...w weekend Siwe znów objawiło swój pazur w pełnej krasie.
Jako że niedzielne okoliczności przyrody nie były najtragiczniejsze (mimo, że choram i do jazdy, tudzież jej prowadzenia, niezdatnam), wzięłam Siwe na linę i poszłyśmy na padok za-zastodolny. Znaczy środkowy, który w zamierzchłej przeszłości był naszą małą ujeżdżalnią. Nasz obecny plac do jazdy jest nieźle udeptany, a w zimie udeptany oznacza śliski. A mała ujeżdżalnia wprawdzie pokryta śniegiem kopnym-stwardniałym, ale nie na tyle, żeby nie można było pobiegać ;-)
Po naprawieniu zdemolowanego ogrodzenia (zerwana w 3 miejscach taśma, pościągane przelotki ze słupków), poszłyśmy z Siwą na robotę.
Od pierwszego odesłania na koło wiadomo było, że nie będzie to milutka, spokojniutka sesyjka, ale poważniejsza sesja ;-)
Zaczęło się od bulwersu, że koń chce się pogapić na krzaki nad rzeką a ja każę się skupić. Najpierw było tylko niezadowolone potrzepywanie głową, potem doszły wierzgi, słanie zadu w moją stronę oraz - horrendum - próba atakowania liny przednią nogą! Tego to jeszcze u nas nie było :-) Wszystko z takim poziomem energii, że tylko grudy zmrożonego śniegu fruwały a Siwe prawie się kładło na łukach.
Z pewną taką nieśmiałością zastosowałam strategię, co do której w przypadku Siwki mam pewne wątpliwości, zwłaszcza, gdy włączy ten swój tryb turbo... Matching her energy... Nie dość, że Siwą poganiałam i kazałam zmieniać kierunek co okrążenie (co nie zawsze było proste, bo Siwe udawało, że nie widzi komendy do zmiany kierunku ;-), to na dokładkę zaczęłam biec wściekle razem z nią... Siwe w pierwszym momencie potraktowało to chyba jako atak, bo jak we mnie nie strzeli z umięśnionego zadka...
Zdaje się, że za dużo wysłodków z dodatkami się dostaje ;-) Nic to, mrozy podobno w odwrocie, zaraz powrócimy do samego siana. No i nie zrobiło się ganianek przed treningiem, to się Siwe musiało wywściekać na linie.
Z ciekawszych obserwacji:
- siwy szał miał zabarwienie lekko lewopółkulowe,
- zasuwanie było często-gęsto z głową w dole; nawet wściekły galop - deska do prasowania odchodzi do lamusa, mam nadzieję, że na trwałe :-)
Żeby nie było, że tylko parę spuszczamy bezmyślnym ganianiem w kółko, zaczęłam po wstępnym wywściekaniu się wyłapywać i nagradzać chody nie-zapieprzane, ale sprężyste, spowolnione, zebrane. Siwe jest bystre bydle, od razu zaczęła wybijać w górę z nosem przy ziemi ;-)
Na koniec, gdy jako-tako ogarnęłyśmy siwą dyscyplinę (to była ewidentnie demonstracja z cyklu what You do, if I don't... or if I do THIS...!!), poprosiłam o okrążanie na wolności (dość ryzykowne posunięcie, bo Siwe było nadal maksymalnie ekstrawertyczne) i dostałam po 2 bliskie okrążenia spokojniutkim kłusem z nosem w śniegu... Niby potulna taka ;-)
Ale jak odesłałam ją w kierunku wyjścia z ujeżdżalni (niezamkniętej) i Siwe zrozumiało, że oznacza to koniec sesji i powrót do stada... Wyrwała takim galopem z ogonem na plecach, że aż się wałachi stadnie do lotu poderwały siano porzucając... ;-)
I że też nie było sesji zdjęciowej, akuratnie... Ale by były foty...!
Z Hucem rozpoczęłam... pracę nad sobą. Mniej znaczy więcej...
...idę, miziam, nic nie chcę, wyszukuję ulubione miejsca do drapania... Czynności ostatnio przeze mnie, jeśli chodzi o osobę Huca, zaniedbywane...
Undemanding zaprocentował już drugiego dnia: otrzymałam skrobanie zębami po ramieniu w ramach rewanżu za czochranie zarośniętej grzywy... ;-) Drugiego dnia zrobiliśmy też sesję z carrotem (ekstremalne friendly), jako że Huc jest Bojącym się Batów. Sesja na wolności, za moimi plecami Monusia polująca na stringa, co i raz uwieszająca się na nim zębami...
Huc znosił wymachiwanie i uderzanie w ziemię z lekkim sceptycyzmem, acz nie uciekał, bo wyniuchał ciasteczka... Udało mi się nawet po raz pierwszy uderzać w ziemię stojąc centralnie za zadem i obchodząc Huca dookoła. Znaczy jest DUŻY progres. Huc jeszcze introwertycznie spięty, ale mając w pamięci, że wiał wyrywając linę na sam widok carrota w moim ręku, poczyniliśmy kolosalny postęp :-)
Z Siwką z kolei ekstremalne friendly z kapturem. Po nocy. Przełaziłam dołem pod sprężyną (nie chce mi się bramek otwierać) podać siano Fiśkowi i uległam małemu wypadkowi: sprężyna złapała mnie za kaptur. Dobrze, że Fiś ogarnięty, nie rzucił się na mnie siano wyrywać (co miał kiedyś we zwyczaju ;-) tylko czekał cierpliwie, aż się ze sprężyny wyplączę. Nie było to łatwe, musiałam siedząc w kucki pod sprężyną jedną ręką kaptur odpiąć ;-) Towarzyszyła mi natrętna myśl, że za moment prąd mnie pieprznie w karczek i całą resztę, bo sprężyna pod prądem ;-))
...kaptur odpięty wylądował w kieszeni, ale z niej w połowie wystawał. I wzbudził oczywiście małą palpitację Siwego serca (wcześniej TEGO nie miałaś!!!!!)
Musiałyśmy zrobić oswajające tryknięcie nosem vel touch it, potem masowanie, głaskanie po głowie, zakładanie na potylicę i zsuwanie przez głowę, po oczach... Siwe oczy bałuszyło, głowę zadzierało, ale na jeża na potylicy reagowało i głowa z kapturem szła w dół... Zaraz jednak błyskawicznie szybowała do góry... Skończyłyśmy, gdy dwukrotnie sama głowę obniżyła mając kaptur na głowie :-) Winning the friendly game to jeszcze niej było, ale jakby tak zacząć konsekwentnie... Chyba wrócimy do programów (7 days in row) od-dziczających :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz