Zebrałam się w końcu w sobie, nabrałam energii życiowej. W pracy - przeprowadzka z Bielan na Wolę plus zmiana godzin pracy na wcześniejsze. Skutkuje to tym, że na wsi wstawać teraz muszę o horrendalnej 5.15... Nic to. Daję radę, nawet wyrabiam się, żeby kuniom siano rozdać :-)
Nasi w końcu trochę zeszczupleli. Nawet Hucyk, mimo, że wydawało się to niemożliwe... Towarzystwo nie chodzi teraz na łąki, bo 3 łąkowe kwatery przeznaczone są dla Dziadków-pensjonariuszy. Nasi siedzą więc na piachu. A raczej na ni to glinie-ni to czarnoziemie. Mają dostęp do nadrzecza 24 h, ale chyba tylko w nocy tam łażą, bo cały dzień sterczą i patrzą, co się dzieje w obejściu.
Siwe nieodmiennie wywiera presję, żeby puścić ją na podwórko, albo choćby pod wiatę, bo tam siano zamknięte, ale zawsze jakieś źdźbło się znajdzie, żeby do gęby włożyć ;-) Wystaje przy sprężynie nawet wtedy, gdy wałachy pójdą na dalsze kwatery.
Się okazało, że Oblubieniec też ją puszcza na za-bramię (lub przed-bramię - zależy, z której strony spojrzeć ;-) i Siwe uważa, że to się jej należy, jak psu buda :-)
W niedzielę zagadałam się z Heńkową, patrzę a Siwe dyskretnie wypedałowało poza siedlisko naszą polną drogą (tasiemka symbolicznie zamykająca zdjęta), skubiąc pobocza i środek. Gadamy sobie spokojnie dalej, za jakiś czas rozglądam się a Siwe już hen w siennej koniczynie (łąka na drugi pokos odrasta). Ruszyłam po gadzinę, zawołałam, zacukałam po naszemu... Przykłusowała, ja ją za bródkę, a ta mi kłusem w stronę siedliska, że już niby wraca... a przed samym wejściem myk za górę gruzu, półwolta i sru z powrotem radosnym galopkiem w koniczynkę... Po drodze walnęła se lotną zmianę. A co. Umi, to się popisuje ;-)
Pierwszą catching game na wielkiej otwartej przestrzeni zaliczyłyśmy :-) Myślałam, że się nalatam albo co, ale zacukałam i Siwe znów do mnie przyleciało. Tym razem poszło grzecznie za bródkę na przed-bramię/za-bramię.
W sobotę Dziadki siedziały na łące za domkiem gospodarczym, puściłam więc naszych na po-dziadkowe niedojady na środkową kwaterę, którą zamierzałam zamknąć, żeby odrosła i się trochę po-odłogowała. Niedojady jednak zostały spore, szkoda to tak zostawić, bo zarosną po pas.
Nasi się przyczaili, widać było, że chcą lecieć, ale się cykają... Poszłam przodem. Fisiu-Tchórz oczywiście przyklejony do mojego prawego ramienia, ale wali pierwszy jako niby-czołowy, gały wytrzeszczone... Za nim Siwe - kłusem... Huc się zapodział na padock paradisie zastodolnym, ale za chwilę do swoich dołączył... I zaczęło się. Niby to takie niemrawe, grzeczne, a jak dały czadu... Najpierw doleciały i ustawiły się szeregiem przy ogrodzeniu, Dziadków oglądać. To Dziadki do nich, a co. Żałowałam, że nie wzięłam aparatu, bo wszystkie prężyły się i wyginały jak arabki. Noski-noski, obniuchiwania... Wolałam wkroczyć, żeby nie doszło do płotowych pojedynków, mimo, że było dość grzecznie. Licho nie śpi. Jeden kwiknie i awantura gotowa...
Nasi się zezłościli. Jak to tak, nie pozwolić się niuchać przez płot...!! I zapodali wściekłą 5-minutową gonitwę w kwikami, wierzgami, baranami... Takie rezerwy energetyczne się ma...! A zaledwie 2 godziny wcześniej narybek na Hucu na oklep jeździł... Proszę jaki to koń łaskawy, że dzieciakowi nie zaproponował, tego, co na łące wyczyniał ;-) Wprawdzie najbardziej spektakularne ewolucje nad ziemią zawsze Siwka wyczynia, ale Huc niewiele jej ustępuje w wygibasach ;-)
Pod wieczór zaproponowałam Siwce jazdę na tejże łące. Było żwawo. Zajmowałyśmy umysł jazdą od punktu do punktu, okrążaniem opony i kępek niedojedzonych badyli. Ponieważ WHOA! nie działało (przestawałam jechać, siadałam na kieszeniach, mówiłam WHOA! a Siwe zasuwało dalej) zgięć bocznych narobiłam się do znudzenia. Postanowiłam, że po pierwszym skutecznym WHOA! skończymy jazdę. Siwe zdecydowało, że trenowanie potrwa 15 minut... ;-) No cóż... Obiecałam :-)
Jako, że czułam jeździecki niedosyt, zapolowałam na Huca. Trochę próbował unikać, ale w końcu poległ. Znaczy łaskawie zgodził się na jazdę ;-) Pozasuwaliśmy po łące ostro. Ostro też nas komary pocięły ;-) Przez te codzienne, ostatnio, ulewy dość szybko z koni absorbina schodzi...
W niedzielę Siwkę na jazdę wzięłam o niezwyczajnie wczesnej porze, wczesnym popołudniem. Wysmarowałyśmy się resztką różanego żelu (spoko, spoko... jeszcze pełne 3 butelki mam w zanadrzu... W zeszłym roku posezonowe resztki wykupiłam z pewnego sklepu internetowego ;-) Osiodłałyśmy pod kasztanem. Jako że się zagadałam, Siwe miało lekcję cierpliwości - oczekiwanie w pełnym rynsztunku, aż zachce mi się zająć jej osobą... Stała dość grzecznie, ze 2 razy tylko próbowała ode mnie od-drałować ;-)
Jazda sympatyczna, Siwe spolegliwe, tym razem WHOA! bardzo ładnie działające. Kłus jednakowoż zasuwający. Zrobiłam eksperyment, czy da się owo zasuwania spowolnić. Bo mam ambicje joggu Siwkę wyuczyć. A póki co, hmmm... Anglezowanie w tempie Hucykowym niemalże uprawiam... Przysiadłam ćwiczebnie, luźno, nie przestając jednak jechać... (westówka wygodna, wygodna... na klasycznym by mnie wytelapało, że hej a tu dupsko elegancko siedzi ;-)
...i Siwe zwolniło kłusa, czyniąc go sobie i mnie bardziej wygodnym!! A bestio, tu Cię mam...!
Z bólem serca jazdę zaraz skończyłam, niech sobie przemyśli, jakie płyną z tego zakończenia nauki ;-)) Czuję, że jogg w zasięgu ręki... a raczej, pardon, dupy :-)))
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz