W ten weekend udało mi się spędzić z końmi nieco więcej czasu, bo aż 2 godziny! Niestety nie był to czas obfitujący w jakieś wybitne osiągnięcia, ale zawsze...
Na początek oczywiście czyszczenie. Szaman wyjątkowo dotarł do mnie jako pierwszy, więc od niego zaczęłam, aczkolwiek długo to nie trwało, bo dureń co chwilę chciał mi odebrać szczotkę no i zaraz przyleciała Siwka, ugryzła Szamana, postraszyła zadem i sama podstawił się pod szczotkę. Pogłupiały te konie już całkiem, wszystko im się miesza, kto ma być grzeczny, a kto jest ladaco...
Siwka upaprała się nieziemsko, zwłaszcza głowę i uszy miała całe zielone, oblepione jakimś mchem... Chyba się o drzewo czochrała, czy co...? O ile cielsko chętnie nadstawiała do czyszczenia, to "głowy to ty mi nie dotykaj!" i wyczyniała niezłe wygibasy, żeby tylko pozostać w kolorze zielonym... Musiałam zastosować strategię "nie chcesz stać spokojnie, to lataj" i przegnałam Siwkę precz. Podjęła ochoczo, Szaman się przyłączył, i obleciały padok za 2 razy dookoła, po czym Siwka wróciła skruszona i łaskawie dała sobie te uszy oskrobać z zielonego... Dla mnie oczywiście smętna wiadomość: za rzadko się końmi swoimi zajmuję, ot co...
Potem zabawy dość intensywne, najpierw bez liny, żeby sprawdzić to i owo (friendly z carrotem, driving, jeż - bardzo ładnie), potem na linie pewne nowe rzeczy zaszczepiać. Zaczęłam intensyfikować driving ze strefy 3. Przygotowujemy się do re-wsiadania, bo wiosna, klaczysko 5 lat zaraz kończy, więc już jej chyba wszystko skostniało, jak należy... Poza tym pora się do siodła na poważnie wdrażać, a nie wałkonić całe dnie...
Siwka w takim drivingu trochę zagubiona, widać, że nie bardzo wie, czy wypada mnie wyprzedzić, ale łapie szybciutko... Dodałam komendy głosowe do ruszania, zatrzymania i cofania oraz kierowanie liną zawiązaną jak naturalne hackamore. Dobrze, że Siwka niska jest i mogę spokojnie rękę przełożyć na drugą stronę szyi i robić skręty od siebie. Na carrota skręty mamy bardzo dobrze opanowane, ale chcę też nauczyć Siwkę podążania za odczuciem płynącym z liny... Następnym razem założę jej side-pull, bo wysyła o wiele czytelniejsze sygnały niż naturalne hackamore i wystarczy delikatne użycie a już nos konia idzie we właściwą stronę... Hackamore pod tym względem jest nieco toporniejsze... A Siwka, gdy nie jest pewna, o co mi chodzi, popada w ekscytację, zaczyna się spieszyć, przestaje myśleć...
Potem poszłyśmy na spacer, za bramę kawałek, na pasienie, bo na padokach trawy, jak zwykle prawie zero... Siwka szła nieufnie, ale i tak elegancko i grzecznie, jak na tak długą przerwę w oddalaniu się pod stada... Spacerowałyśmy tak, by mogła widzieć konie i po chwili zaczęła już skubać trawę, choć trochę prawopółkulowo - szybko i łapczywie... Ale może to dlatego, że głodna była...?
Raz tylko, przed bramą, wykonała swój popisowy numer: odskok z miejsca jakieś 3 metry w bok (swoją drogą, jak ja to z siodła wysiedzę?) i przycupnięcie do ziemi, bo strusie na podwórku wystartowały do biegu... Te jej odskoki wyglądają jakoś tak nie-końsko, jakby psio? Co za dziwny koń mi się przytrafił...
Następnie przyszła pora na Szamana. Tutaj cała sesja poszła nam na zakładanie kantarka... No tak się uwstecznić... Skaranie boskie z tym koniem.
Nasze pomysły, co do użycia kantarka były diametralnie odmienne: ja chciałam go Szamisławowi na wielki łeb (rozmiar 4 ?!) założyć a on, że nie, kantarek najbardziej do wnętrza paszczy pasuje... No więc on go do paszczy, to ja mu pomagam "na, do paszczy, żryj", ale nieco silniej, niżby on sobie życzył. On oczywiście najpierw "o, jak fajnie" a za chwilę "ej, nie przesadzaj" i walka na całego... Wymachiwał tym łbiskiem na wszystkie strony, musiałam się nieźle nagimnastykować, żeby nie oberwać... I tak raz za razem... W końcu moja cierpliwość się wyczerpała i pacnęłam go końcem liny w łopatkę. Szaman zadowolony wykonał swój popisowy numer, czyli zanurkowanie głową w dół, zwrot na zadzie i dzida!, oczywiście z kantarkiem i liną w gębie... Zastanowiłam się przez ułamek sekundy, czy puścić linę, czy nie i narazić się na wyrwanie ręki z barku, ale Szaman-Łaskawca w ostatnim momencie linę puścił i uciekł z kitką w górze... Oczywiście zatoczył koło, przyleciał do mnie, stanął naprzeciwko i zadowolony spytał "co teraz? jak się bawimy?". I tak się bawiliśmy ze 20 minut w ganianki i usiłowanie okantarzenia... W końcu się Szaman zasapał, grubas jeden, i dał sobie kantarek bez szemrania założyć... I wtedy, gdy mieliśmy przejść do meritum, przyszła Hania i powiedziała, że konie idą do stajni, bo będzie wypuszczana druga stajnia... Oto są uroki trzymania koni w pensjonacie...
A w Gawłowie bez zmian :-( znowu błoto, znowu droga, znowu kamienie... dziś przez to na siłownię nie idę, bo zakwasy mnie wykańczają...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz