W niedzielę dzień gościnny. I przygodowy. Bo coś z pogodą, nadchodziła zmiana, wiało... Dzieci były nieznośne, konie były nieznośne.
Przy zganianiu zwierzaków z łąki musiałam użyć magicznej czapki z daszkiem (Parelli logo :-))) bo nijak nie reagowały na wyuczony gwizd. Stado ruszyło (Huc i Siwe z werwą, z kopyta), ale nie żeby w kierunku korytarza, tylko dokoła łąki. Wzrok bystry, ogony na plecach. Finiu dołączył z kwikiem, posyłając w moim kierunku niezadowolony zad (oczywiście ze słusznej odległości około 10 m.) Heniu jedynie przyzwoicie, kłusem zrelaksowanym... Dobra, łaskawie poleciały w korytarz, do poideł a potem pod wiatę, w cień.
Pod wiatą dyszący Huc. Robiący bokami, chrapy rozdęte... A to co za novum? Huc nawet po jeździe tak nie dyszy, mimo że musi dźwigać moje 55 kg. A tu kawałek raptem galopu... Potem skojarzyłam, że jak szłam po konie to Huc już nie jadł tylko stał i jakby drzemał (a na łące raptem 3 godziny, więc małe szanse, żeby Wiecznie Głodny był najedzony...). Po 10 minutach dyszenia zaczęłam się denerwować, przywołany Oblubieniec (był na kursie pierwszej pomocy dla koni, to się zna ;-) rozkazał zmierzyć małemu temperaturę a tu 39,5 st. W ciągu 30 minut przybyły nasze lokalne wetki, osłuchały pacjenta ze wszystkich stron (nie słychać akcji serca!!! ZA_PA_SIO_NY), dostał zastrzyk dożylny (zniósł nad wyraz godnie, dygnął tylko przy wkłuciu)...
Huc oprócz tego, że ciepły i coś mu w środku szmera jakby w płuckach, nie wykazuje stanu nie-zdrowotności; sianem zainteresował się od razu a przy badaniu jamy ustnej wywijał głową całkiem żwawo, po swojemu (bardzo nie lubi zajmowania się jego głową. Na tę okoliczność np. sam bardzo szybko ładuje nos w kantarek, żeby mieć już to za sobą ;-) Po kilku godzinach temperatura spadła mu do 36,6...
A może była to strategia uniknięcia jazdy...? ;-) Dzieciaki zobaczył i nagle zachorował? Skoro niektóre konie w rekreacji potrafią udawać kulawiznę, to niby dlaczego Bystry Huc nie miał by zasymulować gorączki... ;-)
Na jazdę poszedł Fisiek. No niestety, zawiódł pokładane w nim nadzieje jako Geniusz Oprowadzankowy. Dużo regularnej pracy wymaga Kolega, żeby być koniem okrzesanym przy większej ilości osób i nowego plączącego się malutkiego psa-gościa, na dokładkę ;-)
Sprawdziłam go (Fisia, nie psa ;-) najpierw z ziemi (krótko; od razu było widać, że dzień kwestionowania poleceń i własnego zdania na tematy wszelakie), potem z siodła.
Zachowanie skandaliczne: jakieś durne wywijanie głową, próby dyktowania kierunku, zbieranie się w sobie jakby do eksplozji, która nie następowała, bo dostawał coraz to nowe polecenie do wykonania i musiał się skupiać na odpowiednim przestawianiu nóg. W końcu jakaś nieśmiała próba kilkukrotnego wspięcia się, ale Moje Wrzaśnięcie czyni cuda - od razu się rozmyślił i opadł na cztery ;-) Zdaje się, że mój srogi głos jest straszniejszy od najstraszniejszej cielesnej Fazy 4. ;-)
Doszliśmy jako-tako do porozumienia, posadziło się najpierw Mamę Narybkową (tester ;-), potem Nowy Narybek. Finiu oprócz tego, że łapał linę w paszczę, był bardzo grzeczny. Potem wsiadł Stary Narybek, Fisiu nadal grzeczny, ale przy Strasznych Krzakach wyczynił małą ewolucję-wypłocha (błyskawiczne odangażowanie zadu z przytupem), którą Stary Narybek dzielnie wisiedział, ale zaraz błyskawicznie się ewakuował na ziemię.
Fisiu natomiast został poddany natychmiastowej obróbce. Oswajanie Strasznych Krzaków. Nie wiem, co w nich siedzi, ale konie czasem dostają przy nich głupawicy. Najpierw tylko Huc przy nich dziwaczał, teraz wszyscy uważają, że faktycznie, coś tam siedzi... Najdziwniejsze jest to, że dzika Siwka przy Strasznych Krzakach najmniej dziczeje...!
Ostrzegłam okoliczną widownię (2 mamy + 2 narybki), że może się dziać i jakby co, wszyscy wiać bez mrugnięcia okiem... I działo się. Widownia co i raz pierzchała na boki (czasem profilaktycznie... ;-)
Przez rów w stronę Strasznych Krzaków Fiś zamiast przejść, skoczył. Ale jak..! Wybił się z miejsca i skoczył co najmniej 1,5 m. Opadł, kwiknął, ale liny nie wyrwał tylko stanął, gały wybałuszył cały elektryczny (ni to na mnie, ni to na krzaki...) i czekał, co dalej. Dalej to kazałam znów rów przebyć, tym razem od Krzaków... Niby szykował się do skoku, ale w ostatnim momencie się rozmyślił i pokracznie przez niego przekłusował (przód niby przekroczył, ale dupsko wpadło). Kolejny raz był ślamazarnym przelezieniem, aczkolwiek z bystrym okiem.
Poszliśmy o krok dalej: przechodzenie przez bramkę tuż przy Strasznych Krzakach: przodem, tyłem, bokiem... Pełna fizyczna kontrola, ale umysł Fisia spanikowany powodował Wytrzeszcz i wzrost Nad-Konia...
Sporo wygibasów nawyczynialiśmy, Fisiu niby krzaki zaakceptował, ale na odchodnym nadal na nie podejrzliwie zerkał. Znaczy, swoje wie: co, Ty mi tu bajki opowiadasz... straszy w nich i już!
Od jakiegoś czasu nosimy się z zamiarem przesunięcia ogrodzenia i włączenia Owych Krzaków w obręb padoku... Ciekawe, ile czasu będą konie potrzebowały, żeby Straszne Krzaki stały się Ulubionymi Krzakami do Objadania i Drzemania w Ich Cieniu ;-)
Na koniec musiałam na Fiśka wsiąść. Dla zasady. Żeby se nie pomyślał... ;-)
Nie żeby jakoś genialnie pode mną chodził, ale zdecydowanie się poprawił...
I co... znów przypomniało mi się motto z jakiegoś starego klasyka: "Ujeździć konia to znaczy wpoić mu dyscyplinę..."
Jedyne, czego Fisiowi brakuje to dyscypliny właśnie... Wszystko inne ma: świetny ruch, przyjazność w stosunku do ludzi, końską charyzmę, poczucie humoru...
...i tylko to jego wysokie mniemanie o sobie... I ta próba rozdawania klocków... ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz