Dzień zleciał nie wiadomo kiedy. Zanim się człowiek obejrzał, już noc. Czyli 18.00 ;-)
Tknąć zdążyłam tylko Siwe, na Huca tylko kontrolna wsiadka przed narybkiem.
Siwe jakieś takie zdziczałe. W związku z powyższym praca z ziemi-wsiadanie-pojeżdżenie-zsiadanie-praca z ziemi, praca z ziemi-wsiadanie-pojeżdżenie-zsiadanie-praca z ziemi, praca z ziemi-wsiadanie-pojeżdżenie-zsiadanie-praca z ziemi... Kilka takich sekwencji.
W sumie w siodle przekiwałam się ponad godzinę. Praca nad rozluźnieniem emocjonalnym - to nasz cel, bo Siwe luźne emocjonalnie automatycznie oznacza luźne fizyczne.
Na początku było mocne spięcie, głowa w górze, uszy niepokojąco skierowane na jeźdźca. Dzwonki alarmowe w mojej głowie darły się wniebogłosy, bo postawa identyczna jak ułamek sekundy przed napadem paniki, kiedy to Gośka waliła z Siwki na glebę z impetem, bo Siwe aplikowało serię mega-baranów w trakcie walki o życie. A ja sama, więc kto mnie, jakby co, z padoku pozbiera?? Ale trwałam.
Skróciłam wewnętrzną wodzę (naturalne hackamore) i aplikowałam Siwej małe koła w wygięciu wokół wewnętrznej łydki. 5-10-15 razy, potem zmiana i na drugą nogę. Metoda podpatrzona u jednego z west-trenerów przy pierwszym wsiadaniu na młodziaka. Dodatkowo dla spokojności podśpiewywałam pod nosem w rytm siwych kroków (to z kolei z książki Western - ćwiczenia praktyczne), czyli nie powiem: dość ekspresowo ;-)
Potem kawałeczki na wprost i w zależności od siwych emocji znów na małe koło albo wężykiem, panie, wężykiem. Na koniec przełażenie wężykiem przez spłaszczone rowy odwadniające. Cel: przejście przez rów (do rowu-z rowu) z głową w dole, żadnego podrywania do góry. I jakoś poszło. Potem dało się spokojnie jeździć po prostych :-)
Gdzieś tak w środku jazdy zaczęłam dostawać od Siwki głowę poniżej kłębu, parskanie a w przerwie nagradzającej dobre sprawowanie (nagroda w postaci stój pod siodłem) otrzymałam serię mega-ziewnięć pełną paszczą z wykrzywianiem pyszczka. Znaczy niezły wyrzut adrenaliny musiał być.
Jazdę zaliczam do udanych, mimo, że szczególnych postępów nie poczyniłyśmy ;-) Ale negatywne emocje udało się nam pokonać i to najważniejsze.
A z Hucem Walecznym pod Narybkiem mała potyczka intelektualna. Jak nie kijem go, to pałką. Najpierw sobie z narybkiem pospacerowaliśmy, porobiliśmy ćwiczenia gimnastyczne a następnie wdrożyliśmy chitry plan.
Prosiłam Huca o odchodzenie ode mnie po 3-4 kroki stępem niby na koło, ale szłam równolegle z nim (odchodził z kwaśną miną, ale tym razem bez gróźb ;-) potem założyłam mu side-pull i uknułyśmy z narybkiem podstęp. Ja Małego Gada na koło a narybek trzyma, jakby co, zewnętrzną wodzą i ponagla łydkami. Poszło jak z płatka. Huc przewędrował spokojnie całe koło. Tu cię mamy Mały Dziadu!!! No. Obym tylko przedwcześnie nie triumfowała, bo jak się mały połapie, że my go w ten sposób w konia... to dopiero da nam popalić* ;-)))
W nagrodę odpięłam małego z liny i resztę jazdy było samodzielne manewrowanie, które Huc toleruje. A może nawet lubi, bo miewa momenty ożywienia i ładnej kooperacji. Być może jest to związane z rosnącymi umiejętnościami narybkowymi, bo Huc o ile wytrawnych jeźdźców sobie ceni, o tyle miernoty i początkujących lekce sobie waży ;-)
*A za tydzień ma być Gośka-Dzieciak i tą samą metodą kłusem go, panie, kłusem...!
W niedzielę miła sesja na wolności z Siwką. Na okrągłym wybiegu. Rzadko tam ostatnio uczęszczam; zarówno jazdy, jak i zabawy odbywają się na łące a raczej pardon na placu (niedzielny narybek upomniał mnie ciociu, nie mów na to łąka tylko plac, bo mi się myli ;-)
Podłoże na okrągłym wybiegu świetne, elastyczne, zupełnie-bez-błota co jest o tej porze roku cudem. Siwa w wyjątkowo luźnym nastroju, kłus po obwodzie z głową w dole, chody boczne na większe odległości względem mojej osoby, do tego na myśląco; niektóre słupki u nas fantazyjnie wysokie a Siwe lubi chodzić bokiem z głową poza obwodem. Teraz co dopłynęła bokiem do słupka, wycofywała 2 kroki, żeby go ominąć, powracała na pozycję wyjściową (głowa za obwód) i konstytuowała ruch boczny. Nawet nieszczególnie musiałam jej pomagać, sama wymyśliła :-)
Po sesji wskazałam ręką, że może wyjść, wyszła, ale nie pognała do koni tylko czekała na dalsze polecenia :-) Bardzo sympatycznie było. Niby nic szczególnego nie robiłyśmy, ale było bardzo spokojnie i nienerwowo. A to w obcowaniu z Siwką nie jest łatwe do osiągnięcia :-)
I jeszcze kopyta tknęłam. Huca I Fiśka. Huca, bo mi Oblubieniec zarzucił, że piętki za wysokie. A Fisia, bo sama się dopatrzyłam niefajności ;-)
Huc przy kopytach jak zwykle - bez zarzutu, ale Fisiu musiał dostać na wstępie plombę, bo uznał, że fajnie jest mnie w plecy skubać i wciskać we mnie bródkę, jak pod nim grzebię. Owszem, ja mam poczucie humoru, ale bez przesady; nózia Fisia waży z pół tony a głowa drugie pół. I weź to dźwigaj człowieku i jeszcze na dokładkę rzeźb precyzyjnie nożem w kopycie...!
Trochę się Fiś obraził, bo stał do końca grzecznie z dumną miną i nawet sam drugą nogę podał, zanim zdążyłam kasztana dotknąć (dumna mina = Wybitna Obraza Majestatu), ale zaraz zapomniał i była zgoda ;-)
2 komentarze:
Śpiewanie jest dobre!:D Jak wsiadałam pierwszy raz na Fialę na kursie tak się denerwowałam, że zaczęłam śpiewać. Pech chciał, że przyszedł mi do głowy tylko "wlaskotek"... Widownia miała ubaw:D:D Ale o tym śpiewaniu "w rytm" nie słyszałam. Tak z ciekawości - jaki masz repertuar?:D
W zależności... Generalnie coś marszowego... Czasem radosna twórczość własna ;-)))
Prześlij komentarz