Tak, proszę Państwa. W niedzielę w końcu wlazło się na hucka (zrobiłam bilans jeździecki za rok 2010; wypadł marniutko: tylko 3 jazdy w tym roku) a że w sobotni wieczór obejrzało się DVD Douga Carpentera (szkolenie od podstaw: od lonży, poprzez pierwsze wsiadania, docelowo do western pleasure) to i motywacja do westernowania się pojawiła ;-) Nie wszystko w metodyce treningowej pana DC przypadło mi do gustu, ale po zastosowaniu pryncypiów PNH dało radę wdrożyć na małym...
Zapoczęłam od zmiany loop rein na split rein (moich cudnych markowych ciężkich skórzanych wodzy westernowych; nie dość, że porządnie zakurzonych, to jeszcze skrobniętych o zgrozo! mysim zębem) i zorganizowaniu ogłowia (dla odmiany postanowiłam użyć indiańskiego z taśmy we wzorek a la navaho)...
Hucek na mój widok się zbystrzył i jakoś nie przejawił zbytniej chęci do podejścia (chyba emanowała ze mnie kowbojska charyzma ;-) Pojawili się za to wszyscy inni, z Nikiem na czele, który elegancko ustawił się boczkiem do siodłania (no ten to ma pomysły... chyba mu się kulbaka podoba ;-)
Towarzystwo zostało wyproszone z miejsca przy oponach a huckowi zrobiło się catching game (próbował chować się za Szamana, ale Szaman wie, że jak się na coś uprę, to lepiej nie stać mi na drodze. Więc zwiał, hucka odsłonił i nic już małego nie uratowało. Złapał mnie, co mu się opłaciło, bo dostał ciasteczko ;-)
Przy nowym ogłowiu trochę grymasił (użyliśmy też innego wędzidła niż zwykle), ale zaraz się uspokoił (magiczne słówko EJ! ;-) Malutkie grymasy odstawił też przy zmianach kierunku w okrążaniu, ale szybko dał sobie spokój, bo to wymagało sporej energii z jego strony a on tego bardzo nie lubi - emanować energią (ganianki stadne, kondycyjno-spuszczające parę traktuje jako zło konieczne, co najwyżej zasuwa kłusem a i to niechętnie)
Wgramoliłam się na malucha (z wdziękiem i gracją, bo nizutko ;-) i pomknęliśmy. Jako, że z naszego okrągłego wybiegu pozostało jakieś 2/3 ogrodzenia, bo resztę zeżarł Szaman na spółkę z Siwką (tak, przyłapałam ją, jak zamyślona zerkała na moje jeździectwo skrobiąc zębem drąg...) powędrowaliśmy najpierw na drugi padok, a potem na ostatni, nad samą rzeczką, gdzie pełno kłód i gałęzi. Czyli puściliśmy się na szerokie wody, prawie jak teren... Hucek nawet nie miałknął, że mu od koni odejść rozkazuję, ba, nawet wyglądał na zadowolonego, że coś się w końcu dzieje, popatrywał po krzakach, gapił się na rzeczkę a co i raz zerkał na mnie przez ramię, czy może szykuję ciasteczko...?
Bardzo ładnie poćwiczyliśmy sobie skręcanie od dosiadu a jako, że miałam wodze westernowe tak jakoś samo mi poleciało w kierunku neck reining i okazało się, że hucuś pięknie ustępuje od przyłożenia wodzy... Tak mi się to spodobało, że zaczęliśmy pomykać kłusem... Ćwiczyliśmy namiętnie zatrzymania z kłusa na przeniesienie ciężaru, mocniejsze oparcie w strzemionach (mantra szkółkowa: pięty w dół ;-) i WHOA! I zaraz potem cofanie. Energiczne. Prawie jak reining ;-) Za pierwszym poleceniem energicznego cofania hucek warknął ostrzegawczo, położył uszyska i zebrał się w sobie do mini-bryku, ale zastosowałam pomoc głosową (słówko EJ!) i mały bez sprzeciwu dziarsko pomaszerował wstecz :-)
Musieliśmy intrygująco wyglądać tam nad rzeką, bo długo nie cieszyliśmy się osobistym placykiem do jazdy; już za chwilę przywędrowała do nas Siwka a zaraz za nią Szaman. Pojawianie się Szamana szczegółnie mnie zaniepokoiło, bo ten miewa pomysły (np. nagły start galopem z miejsca w czasie moich ćwiczeń z Siwką, co oczywiście niezmiennie wprawiało Siwkę w niepokój co, kto, o co chodzi??? i nici z koncentracji. Oczywiście nic się nie działo, Fisiek chciał tylko zwrócić na siebie uwagę ;-)
Teraz też stanął i zamiast żreć korę z gałęzi jak Siwe, gapił się na nas z zainteresowaniem. Pogroziłam mu palcem i chyba uznał, że nie mam dziś poczucia humoru, bo przestał się nami zajmować. Na wszelki wypadek przenieśliśmy się jednak na drugi padok, bo licho nie śpi ;-)
Trenowaliśmy (o-hoho, jakie wielkie słowa ;-) 40 minut, czyli jest to nasz jeździecki rekord jeśli chodzi o długość jazdy. Hucek nawet się nie zapocił, ale na koniec robił bokami jak lokomotywa... Albo symulował stan przed-zawałowy, albo zero kondycji u kolesia... Ale wystarczyło, że chwilę postał, zaraz zainteresował się sianem i powędrował uzupełniać niedobory energetyczne ;-)
A chów bezstajenny kwitnie :-) W sobotę zaimplementowałyśmy z Alą karmienie treściwym z wiaderek w oponach. Było bardzo grzecznie, bo towarzystwo nie pokapowało się, co w wiaderku przyniosłam... Kolejnego dnia musiałam wkroczyć zbrojnie do akcji, bo hucek (odgoniony od swojego wiaderka przez Fiśka) przegonił z kolei Nika... A nie wypada, żeby na moich oczach gościowi krzywda się działa ;-)
A stajnia zalana. Czyli jednak nie wlew przez próg, ale podmakanie... W dwóch boksach lodowiska, woda za kostki... Psy w stajni z upodobaniem grasują, próbują lód gryźć, skaczą po nim i powarkują gdy trzeszczy... Teraz to ich ulubiona zabawa... A jeszcze ulubieńsza: ugryźć kawał lodu, zanieść go sobie w słomę i chrupać :-)
A poziom wody w studni mamy w tej chwili prawie równy z gruntem... Całe szczęście, że mróz (oby trzymał); dzięki niemu udało się nam dowieźć 100 kostek siana... Jak się ociepli, to chyba się potopimy...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz