W weekend mieliśmy przedsmak zimowy... Nie, żeby zaraz mróz, ale powietrze RZEŚKIE... Poranny obrządek w rękawiczkach. A konie już od zeszłego tygodnia porośnięte puszkiem w stylu psiego podszerstka... Na razie malutkiego, puchatego, miłego w dotyku. Ale ja już oczami wyobraźni widzę Szamana w szacie zimowej... 10 cm. mamuciego futra...
Szaman-Źrebak w szacie na chłodne dni (zima 2006)
Siwka w sopelkach (zima 2006)
A to są rozmiary Szamana jako źrebięcia w porównaniu z... Osobnik vis a vis to JA... (zima 2006)
Moje piątkowe przyjazdy na wieś przestały się teraz liczyć… Noc, ciemno, konie już w stajni… Można się tylko poczyścić, podrapać… Chociaż boksy są na tyle duże, że np. kółeczka w galopie można szlifować, co udowodnił Szaman w niedzielę wieczorem, gdy Siwka zawieruszyła się po drodze wracając z padoku a Sz. grzecznie przywędrował za mną do swojego boksu (bo był na linie, hahaha)…
Sobota
Pobudka o 6.30 – konie walą w boksach. Oczywiście, bo trzeba było wstać o 5.00 i nakarmić…? Skandal! Coś chyba dybią na moje liderostwo…
Noc ciężka, bo z okazji zimna wprowadziła się do nas mysz (akurat do pokojowej części sypialnej) i pół nocy słuchałam tupania mysich nóżek i szurania, czym się da… Potem dołączył się Bobek ze swoim psim smutkiem, bo Fućka pojechała się wystawiać wśród innych psów rasowych i Bobuś musiał spać w ganku SAM. Smutek w postaci popiskiwania pojawił się u niego około 3. nad ranem…
Wytrzymałam do 7.15. Konie nakarmione, ożywione, Szaman ledwo tylko zjadł, już na mój widok wrzeszczał z boksu donośnie, że na padok… Wypuszczaj! Oho, zapowiadał się ciekawy dzień...
W weekendy wychodzimy zawsze na padok za stodołą celem wygryzania zielska m.in. z okrągłego wybiegu. Wychodzimy bezstresowo, noga za nogą… A tu nagle, w sobotę rano, koło wyjścia za stodołę pojawiła się STRASZNA BUDA! O, Szaman jak ją zobaczył, zdębiał… Wzrost 2 m. w kłębie, głowa jeszcze wyżej, oczy wytrzeszczone, chrapanie, że Siwka ze swoimi odgłosami strachu permanentno-nawykowego niech się schowa…
Siwej się trochę udzieliło, ale nie jakoś szczególnie… Owszem, zerkała na budę, ale się w nią nie WGAPIAŁA, jak Duży… Przeszła koło niej, nieco sztywna, ale nie przeleciała… A Szaman został sam-na-sam z budą (lider się nie liczy w obliczu STRASZNEJ BUDY… (w ogóle, o czym ta mowa…??? jaki lider…???) Wziął się na odwagę, zebrał w sobie i wyrwał z miejsca galopem posyłając W MOJĄ STRONĘ potężny wierzg! Aaa, to niby moja wina, ta stara psia buda obita blachą? aaa, to ja niby tę budę tam przytargałam do porąbania na opał? Na pierwszy rzut oka widać, że ja bym jej nawet o 1 cm. nie przesunęła…
Doczekał się Sz. od razu spontanicznego treningu z samego rana; sam chyba zresztą uznał, że mu się należy, bo po obleceniu padoku od razu zapakował się na okrągły wybieg i bez szemrania zniósł mini-sesję a la Monty Roberts… Były więc dyscyplinarne ganianki (on BARDZO ładnie na nie reaguje), zadek raz tylko w moim kierunku pofrunął, ale bez większego przekonania, ucho szybko spojrzało w moją stronę… I Szaman zmalał, od-hardził, zgrzeczniał… Pobawiliśmy się (skoro już tu jesteśmy…) z rozpędu w drobnostki; odangażowanie zadu (ładnie, dynamicznie) i yoyo - odejście na paluszek, powrót… hmmm, no nie wiem… chyba cię wkurzyłem…; podchodził, ale głowa odwracał się na bok…. Za drugim razem odszedł, przeżuł, wyraźnie zmienił mu się wyraz twarzy na uległy, więc skończyliśmy dyscyplinę… Gruby z godnością (czyt. majestatycznie i powolnie) opuścił okrągły wybieg, ale nie oddalił się, tylko stanął po drugiej stronie drągów i patrzył na mnie wyczekująco… Zaproponowałam mu ad hoc nową zabawę (lewopółkulowy ekstrawertyk – co tydzień coś nowego ;-) ja wewnątrz wybiegu, Szaman na zewnątrz; wskazuję kierunek, Szaman rusza wzdłuż drągów, zaczynam biec, Szaman zaczyna kłusować… Zatrzymuję się nagle, on też staje… Spodobało się :-) Spróbowaliśmy kilka razy i rozstaliśmy się w zupełnej zgodzie. Wierzg poszedł w niepamięć :-)
Wczesnym popołudniem poszliśmy na spacer. Szaman na linie, Siwka luzem. W miarę grzecznie było. Zaryzykowałam zmianę; Siwka na linę (kantarek tradycyjny, paskowy, błękitek w indiański wzorek), Szaman luzem. Na początku trzymał się blisko. Poszliśmy więc na wyprawę (wyprawkę raczej) naszą polną drogą. Gruby się zapodział na chwilę na koniczynie, przeoczył nasze oddalenie za krzaki… i się zdenerwował. Podbiegł, oczywiście od razu nas zobaczył, ale zamiast się uspokoić wstąpił w niego duch KOLONIZATORA OKOLICY…Latał galopem, kwikał i wierzgał zadkiem (coś mi się to wierzganie u niego przestaje podobać, za bardzo mu się utrwaliło… byle co, a ten od razu KWIK-BRYK… czuję przez skórę, że on się przygotowuje do pracy pod siodłem… muszę zintensyfikować swoje treningi fizyczne… ;-)
Eskapady czynił dość odległe, zaczęłam się nawet niepokoić, czy aby gdzieś nie zwieje, ale nie… Zataczał ogromne koła, znikał nam z oczu, oblatywał heeen... okoliczne pola sąsiadów (po żniwach, zaorane, więc ciężko się po nich latało…) i wracał… A za chwilę znowu gnał, w inną stronę… Siwe się zdenerwowało ja muszę z nim!!! puszczaj!!! Zaczęła się wydzierać (pierwsze jej wydzieranie od 3 miesięcy, czyli od przeprowadzki), podskakiwać, głową trzepać (głupi folblut, głupi folblut), ale zrobiłam jej interrupt that pattern (tyłem, boczkiem…) i trochę się opanowała. Powędrowałyśmy na podwórko, Sz. nie kwapił się za bardzo do powrotu, ale w końcu ŁASKAWIE za nami podążył, za co dostał w gębę ciasteczko, ŁASKAWIE dał sobie przypiąć uwiąz (drugie ciasteczko) i zaprowadzić się wraz z Siwką za stodołę (BUDA stała się jakby mniej straszna w międzyczasie)…
Z Siwką na padoku zrobiłyśmy jeszcze commotion w strefie 3, czyli tam, gdzie niebawem zamierzam się wgramolić... Tydzień temu wymachiwałam jej nad grzbietem garścią bezładnych sizali, które akurat pozbierałam w stodole (Siwka parę razy nie wytrzymała presji i uciekała kilka kroków, zaraz jednak wracała... skończyłyśmy pozytywnie: machanie + masowanie sizalami grzbietu). Tym razem użyłam chusteczki, którą miałam na głowie (stylizacja a la WIEJSKA BABA), bo niczego innego do machania nie miałam pod ręką... Siwka zniosła moje wygłupy nad grzbietem z godnością; nie był to wprawdzie stoicki spokój, ale o uciekaniu nie było mowy...
Po południu wzięłam się za przestawianie ogromnego wybiegu z jednej połowy łąki na drugą i tym przemiłym akcentem zakończyła dzień... 2,5 godziny mi to zajęło, zmierzch zapadł i z siodlanych spraw wyszły nici :-(
Wieczorem w stajni Szaman natchnął mnie do zabawy pt. wąchanie ogonka; przy czesaniu ogona odstawił go w bok, więc wzięłam go za ten grubaśny kosmaty ogon (owłosienie konia furnańsko-pociągowego u Kolegi występuje) i delikatnie pociągnęłam jeszcze bardziej w bok... Szaman zerknął, zgiął głowę... Puściłam, pogłaskałam... Stopniowo doszliśmy do 2-krotnego z rzędu dotknięcia pyskiem ogona... Siwce zaimplementowałam to samo ćwiczonko, z nią jednak poszło trochę ciężej (musiałam ją za pierwszym razem wziąć za kantarek i zasugerować...); Siwe jest co do nowego non-confident, ale i ona w końcu przekonała się do tej zabawy i odkryła, że jak głowę skieruje w bok, to przestaną trzymać ogon z boku... Też powąchała, a raczej trąciła koniec ogona 2 razy... Jej ogonek wąchać łatwiej, bo ma dłuższy, niż Szaman... I Szamanowi dodatkowo przeszkadza sadło ;-)
Niedziela
U Szamana dzień podskubywania i fochów… Generalnie był sprzeciwny i na NIE, od czasu do czasu nawet w wersji niemiłej… Pokazał negatywną wersję lewopółkulowego ekstrawertyka… Muszę przyznać, że taki koń może człowieka nieobytego zastraszyć i to bardzo szybko…
Na okrągłym wybiegu sprawował się dość przyzwoicie, choć przy siodłaniu próbował się kręcić i dryfować, latigo przy minimalnym dopięciu popręgu użarł, użreć chciał i mnie… Nie była to jakaś wielka agresja, raczej niezadowolenie i próba uprzykrzenia mi życia (a nóż się odczepi…?) Galop z siodłem był bardziej w górę niż do przodu, foule wybijające, okrągłe, niby-brykane… Nie zmuszałam go do dużego wysiłku, ale hierarchię ustalić musieliśmy…
Ponieważ ustawiłam sobie kamerę i robiłam auto-filmowanie, postanowiłam się popisać i wsiąść. Nawet kask na tę okoliczność wydobyłam z szafy…
Zanim udało mi się wsiąść po strzemieniu, 4-krotnie musiałam dopinać popręg, bo za każdym razem siodło jechało razem ze mną pod grube brzucho… Po każdym dociągnięciu wycofałam i wysyłałam Sz. na koło a potem prosiłam o galop, bo mu się popręg nie podobał, taki coraz ciaśniejszy… W końcu udało mi się nie-zjechać z siodłem i wgramoliłam się na Spaślaka… Stał z miną niezadowoloną, ale nie wyczyniał. Po dłuższej chwili próbował ruszyć, więc przećwiczyliśmy zgięcie boczne (mała walka), Sz. się zatrzymał po krótkiej chwili, zsiadłam. Wgramoliłam się raz jeszcze i odczepiłam się ze wsiadaniem.
Poćwiczyliśmy jeszcze ustępowanie od nacisku wędzidła (direct) z ziemi, wspierane DG carrotem. Szybko zaczął ustępować od lekkiego dotknięcia wodzy, choć wcześniej było oczywiście a daj ty mi święty spokój…!
No i wzięłam się za Siwe… Też się zapowiadało… Przy siodłaniu, upojona sukcesem sprzed tygodnia, nie przypięłam liny do kantarka. Siwe, przy organizowaniu latigo zerwało się z leżącym na grzbiecie siodłem w galop, siodło oczywiście zleciało z hukiem na ziemię, pad też sfrunął z grzbietu, a Siwe dawaj galopem, w pozycji prawie poziomej (bo po kole) dookoła wybiegu… No dobra, lataj. Trochę jej pomagałam (w ramach match her energy – chociaż jakoś mam co do tej strategii pewne obiekcje…)
Siwka, mimo, że na oko w amoku, wykonywała wszystkie polecenia modelowo, ale w takiej panice, że hej! Przylatywała do środka na fazę 1, bez wahania, natychmiast, stała naprzeciw mnie cała trzęsąca się… Po chwili opuszczała głowę do moich kolan, ale cały czas sprawiała wrażenie, jakby tylko czekała na sygnał, by poleeeecieć… Siodło dała sobie założyć i zapiąć popręg bez problemu, ale przy chodach bocznych na linie biegła kłusem, a gdy lina jej się skończyła (mój błąd, wzięłam 3,7 m. a trzeba było wziąć 7 m.), zabrała się galopem… Sama sobie zaaplikowała niewygodę, bo ciągnąca się za nią lina wskakiwała jej na zad, plątała się pod nogami, na co Siwka reagowała panicznym przyspieszaniem… Dość szybko jednak wpadła na to, że może by tak do środka… Spojrzała na mnie w locie, zaproponowałam odangażowanie… Podbiegła. Sweet spot – miejsce w środku. Opuściła głowę, wypuściła powietrze. W ramach wyciszenia pobawiłyśmy się w friendly z carrotem i stringiem (zarzucanie na szyję, na siodło…). Siwkowa comfort zone…
Już po chwili była do tego stopnia normalna, że postanowiłam wsiąść… Stała bez sprzeciwu, bez spinania się, spokojna… Dr Jekyl & Mr Hyde???
Po rozsiodłaniu poszłyśmy z Siwką po opony. Zaniosłam na wybieg 2; mniejszą i większą. Zbudowałam z nich piramidkę. Wdrapałam się na nią i poprosiłam Siwkę o podejście i ustawienie się bokiem. Opierając się o Siwkowy grzbiet wykorzystałam opony jako trampolinę vel batut. Skakałam w górę i w dół, trochę się obijałam o Siwkę, a ta nic… Stała ze stoickim spokojem. Poprzewieszałam się więc wskakując brzuchem, powisiałam obejmując ją mocno za szyję, klaustrofobicznie… Bez żadnych sensacji. Leżąc na siwym grzbiecie wypuściłam głośno powietrze. Po chwili Siwka zrobiła to samo. Powtórzyłam, Siwka też :-)
Na zakończenie pacnęłam nogą w oponę, Siwka spojrzała, opuściła głowę i też pacnęła. Najpierw jedną nogą a po chwili drugą. I zerknęła, czy dam ciasteczko…
Po południu kolejny spacer na koniczynę. Oczywiście Duży Gamoń na linie, Siwe luzem. Bobek-Pies razem z nami, ale w słusznej odległości (konie są dla niego potwory)... Tym razem STRASZNA KURTKA. Na bramie wisiała, żeby zaatakować. Szamana oczywiście.
Co się z tymi końmi porobiło?? Siwe teraz ZDECYDOWANIE ODWAŻNIEJSZE JEST... Przeszło po prostu przez bramę i poszło się wypasać. A my z Gamoniem przez 5 min. do przodu-do tyłu, do przodu-do tyłu... W końcu stanął przy kurtce, jak gdyby nigdy nic. Ale jej nie powąchał (!)
Pojedliśmy i poszliśmy naszą drogą na spacer. Dalej niż ostatnio. Za drugi straszny zakręt. Poszło gładko, bo Siwe luzem... prowadziło. Na czołowego poszło, na ochotnika. Szaman oczywiście za ogonen odważny... kroczył śmiało ze mną w strefie 3 (może gdybym miała ogon, zobaczyłby we mnie PRAWDZIWEGO lidera...?) W drodze powrotnej Siwka też prowadziła... A gdy z krzaków wypadł nagle biegiem Bobek-Pies, Szaman zerwał mi się na linie do galopu, a Siwka tylko wyżej głowę uniosła, nie racząc nawet przyspieszyć...
Zdaje mi się, że lata pracy z Siwką, tych wszystkich odczulań i innych cudactw, zaczynają powoli procentować, a zaniedbywanie emocjonalnego rozwoju Pana Szamana zaczynają się mścić... A miało być tak pięknie, ech...
3 komentarze:
Wow...Ale z Pucia niezły bysior.. Tak przejrzałam zdjęcia i jestem pod wrażeniem!:) On tez będzie siwy? Przygladam się i wyobrażam sobie jak będzie siwieć Florentyna:) Uch, szkoda, ze nie ma Ci kto dopomóc...:( Uważaj na siebie przy tym wsiadaniu. Ściskamy!
A! Edka, nie wiem czy specjalnie czy przypadkiem ale ciężko jest napisac komentarz u Ciebie na blogu! Ja przypomniałam sobie że kiedyś miałam blog na bloggerze i jakieś tam konto zakładałam. WInaczej nie mogłąbym nic napisać u Ciebie, nie ma opcji komentowania dla ludzi bez konta w googlach:(
O, jak miło Cię spotkać u siebie :-)
Pucio jest po ojcu tarantowatym, który się "wytarancił" dopiero, gdy skończył 5 lat (kasztan w białe ciapki)... Matka gniada pociągowa, więc nie ma szans na siwego Pucia raczej... Ale na Pucia-Taranta czekam niecierpliwie... Póki co na zimę robią mu się jaśniejsze pachwinki i okolice nosa...
Siwka za to, jak ją kupiłam, była prawie-kasztan... A teraz proszę jaka jasna, coraz jaśniejsza... Twoja F. może będzie "dereś"...
Z wsiadanie uważam. Przez tego Parellego człowiek zrobił sie trochę hmmm... zbyt uważny ;-)
…właśnie pogmerałam w ustawieniach z tymi komentami… dałam opcję, że wszyscy mogą… cudze refleksje czasem są bardzo pomocne
Prześlij komentarz