośniętych badylami, ale szybko zaczęła patrzeć pod nogi. I co zobaczyła rów, to przez niego z upodobaniem skakała. Mała jest, ale jaka skoczna… Gdybym tylko miała jakiekolwiek ambicje skokowe… ale nie mam. I dobrze, niech się Siwe cieszy i bawi skakaniem…
Gdy my z Szamanem wędrowaliśmy drogą, Siwe pasło się na koniczynie, czasem przylatywało do nas galopem, czasem nagle wyskakiwało w poprzek drogi, raz rozpędziło się i wpadło na zaoraną ziemię, ale się jej nie podobało i przeskoczyła z powrotem na łąkę… Bardzo szybko oswoiła się z okolicą i wcale się nas nie kleiła. Pogalopowała, poprzeskakiwała po czym zakotwiczyła na koniczynie. Zerkała tylko, czy jesteśmy... Jakieś te moje konie samodzielne się robią...?
Po niecałej godzinie wróciliśmy na padok za stodołą. Konie nie chodziły po nim przez tydzień, a mimo to od razu poczuły się swojsko. I poszły w cień drzemać…
Późnym popołudniem zorganizowaliśmy zajęcia na okrągłym wybiegu. Gdy pojawiłam się na padoku z taczką pełną sprzętu (taczka to mój patent na nie-dźwiganie, zwłaszcza siodła west ;-), konie się ożywiły i oba równocześnie próbowały załadować za mną na round-pen… Szaman próbował bardziej, Siwa mniej. Wzięłam więc Siwą a Grubego wymanewrowałam. Nie bez trudu. Został na zewnątrz, ale cały czas stał przy wejściu i obserwował… Sprawdził koniuszkiem nosa sprężynę zamykającą, ale na szczęście nie próbował jej otworzyć…
Z Siwką bawiłyśmy się na wolności. Kantarek, potem ogłowie z wędzidłem. Siwe do metalu bez entuzjazmu, ale i bez uciekania głową do góry (co ma czasem we zwyczaju). Jednak delikatny sygnał niechęci wysłała; odwróciła głowę na zewnątrz, choć na prośbę skierowała ją z powrotem w moją stronę… Osiodłałyśmy się bez przypinania liny do kantarka. Chwilę się poprzestawiałyśmy i poprosiłam o okrążanie. Zerwała się do lotu, ale nie pognała galopem, tylko w miarę przyzwoitym kłusem. Pozmieniałyśmy kierunki i poprosiłam o galop. Siwe pięknie, WOLNO, RYTMICZNIE galopowało, ładnie okrągłe… Miesiąc przerwy, bez siodła, bez wymagań… I proszę bardzo, jaki pozytyw...
Szybko przywołałam Siwkę do środka, przypięłam linę i sprawdziłyśmy zgięcia boczne. Z lewej na sam puzon. Z prawej, hmmm… Siwe się kręciło, kręciło, kręciło… W końcu stanęło, ale jakoś bez przekonania… Mimo, że byłam w krótkawych spodenkach i bez kasku (za to w kultowej parellistycznej czapeczce ;-) postanowiłam wsiąść. I wsiadłam kilka razy z lewej strony i ani razu z prawej... Nijak rozciągnięta nie jestem z tej off-side… I nici z symetrycznego ćwiczenia savvy-umiejętności…
Spostrzeżenie: Siwka przestała mielić wędzidłem, gryźć, wypychać… Cały czas SPOKOJNIE je trzymała…
Na sam koniec z 10 razy założyłyśmy i zdjęłyśmy ogłowie na modłę westernową; prosiłam o obniżenie głowy, przekładałam rękę nad głową Siwki, tak że miałam ją pod pachą i prosiłam o przyjęcie wędzidła bez podrywania głowy do góry. Po kilku próbach udało się :-)
Pora Szamana nastąpiła po jakichś 15 minutach, ku jego uciesze; prawie nie mógł się doczekać, kiedy Siwe wyjdzie, żeby sam mógł wejść… Przy zakładaniu kantarka (markowego!!) skubnął go raz subtelnie gębą, ale oddał prawie-bez-walki… Z nim też zaryzykowałam zabawy na wolności, chociaż nie bez obaw… Cały czas mam w pamięci jego efektowne taranowanie okrągłego wybiegu ze słupków przenośnych, jeszcze w czasach pensjonatowych, gdy szlifowaliśmy liberty… Jak Szamana wena ponosiła, kwikał i dawaj taranem w sznurki… Czasem tylko kładł ogrodzenie, a czasem łamał jakiś słupek i uciekał pobrykując, po czym zataczał koło i wracał do mnie z uszami do przodu, czekając na dalsze wskazówki co teraz? co teraz? bawmy się!…
Tym razem Sz. wykazał się wyjątkowym szacunkiem do ogrodzenia (zestarzał się? zapasł? szacunku do leadera nabawił?), ani nie próbował zerknąć w kierunku wyjścia z okrąglaka… A taranować? W życiu...
Z nim robiłam to samo co z Siwką: wędzidło, siodło i dalej harcować… Wędzidła oczywiście z połową pasków zażądał początkowo, ale ostatecznie zrezygnował z elementów skórzanych w pysku… Siodło użarł w latigo, próbował ściągnąć z pleców, szybko musiałam mu wymyślać coraz to nowe zadania, żeby się odczepił od zagadnienia a co tam, Panie mi na plecach leży…?
Bardzo ładnie Sz. się sprawował; ładnie przód odstawiał, zadkiem też energicznie umykał przed drivingiem… Nawet chody boczne na wolności BARDZO ładnie wykonał… Zagalopowania udane; startował dynamicznie (brummm!), ale zaraz się zaokrąglał, zbierał, podstawiał i galopował rytmicznie w tempie zadziwiająco wolnym… Modelowy westowy lope… Z paroma tylko kwikami i podskokami. Malutkimi. Uznałam, że jest dobrze. Pora wsiadać... Za pierwszym razem Sz. potraktował mnie jak latigo. Użreć chciał. Ale nadział się na łokieć (mój). Próbował więc cofać. WHOA go zatrzymało. Stał urażony. O, bawić się nie chce po mojemu... Wgramoliłam się 3 razy. Sama byłam zaskoczona, że mi się udało... bez drabiny...
Nie na darmo ostatnio na siłowni do standardowego treningu siłowego, dodałam rozciąganie... ;-)
W niedzielę mieliśmy kontynuować zabawianie się z siodła, ale nie udało się :-( Po pierwsze najpierw było koszmarnie gorąco, a potem wzięliśmy się za robienie bramy koło stodoły a potem to już była tak zmęczona, że nawet z ziemi bawić mi się nie chciało... A miałam budować przeszkody z opon... I podest zatargać na padok...
A nowa bramka wygląda tak:
W południe poszliśmy na spacer. Odwlekałam ten moment pierwszego spaceru, po trosze z permanentnego braku czasu, ale też dlatego, że temat trudny do realizacji: konie tylko 2, jeden musiałby zostać sam… I tu problem, bo nasze ogrodzenia padokowe to nie jakaś szczególna nie-zniszczalna rewelacja. Siwka (wybitnie utalentowana skokowo) wyskoczy, Szaman po prostu staranuje (nic to, że prąd)… A i drzwi do boksów da się roznieść w przypływie paniki… Drugiej osoby do spacerowania brak… Wymyśliłam więc, że Szaman, jako bardziej pomysłowy w wygłupach, pójdzie ze mną na sznurku a Siwka z nami luzem… I poszliśmy… Dzielnie przez podwórko, choć to jeden wielki plac budowy + psiarnia (psy się darły, że co tu konie robią??… podwórko to przecież ich teren), ale szybko dały dyla do domu, gdy się okazało, że koni nie da się z podwórka wyszczekać… Zresztą nie podwórko było naszym celem ;-)
Siwe zaraz za bramą wypruło przed siebie kłusem, oszołomione przestrzenią… Szaman się zbystrzył, nabrał powietrza…, ale puściłam mu małą falkę liną i oklapnął. Siwe szybko zawróciło, w nieznanym terenie wolało się trzymać blisko nas…
Wyruszyliśmy najpierw na koniczynową łąkę naprzeciwko domu, a potem naszą lokalną polną drogą przed siebie…
Szaman był NAPRAWDĘ bardzo grzeczny i dzielny, mimo że tak po prawdzie, to ja z nim na spacery nie chodziłam… Z reguły Siwkę zabierałam… Z nim czasem spacerowała Gośka, ale niechętnie, bo się go trochę bała… Czyli był to nasz prawie spacerowy debiut… Ustawiłam się w strefie 3, bo za moimi plecami Szaman zawsze dzielny jest; z przodu - niekoniecznie… Jego koronny numer, jeszcze z pensjonatu, to przylatywanie do mnie, gdy coś go zaniepokoiło na padokach, a jednocześnie ciekawiło, i wysyłanie mnie przodem w celu sprawdzenia, co to… Szedł wtedy tuż przy moim ramieniu, absolutnie nie wyprzedzał… Ja stawałam, on stawał… Musiałam dojść do stracha, sprawdzić a wtedy Sz. wkraczał do akcji i neutralizowł go (najchętniej gębą albo kopytem)...
Teraz po drodze gapiliśmy się na pracujący po sąsiedzku traktor, ćwiczyliśmy zatrzymania i cofania na uniesienie liny i komendę BACK (bardzo ładnie) oraz okrążanie - polna droga, rowek, zaorane pole – zaorane się Szamanowi nie podobało; zagalopowywał spontanicznie i skakał po nim śmiesznie, pokwikując i pobrykując co foule a przez rów dał ogromnego susa i wyskoczył z powrotem na drogę…
Progów wiele po drodze nie zauważyłam… Sz. wręcz by się chętnie wypuścił dalej, ale przy drugim zakręcie, gdzie zaczynają się gęste krzako-chaszcze a za nimi gospodarstwo sąsiada, stężał i zaczął wypatrywać. Zawróciłam, co przyjął z wyraźną ulgą, wracając poskubał trawy, pogapił się, gdzie Siwe… Po chwili znów poszliśmy kawałek w stronę krzaków, ale bez przegięcia na pierwszy raz; niebawem zawróciliśmy na koniczynową łąkę, na obżarstwo…
…a Siwe… Najpierw trzymało się blisko nas, ale po krótkiej chwili zasmakowało w wolności i zaczęło latać po okolicy… Początkowo kilka razy potknęła się na rowach zarośniętych badylami, ale szybko zaczęła patrzeć pod nogi. I co zobaczyła rów, to przez niego z upodobaniem skakała. Mała jest, ale jaka skoczna… Gdybym tylko miała jakiekolwiek ambicje skokowe… ale nie mam. I dobrze, niech się Siwe cieszy i bawi skakaniem…
Gdy my z Szamanem wędrowaliśmy drogą, Siwe pasło się na koniczynie, czasem przylatywało do nas galopem, czasem nagle wyskakiwało w poprzek drogi, raz rozpędziło się i wpadło na zaoraną ziemię, ale się jej nie podobało i przeskoczyła z powrotem na łąkę… Bardzo szybko oswoiła się z okolicą i wcale się nas nie kleiła. Pogalopowała, poprzeskakiwała po czym zakotwiczyła na koniczynie. Zerkała tylko, czy jesteśmy... Jakieś te moje konie samodzielne się robią...?
Po niecałej godzinie wróciliśmy na padok za stodołą. Konie nie chodziły po nim przez tydzień, a mimo to od razu poczuły się swojsko. I poszły w cień drzemać…
Późnym popołudniem zorganizowaliśmy zajęcia na okrągłym wybiegu. Gdy pojawiłam się na padoku z taczką pełną sprzętu (taczka to mój patent na nie-dźwiganie, zwłaszcza siodła west ;-), konie się ożywiły i oba równocześnie próbowały załadować za mną na round-pen… Szaman próbował bardziej, Siwa mniej. Wzięłam więc Siwą a Grubego wymanewrowałam. Nie bez trudu. Został na zewnątrz, ale cały czas stał przy wejściu i obserwował… Sprawdził koniuszkiem nosa sprężynę zamykającą, ale na szczęście nie próbował jej otworzyć…
Z Siwką bawiłyśmy się na wolności. Kantarek, potem ogłowie z wędzidłem. Siwe do metalu bez entuzjazmu, ale i bez uciekania głową do góry (co ma czasem we zwyczaju). Jednak delikatny sygnał niechęci wysłała; odwróciła głowę na zewnątrz, choć na prośbę skierowała ją z powrotem w moją stronę… Osiodłałyśmy się bez przypinania liny do kantarka. Chwilę się poprzestawiałyśmy i poprosiłam o okrążanie. Zerwała się do lotu, ale nie pognała galopem, tylko w miarę przyzwoitym kłusem. Pozmieniałyśmy kierunki i poprosiłam o galop. Siwe pięknie, WOLNO, RYTMICZNIE galopowało, ładnie okrągłe… Miesiąc przerwy, bez siodła, bez wymagań… I proszę bardzo, jaki pozytyw...
Szybko przywołałam Siwkę do środka, przypięłam linę i sprawdziłyśmy zgięcia boczne. Z lewej na sam puzon. Z prawej, hmmm… Siwe się kręciło, kręciło, kręciło… W końcu stanęło, ale jakoś bez przekonania… Mimo, że byłam w krótkawych spodenkach i bez kasku (za to w kultowej parellistycznej czapeczce ;-) postanowiłam wsiąść. I wsiadłam kilka razy z lewej strony i ani razu z prawej... Nijak rozciągnięta nie jestem z tej off-side… I nici z symetrycznego ćwiczenia savvy-umiejętności…
Spostrzeżenie: Siwka przestała mielić wędzidłem, gryźć, wypychać… Cały czas SPOKOJNIE je trzymała…
Na sam koniec z 10 razy założyłyśmy i zdjęłyśmy ogłowie na modłę westernową; prosiłam o obniżenie głowy, przekładałam rękę nad głową Siwki, tak że miałam ją pod pachą i prosiłam o przyjęcie wędzidła bez podrywania głowy do góry. Po kilku próbach udało się :-)
Pora Szamana nastąpiła po jakichś 15 minutach, ku jego uciesze; prawie nie mógł się doczekać, kiedy Siwe wyjdzie, żeby sam mógł wejść… Przy zakładaniu kantarka (markowego!!) skubnął go raz subtelnie gębą, ale oddał prawie-bez-walki… Z nim też zaryzykowałam zabawy na wolności, chociaż nie bez obaw… Cały czas mam w pamięci jego efektowne taranowanie okrągłego wybiegu ze słupków przenośnych, jeszcze w czasach pensjonatowych, gdy szlifowaliśmy liberty… Jak Szamana wena ponosiła, kwikał i dawaj taranem w sznurki… Czasem tylko kładł ogrodzenie, a czasem łamał jakiś słupek i uciekał pobrykując, po czym zataczał koło i wracał do mnie z uszami do przodu, czekając na dalsze wskazówki co teraz? co teraz? bawmy się!…
Tym razem Sz. wykazał się wyjątkowym szacunkiem do ogrodzenia (zestarzał się? zapasł? szacunku do leadera nabawił?), ani nie próbował zerknąć w kierunku wyjścia z okrąglaka… A taranować? W życiu...
Z nim robiłam to samo co z Siwką: wędzidło, siodło i dalej harcować… Wędzidła oczywiście z połową pasków zażądał początkowo, ale ostatecznie zrezygnował z elementów skórzanych w pysku… Siodło użarł w latigo, próbował ściągnąć z pleców, szybko musiałam mu wymyślać coraz to nowe zadania, żeby się odczepił od zagadnienia a co tam, Panie mi na plecach leży…?
Bardzo ładnie Sz. się sprawował; ładnie przód odstawiał, zadkiem też energicznie umykał przed drivingiem… Nawet chody boczne na wolności BARDZO ładnie wykonał… Zagalopowania udane; startował dynamicznie (brummm!), ale zaraz się zaokrąglał, zbierał, podstawiał i galopował rytmicznie w tempie zadziwiająco wolnym… Modelowy westowy lope… Z paroma tylko kwikami i podskokami. Malutkimi. Uznałam, że jest dobrze. Pora wsiadać... Za pierwszym razem Sz. potraktował mnie jak latigo. Użreć chciał. Ale nadział się na łokieć (mój). Próbował więc cofać. WHOA go zatrzymało. Stał urażony. O, bawić się nie chce po mojemu... Wgramoliłam się 3 razy. Sama byłam zaskoczona, że mi się udało... bez drabiny...
Nie na darmo ostatnio na siłowni do standardowego treningu siłowego, dodałam rozciąganie... ;-)
W niedzielę mieliśmy kontynuować zabawianie się z siodła, ale nie udało się :-( Po pierwsze najpierw było koszmarnie gorąco, a potem wzięliśmy się za robienie bramy koło stodoły a potem to już była tak zmęczona, że nawet z ziemi bawić mi się nie chciało... A miałam budować przeszkody z opon... I podest zatargać na padok...
A nowa bramka wygląda tak:
poniedziałek, 1 września 2008
Okrągły wybieg i wirtualny "colt starting"...
...o ile te moje konie można jeszcze nazwać colts... Stare, opasłe i leniwe ;-)
Oto święcę triumf w postaci ukończenia budowy okrągłego wybiegu. Drewniano-biało-czerwony (drągi + 3 rzędy taśmy ostrzegawczej), średnica około 15 metrów, na razie zarośnięty, bo ponad miesiąc nie był uczęszczany ani treningowo, ani w charakterze stołówki...
Konie uczestniczyły czynnie w procesie budowlanym; puszczone luzem miały za zadanie obeżreć okrąglak z zielska, aczkolwiek oprócz obżerania, głównie podłaziły i gapiły się a to na pracującą pilarkę, która sypała trocinami dookoła, a to na skrzynkę z narzędziami a to na walające się wokół drągi...
Wybieg nie doczekał się jeszcze inauguracji, bo zabrakło czasu; zaraz po jego ukończeniu wzięliśmy się za budowanie ścieżki z kamieni prowadzącej z domu do stajni...
Konie z okrągłym wybiegiem już się oswoiły, przypomniały sobie też padok za stodołą, na którym okrąglak jest zbudowany; nawet teraz chętniej za stodołę wychodzą, niż na wielką łąkę, bo ludzie się tu kręcą (można się poprzyglądać, podstawić do drapania) i ciekawe menu się pojawiło - smakowite zielska powyrastały, a to trochę kłosów z ziarnem, a to wielkie osty (Szaman się nimi opycha z upodobaniem), a to komosa, a to inne badyle...
Wieczorami szkoliłam się teoretycznie: mordowałam płytkę savvy clubową (issue 24, marzec 2007) z Colt starting... Obryta jestem w te i nazad, i co z tego, skoro i tak z ziemi na oklep nie wskoczę nawet na Siwkę a Szamanowi-Mutantowi ledwo ręką do grzbietu dosięgam... Muszę zmodyfikować procedurę Papy Parellego i przystosować ją do swoich ułomności w postaci 164 cm. wzrostu...
Zresztą Siwka taka zupełnie surowa nie jest; człowieka przywództwo uznaje, człowieka na grzbiecie (chyba?) akceptuje, choć za siodłem na grzbiecie nie przepada... ja z kolei nie przepadam za oklepem, więc będę się ładować od razu na siodło... I to, mam nadzieję, już w najbliższą sobotę...
Lato 2006 - pierwszy jeździec, czyli Gośka W. (dzieci się przydają...)
Oto święcę triumf w postaci ukończenia budowy okrągłego wybiegu. Drewniano-biało-czerwony (drągi + 3 rzędy taśmy ostrzegawczej), średnica około 15 metrów, na razie zarośnięty, bo ponad miesiąc nie był uczęszczany ani treningowo, ani w charakterze stołówki...
Konie uczestniczyły czynnie w procesie budowlanym; puszczone luzem miały za zadanie obeżreć okrąglak z zielska, aczkolwiek oprócz obżerania, głównie podłaziły i gapiły się a to na pracującą pilarkę, która sypała trocinami dookoła, a to na skrzynkę z narzędziami a to na walające się wokół drągi...
Wybieg nie doczekał się jeszcze inauguracji, bo zabrakło czasu; zaraz po jego ukończeniu wzięliśmy się za budowanie ścieżki z kamieni prowadzącej z domu do stajni...
Konie z okrągłym wybiegiem już się oswoiły, przypomniały sobie też padok za stodołą, na którym okrąglak jest zbudowany; nawet teraz chętniej za stodołę wychodzą, niż na wielką łąkę, bo ludzie się tu kręcą (można się poprzyglądać, podstawić do drapania) i ciekawe menu się pojawiło - smakowite zielska powyrastały, a to trochę kłosów z ziarnem, a to wielkie osty (Szaman się nimi opycha z upodobaniem), a to komosa, a to inne badyle...
Wieczorami szkoliłam się teoretycznie: mordowałam płytkę savvy clubową (issue 24, marzec 2007) z Colt starting... Obryta jestem w te i nazad, i co z tego, skoro i tak z ziemi na oklep nie wskoczę nawet na Siwkę a Szamanowi-Mutantowi ledwo ręką do grzbietu dosięgam... Muszę zmodyfikować procedurę Papy Parellego i przystosować ją do swoich ułomności w postaci 164 cm. wzrostu...
Zresztą Siwka taka zupełnie surowa nie jest; człowieka przywództwo uznaje, człowieka na grzbiecie (chyba?) akceptuje, choć za siodłem na grzbiecie nie przepada... ja z kolei nie przepadam za oklepem, więc będę się ładować od razu na siodło... I to, mam nadzieję, już w najbliższą sobotę...
Lato 2006 - pierwszy jeździec, czyli Gośka W. (dzieci się przydają...)
Subskrybuj:
Posty (Atom)