Kolejny weekend za nami. Całkiem pozytywny :-)
W piątek zatargałam na wieś siodło. Komunikacją miejską. Najpierw musiałam to siodło przytargać do pracy, a do siodła klamoty rozmaite (osprzęt tzw.). Mimo, że westujemy zawzięcie, postanowiłam zapoznać zwierzaki ze sprzętem klasycznym. Właściwie było to zapoznanie wtórne, bo dawno, dawno temu miały już przyjemność nosić się na klasycznie, ale to się nie liczy, bo było w czasach przed PNH…
Doczekał się mój stary, dobry „Hubert” (Daw Mag) swoich 5 minut… O tyle stary, że kupiłam go ładnych parę lat temu, Pupili jeszcze wtedy nie było na świecie… A tak naprawdę nowiutki, elegancki, leciuteńki w porównaniu z moimi siodłami west (a i tak moje modele należą do tych najlżejszych…)
Re-introdukcja klasycyzmu nastąpiła wieczorem przy sianie; konie zrelaksowane w boksach… Szaman oczywiście nie zwrócił nawet uwagi, że coś mu się na plecach pojawiło (złoty koń, jeśli chodzi o akceptację nowości… ech, żeby Siwe tak miało…). Siodełko wyglądało na nim, jak miniaturka… Jakieś takie mało widoczne na Szamanowych plecach było… Generalnie początkowo wydawało mi się za wąskie, ale potem jakby się dopasowało do fałdek tłuszczu…
U Siwki w boksie spędziłam oczywiście z pół godziny. Przywykłam już do jej wygibasów… Cóż, ten typ tak ma… Ona zawsze wolała siodła west (klasycznych bardziej się obawiała), co jest dla mnie pewną zagadką, bo westowe mają przecież więcej dyndadeł-straszydeł a klasyczne właściwie nie mają czym przerażać…
...oczywiście approach & retreat (a raczej retreat & re-approach), Siwka chrumkająca, głowa w górze… Doszłyśmy do kilkukrotnego położenia gołego siodła na grzbiecie (Siwe spięte cały czas, w gotowości do ucieczki); w międzyczasie kilka razy odchodziłam z siodłem na korytarz albo odsuwałam się w kąt i odwracałam tyłem, co Siwka za każdym razem kwitowała przeciągłym westchnieniem ulgi/wypuszczeniem powietrza… Skończyłyśmy w miarę pozytywnie. Siwe nawet siodło liznęło i skrobnęło zębem, choć raczej na zasadzie wypracowanego schematu (wygląda mi to na skrobnięcie z obowiązku), niż rzeczywistego ciekawienia się przedmiotem…
W sobotę przewałęsałam się na roboczo po obejściu, zrobiłam porządki w stajennej szafie (z torby z końskimi ciasteczkami uciekła tłuściutka, uśmiechnięta mysz), wzięłam się za sadzenie drzewek owocowych wzdłuż padoków (konie kombinowały zza ogrodzenia, jakby tu do mnie podejść, ale na szczęście im się nie udało)
Późnym popołudniem urządziliśmy zabawy pod znakiem siodła klasycznego.
Pierwszy Szaman, oczywiście dał popis (a jakże! jak nie będzie popisów, znaczy biegiem wzywać weta!! znaczy, że chory…). Stał niby-grzecznie, niby-drzemał, a gdy położyłam mu siodło na grzbiecie zrobił 3 malutkie kroczki w skosem wprzód (ciągiem, Panie…?), po czym kwiknął i ruszył galopem przed siebie (a nie mówiłam, że muszę nad refleksem popracować…? a fala liną, gdzie…? ) Siodło oczywiście spadło. Szaman nawet okiem nie mrugnął, żadnego spłoszenia… zatoczył ½ kółeczka i podbiegł do mnie, ustawiając się przy leżącym na ziemi siodle… Gadzin Jeden. Osiodłaliśmy się ładnie, z kocykiem navajo westowym, bo czaprak-potnik dopiero następnym razem zabiorę na wieś. Popręgi wzięłam na wszelki wypadek 2, najdłuższe jakie miałam (130 i 140 cm.) Ten 140 ledwo się dopiął… na ostatnie dziurki po obu stronach. Trochę ruchu, 3-krotne dopinanie i wygospodarowało się jeszcze po 3 dziurki, taki nadęty był :-)
Siodło klasyczne w ruchu się Panu nie spodobało. Popręg ciaśniejszy niż west, bez miękkiego futerka… Pan poruszał się ospale, nie-energicznie, chrumkał sobie pod nosem w galopie co foule… Ale był grzeczny, nie cudaczył…
...Siwce to się już w ogóle to siodło nie podobało tragicznie… Furkała, boczyła się… No dziki dzikus po prostu… Na początku nawet w strefie 2 nie mogłam z siodłem stanąć… Potem stopniowo położyłyśmy siodło na grzbiecie ileś tam razy (nie zliczę już, ile…), najpierw bez popręgu, potem z przypiętym popręgiem (o, brzęczące sprzączki to dopiero są straszliwe… o wiele gorsze od strasznej budy…)
W końcu zapięłam Siwej popręg, poprosiłam o kilka kroków cofania a Siwe było tak spięte, że ledwo mogła nogami poruszać… Po trzech kroczkach poprosiłam ją o podejście, wróciła bardzo ochoczo, próbując wleźć mi prawie na głowę (zabierz to ze mnie, zabierz!!!)… Zdjęłam siodło, położyłam na oponach i kontemplowałyśmy je wspólnie z 10 minut… Siwa je lizała, skubała zębem, ale gdy tylko brałam je do ręki, natychmiast się spinała… OK. take time it takes… W sumie czy nam się gdzieś spieszy?
W niedzielę był dzień popisywania się, bo odwiedziła nas Koleżanka z Gołębi :-)
Szaman w ramach popisów walnął z zadu podczas okrążania w galopującego i dziamgoczącego na zewnątrz round penu Bobka (Panowie ćwiczyli synchroniczne CG vel follow the rail), Bobek trafiony nie został, natomiast oberwała sprężyna zamykająca wejście... Dzięki Bogu lecąca sprężyna Koleżanki z Gołębi nie trafiła, za to trafiła w taśmę biało-czerwoną i ją przerwała... Szaman oczywiście z rozkoszną miną kontynuował okrążanie jak gdyby nigdy nic :-)
Popisy skończyły się moim wgramoleniem na Grubego; wyjątkowo w ramach popisów grzeczny był, chociaż gdy za którymś tam razem zsiadłam, szczypnął mnie z niezadowoloną miną w rękaw...
Straszna buda stała się z czasem mniej straszna...
My tu mamy wszystko na oku...
Po tej konfrontacji samochód zyskał na śladach po 2 zębach i po 1 kopycie...
2 komentarze:
No to trzeba spróbować, czy coś uda się namazać ;)
Narka,
Asia
Witamy Morsikową :-)
Prześlij komentarz