Podobno. Rano, przed 6.00, -23 st. Leciałam do koni truchtem, a tu, jak zwykle, siurpryza: oszronione towarzystwo łazi, zbiera pozostawione kąski z kolacji i wcale nie wygląda na szczególnie przejęte mrozem... Zerknęli na mnie, owszem, wszyscy, ale bez szczególnej porannej ekscytacji...
Nawaliłam im na noc tyle siana, że część została na śniadanie... :-) Nawet Heniu-Dziadek, nocujący samotnie pod daszkiem, miał odłożone małe co-nie-co i wcale nie wyjrzał zza nowo zabudowanej ścianki, jak to ma we zwyczaju, gdy na horyzoncie pojawia się człowiek...
Cóż, po raz kolejny okazało się, że co koń, to nie człowiek ;-) To, że nam zimno i niefajnie na mrozie, nie oznacza, że kopytnym też :-)
Weekend znowu bez-jeździecki, były za to zabawy naziemne. Oswajające. W sobotę Pan Oblubieniec z Panem Tomkiem-Nowym-Właścicielem-Hucyka, zbudowali dodatkową ściankę przy siennej wiacie. Zrobiła się L-ka, czyli dodatkowe zabezpieczenie przed wiatrem dla nocującego pod wiatą Henia. A czasem i całego stada, mimo, że stado rzadko jest pod daszek na noc wpuszczane*.
* Raz w przypływie litości je wpuściłam. Rano zastałam rozpierduchę: wyłamaną deskę zabezpieczającą wejście do siana (oprócz deski w wejściu jest też prąd; nie przedarły się więc, demolatory ;-), urwaną lizawkę i butelkę-zabawkę.
Heniu pod daszek, jak zwykle, poszedł wieczorem. Oczywiście było boczenie się i gałowanie na ściankę, że co to, że tego tu nie było, że podejrzane jakieś... Użyłam podstępu; rozrzuciłam heniowe siano wzdłuż ścianki i Dziadek nie miał wyboru ;-) Z drugiej strony, aż tak się staruszek nie bał... Parę wolt wykręcił wokół kasztanowca i wziął się za konsumpcję :-)
Naszym ścianka została przedstawiona w niedzielę. Rozrzuciłam siano, Szaman od razu do niego wystartował... i stanął jak wryty w pół kroku. Siwe z ogóle nie przekroczyło linii kasztanowca (próg - 8 m. od nowej ścianki). Zaczęła się wewnętrzna szamańska walka. Bo oto do siana, jak gdyby nigdy nic, podszedł Niko. Szaman zebrał się w sobie, doskoczył do Nika (cały czas jednak zezując na ściankę...), odegnał go od siana. I zwiał na bezpieczną odległość około 4 m. Po chwili jednak, na trzęsących się nogach, zaczął się powolutku zbliżać... Wystarczyło, że złapał w paszczę pierwszy kęs i od razu wyluzował. Gdy tylko jednak podniosłam rękę i dotknęłam ścianki, zwiał ponownie. Ot i mamy połączenie flegmatyka w jedno stado z dziką Siwką... Wyuczył się, jak być zwierzęciem uciekającym ;-) Ceregiele trwały z 10 minut, w końcu i Siwe odważyło się podejść do ścianki...
Po jakimś czasie uznałam, że pora na zabawę w dotykanie ścianki. Siwe uważało, że jeszcze na to za wcześnie, ale skoro się upieram... Jak zwykle, zabawa w dotykanie bez liny. Siwe, jeśli uzna, że presja za duża, odchodzi. Ale zawsze zaraz wraca a ja na chwilę trochę obniżam poprzeczkę :-) Na początku Siwe z uporem maniaka trykało nosem nie ściankę, ale wskazującą ją, moją rękę :-) Czasem kilkakrotnie, bo może jednak zmienię danie i nagrodzę takie zachowanie...? Zakończyłyśmy po pierwszym dotknięciu nosem ściany :-)
Potem jeszcze potrykałyśmy plandekę (urwaną kiedyś przez hucyka i na nowo zawieszoną na nieco inną modłę niż poprzednio) oraz pęk baniaków po wodzie mineralnej. Przy baniakach poszłyśmy na całość; nie nagradzałam banalnego dotykania nosem, ale podrzucanie gromady hałasujących baniaków :-) A za jakiś czas przyłapałam Siwe samodzielnie bawiące się butlami :-)))
Do łask został też dopuszczony Fisio. Tak się podkradał, podpełzał, podchodził... Ulitowałam się. Pokazałam nową wiszącą reklamówkę. Jakiego głupa udawał...! Że co, że jak, że o co chodzi...?? Proponował najpierw pacanie, potem pacanie naprzemienne, potem niemalże krok hiszpański (mimo, że nigdy nie był tego uczony)... Przysuwając się do mnie kroczek po kroczku... Fajtał niemalże przed moim nosem ;-) Za każdym razem wycofywałam go i pokazywałam czarną torebkę. W końcu Fiś od niechcenia trącił ją nosem i dostał ciasteczko... No i zaczęło się :-) Tak się rozochocił, że ładował sobie całą torbę do paszczy, międlił ją, targał, cmoktał...
Potem jeszcze poszedł na smycz, czyli obrożę zaciskową z linki przeciągniętej przez oczko karabińczyka. Obrońcy Uciśnionego niech, broń cie Panie Boże, nie pomyślą, że pójście na smycz to zmuszanie czy podduszanie opornego... Taka obroża zaciskowa działałaby raczej przeciwko mnie niż przeciwko Panu Koniu, bo ten od razu bierze na ambit, obraża się, wyrywa i wieje. Jeśli poczuje się niesprawiedliwie zaciśnięty (bądź uogólniając: niesprawiedliwie potraktowany)... Zresztą, gwoli ścisłości, do zaciśnięcia nigdy nie dochodzi, bo Fisiu bardzo lubi zabawiać się i jest grzeczny. Mimo, że figlarny. Ba, jakby się wyrwał i uciekł, byłaby KARA, czyli i tak musiałby zrobić, o co prosiłam. I na tym koniec zabawy. A kończyć zabawy Pan Fisiu bardzo nie lubi :-))
Maszerował więc na obroży i dość krótkiej smyczy po obwodzie koła, zatrzymywał na WHOA!, cofał na BACK, chodził bokiem na uniesienie obu rąk... No, Cudny Koń z niego jest :-) Mankament: nie chce kończyć, kiedy ja kończę, lezie za mną, zaczepia i mruczy jeszcze, jeszcze...! :-)
1 komentarz:
No ja mam nadzieję że ostatnie. Bo ja mam dość!
Prześlij komentarz