No to mamy jesień... Pada, pojawiło się kląskające błoto w miejscach dotąd permanentnie suchych, wręcz pustynnych, jak np. koło stodoły (wiecznie kurzące się ulubione miejsce do końskiego leżakowania na stojąco)... Jedyna niewątpliwa zaleta: znacznie poprawił się nam stan kopyt...
Dzień coraz krótszy, konie spędzają więcej czasu w stajni (około 12-13 godzin), co od razu da się odczuć w postaci emanującej z nich energii. Nawet z ciekawości zważyłam, ile paszy treściwej dostają... I wyszło na to, że nie ma z czego ciąć... Owsa 2 razy dziennie po jakieś 400 g maksymalnie + tyle samo granulatu... Za to siana do oporu... A i tak przyłapałam wieczorem Pana Szamana na wyjadaniu spod siebie ściółki (!!!)... Żeber u nich nie uświadczysz, nawet u Siwki nie mogę się ich domacać… A to już ewenement, bo Siwka zawsze była chuderlawa nie licząc letniego wzdętego od trawy brzucha…
W sobotę rano oba konie ponaglały mnie, żeby szybciej wydostać się ze stajni… O dziwo tym razem prawdziwym wulkanem okazała się Siwka, lekko pobrykując i wężując głową… Porobiłyśmy więc w korytarzyku zabawę w podążanie w przód i w tył, z Siwki po kilku powtórzeniach zszedł zapał do wylecenia ze stajni na złamanie karku, więc pokazałam jej, że teraz może wyjść… Z Szamanem powtórzyłam to samo zaledwie 2 razy i już był spokojniutki… Ale ten to jest ściemniak i oszukaniec jakich mało… Wyszedł z boksu grzeczniutko, ale gdy tylko mnie minął, wygiął się w łuk, chmajtnął głową w moją stronę i wyrwał z miejsca galopem chrumkając pod nosem… Tym razem bez żadnego wierzgu… może dlatego, że w ręku miałam linę a on do liny czuje pewien szacuneczek…
Towarzystwo wybrało opcję za stodołę (już chyba przywykły, że jak przyjeżdżam to idziemy w okolice okrągłego wybiegu) i zaczęły się szaleństwa! Ganianie, wyścigi, mega-wierzgi. Siwka zaprezentowała swój popisowy numer, niezbyt często wykonywany, polegający na wybijaniu się z 4 kopyt w górę, jakieś 50 cm wzwyż i walenie z zadu w locie. Muszę się kiedyś zaczaić z aparatem na te ewolucje (albo przynajmniej z kamerą)…
Inna dość interesująca Siwkowa ewolucja to rytuał porannego przeciągania się… Najpierw wyciąga się któraś przednia noga, wyprostowana, przed siebie. Potem Siwka stawia ją na ziemi i ugina maksymalnie grzbiet (bad bannana w wersji maksymalnie zapadniętej), obniża przód bardzo nisko (wygląda jak zapraszający do zabawy szczeniak), zadek zostaje w górze, Siwka rozciąga w tej dziwnej pozycji kręgosłup (czasem coś w nim pyknie), potem podnosi przód a obniża zad, wyciągając jednocześnie do tyłu wybraną zadnią nogę. Jak baletnica. Wydaje przy tym dziwaczny odgłos ni to warczenia, ni to stękania, ni to przeciągłego westchnięcia… Wszystko to wykonuje bardo wolno, z rozmysłem i w skupieniu… Taki koński streching. Muszę sfilmować, bo fajne… Takie wygibasy widziałam tylko u źrebaków, ale nie w tak ekstremalnej wersji… Koń-guma…?
Do wariacji chciał się spontanicznie przyłączyć Bobek-Pies, ale został natychmiast przywołany do porządku. Padok należy do koni a te, gdy tylko spostrzegły pędzącego za nimi rozradowanego Bobasa, zrobiły jak na komendę równoczesny zwrot i dawaj szarżować… Bobek zwiał z padoku w te pędy i więcej nie próbował się integrować…
A Szaman tak się rozochocił i rozbrykał, że w ferworze wariacji zapomniał, że został wykastrowany w wieku lat 2, i próbował wskakiwać na Siwkę w jasno sprecyzowanym celu… Oczywiście oberwał od razu, bo Siwka jest dość obcesowa w obejściu z samcami i pseudo-samcami (czyt. wałachami). Najwyraźniej Pan Sz. nie jest w jej typie…
Wariacje trwały jakieś 15 minut, potem było parskanie, międlenie paszczami; uznałam, że starczy tego dobrego i wzięłam Szamana na linę... Siwka dość grzecznie za nami luzem. Poszliśmy się zaprowadzić na dużą łąkę, pod prąd (zerk na straszną budę, czy nadal leży na boku, tak jak leżała, czy aby się nie przekręca, nie rusza, nie skrada…?) Po drodze z 10 zatrzymań i cofnięć w ciasnych miejscach (bramka padokowa, furtka koło strasznej budy, korytarzyk ze słupków i taśmy, wąskie przejście między komórką a stodołą…) Szaman niby luzak, ale oddech mu się zmieniał za każdym razem na ciut głośniejszy (aha! taki duży a jednak się boi…) Generalnie bardzo grzecznie, bardzo pozytywnie, żadnego przyspieszania, figlowania po drodze z Siwką (lubią się podgryzać wzajemnie po drodze). Szaman tak ma: u niego pewność siebie przekłada się wprost proporcjonalnie na grzeczność. Im bardziej non-confident, tym grzeczniejszy… A im pewniejszy siebie, tym bardziej nienośny (play-full)…
Po południu konie wróciły za stodołę, bo zaplanowałam prace budowlane wokół okrągłego wybiegu (buduję mały wał dookoła i ulepszam podłoże)… Za stodołą nie ma prądu, więc muszę mieć na Towarzystwo oko, żeby czegoś nie wykombinowało… A Towarzystwo wymyśliło sobie od razu nową zabawę; lazło tuż za moimi plecami, gdy pchałam skrzypiącą taczkę, Szaman prawie pokładał mi się na plecach, po chwili Siwka rzucała hasło chodu! i oba startowały galopem. Siwka w przyzwoitej odległości, ale Szamanowi przyzwoitość jest raczej obca i jego starty zza moich pleców napawały mnie lekkim hmmm… niepokojem. W końcu miałam dość i chciałam im taczkę zohydzić, więc zaczęłam je z tą taczką (opróżnioną, oczywiście) ganiać… A gdzie tam! Zadowolone były z takiego obrotu sprawy… Uciekały, prychały, zataczały koło i z powrotem za moje plecy… W końcu musiałam im taczkę oddać w chwilowe posiadanie; Szaman od razu ją wywrócił, próbował do niej wejść, podgryzł trochę rączkę, Siwa ją obwąchała z rozwagą, trąciła nosem… I taczka przestała być przedmiotem pożądania… Odczepiły się, mogłam sobie wozić ziemię do woli…
Wieczorem zarządziłam trenowanie. Szaman na pierwszy ogień, sam się zresztą wprosił za mną na okrąglak. Zaczął oczywiście pozytywnie, czyli od wywalenia taczki ze sprzętem… Siodło capnął za horn w gębę i chodu na obwód koła kłusem… Nauczył się, Pioruniec Jeden, błyskawicznie umykać z ukradzionym klamotem, zanim zdążę go dopaść i mu fant odebrać… Oj, muszę popracować nad refleksem…
Po krótkim pościgu rzucił siodło na ziemię, odangażował się z własnej inicjatywy (uch, spryciarz! odebrał mi argument do trzepnięcia go z zemsty w zadek) i grzecznie czekał na dalszą procedurę… A wiadomo, że procedura rozpoczyna się zawsze od drapania cielska iglakiem, co Szaman uwielbia…
Ładnie się osiodłaliśmy (comfort zone jak nic!) i ruszyliśmy w tany… I tu NAGLE wylazło szydło z worka, czyli wredota z Siwki… Gdy poprosiłam Szamana o ruch po kole, Siwka-Prowokator-Sabotażysta dostała małpiego rozumu i zaczęła latać równolegle z Grubym, tyle że na zewnątrz koła. Gruby od razu stracił zainteresowanie swoim osobistym liderem, bo Siwki propozycje były o wiele ciekawsze… Ta, w ramach ćwiczenia follow the rail (ciekawe, skąd je zna… bo tego się jeszcze nie uczyłyśmy…) rozpędzała się na maksa, wierzgała i waliła barany… Szaman oczywiście podchwycił momentalnie (ale fajowo…!) i dalej zasuwać galopem wściekłym (jak nie on…!) i też barany walić! Ależ się wybrykał! Tak jeszcze z siodłem nie wydziwiał. I dobrze. Oklepał się, że hej!
W końcu oboje mnie zeźlili, posłałam w stronę Siwej stringa (nawet jej nie musnął), zwiała błyskawicznie pod stodołę, coś tam po drodze głową wymachując pod moim adresem…
Mogliśmy z Grubym Zasapańcem spokojnie kontynuować… Ładnie generalnie nam wszystko szło, Szaman, zdaje się, powoli zaczyna godzić się z losem konia-nosiciela-siodła… Najfajniejsze są jego starty przy odesłaniu w circling game. Dotychczas było eee, no idę…a może jednaj nie…? Postałbym tu sobie, może jakieś ciasteczko masz…? Chlebka chociaż kawałeczek…? Nieeee…?? Oj, ale po co zaraz tym sznurkiem straszyć… dobra, dobra, idę…Teraz jest Lecę!! I start galopem. Kolega prawie roll-back potrafi wykonać sam z siebie… Nasza strategia bruuum! (przetykanie gaźnika) okazała się wielce skuteczna i długotrwała… Teraz musimy popracować nad finezją… Bo nie każde odesłanie oznacza, że życzę sobie od razu galop ;-)
A Siwkę treningowo zaskoczyłam… A niech sobie nie robi schematów…
Przyszła na wybieg grzeczniutka (te barany fikane to wcale nie ona…). Na środku wybiegu cały czas leżą nasze opony trampolinowe sprzed tygodnia, doskonale się sprawdzają jako stojak (leżak) na siodło… Siwka oczywiście od razu sama się podrivingowała rytualnie powąchać pad i siodło (siodło zawsze dostaje jednego skroba zębem). Trąciła nosem ogłowie z wędzidłem i czeka. Ja za pad i kilka razy na grzbiet-z grzbietu, Siwka spięta czeka, co dalej a tu siurpryza. Nic. Pad zdjęty, odłożony. Wzięłam ogłowie, Siwka uniki małe (a może tu dam głowę... O, a może powącham sobie teraz siodło…), w końcu ustawiła się ładnie, głowa w dole – odłożyłam ogłowie… Mój wewnętrzny auto-predator został pokonany. Siwka z miną zaskoczoną…
Odesłałam na koło… Siwka w CG zdecydowanie robi się emocjonalna, pędzi… Wracamy do podstaw. Koniec z kłusem/galopem z siodłem. Tylko stęp. Skoro na goło się ekscytuje, to siodło sprawę może tylko pogarszać… Teraz ze 2 razy wpadła spontanicznie w galop, ale zaraz sama wróciła do kłusa… Skończyłyśmy bardzo szybko, bo było już kompletnie ciemno, ledwo Szamana było widać… A ten, korzystając z mrocznej zasłony, podbił swoim kłębem-taranem drąg i przedarł się na sąsiedni padoczek, odrastający na potem… Siwe oczywiście od razu kombinacje i przygotowania do odskoku, że może ona tak wyskoczy z okrągłego wybiegu, bo po co tracić czas na wędrowanie do wyjścia… No to dostała zadanie do wykonania proszę mi tu galopować (liberty) i robić zmiany kierunku co ½ koła… (dobrze, że Siwa jest trochę siwa, to ją w ciemności widać… Bo Szaman to jedna wielka ciemna masa…) Siwka momentalnie zapomniała o skakaniu… Już po chwili ładnie za mną w przód w tył, zwrot w te i wewte…
Ostatnio szlifujemy cofanie z coraz dalszych stref; zazwyczaj wieczorem w boksie; ze strefy 3 – bez problemu; 4 – 99% trafień; 5 – fifty/fifty z tendencją pozytywnego wzrostu… Teraz, po ciemku, porobiłyśmy cofanie ze stref 4 i 5 (liberty) i były same pozytywy :-)
Po wyjściu z wybiegu Siwe szło grzecznie obok... szło... szło... w końcu nie wytrzymało i dzida! w stronę Szamana majaczącego na sąsiednim padoku. Ja po ciemku biegiem za nią. Wiała, aż się kurzyło. Nie dałam za wygraną, w końcu poddała się i wróciła biegiem do mnie. Dostała ciacho w gębę i krzyżyk na drogę: proszę bardzo, możesz sobie iść… Głuptaki Swawolne popasły się trochę w zupełnych ciemnościach, w końcu przyszła pora na sprowadzanie.
Ostatnio wieczorami są galopy i wyścigi pod hasłem, kto pierwszy w stajni, ten Mistrz. Trzeba się w końcu za to wziąć i łebki poukręcać wichrzycielom… Zawzięłam się w sobie jako lider, spuchłam jak ta ryba-jeżówka (czy jak ona tam ma…), żeby dodać swojemu liderostwu należytej powagi i otworzyłam padok… A te Przebrzydłe (lina w pogotowiu, że jakby co to JA WAM POKAŻĘ...) krok w krok za mną, ani jeden nosem się przede mnie nie wysunął… Stępikiem przyszły za plecami i prościutko do swoich boksów…
W niedzielę padało i w ogóle było jakoś tak obleśnie... Konie zaspane, niemrawe, psy podobnie... Mały spacer na koniczynę, długo nie wytrzymałam, bo zimno... Szaman grzeczy i współpracujący na linie, żadnych ekscesów to i pisać nie ma o czym :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz