Weekend pod znakiem zagruzowywania błotka pod kasztanowcem. Natyrałam się jak dzika; Oblubieniec pojechał werkować a ja walczyłam z gruzem.
Dobrze, że nie zaczęłam z samego rana w sobotę, bo gdy przed 11.00 pojawiła się Beata od Henia, miałam jeszcze na tyle pary, żeby (pozazdrościwszy jeżdżącej Beacie) osiodłać hucyka i pojeździć. Usiłowałyśmy stworzyć zastęp, ale szło nam nieszczególnie, bo hucyk za ogonem chodzić nie chce. Taki samodzielny ;-)
Odkąd zaczęłam kultywować jazdę w stylu a la western, skończyło się jeżdżenie koń za koniem. To i skąd taki hucyk ma wiedzieć, co znaczy podążać za ogonem ;-) A na czołowego, w porównaniu z Heńkiem-Wielkoludem, ma zdecydowanie za krótkie nóżki...!
Nasza jazda trwała, mecyja, ze 30 minut a hucyk o mało nie padł na zawał. Tak bokami robił po paru kółkach niespiesznego kłusa...! Taką się ma oto kondycję...! A mówię za każdym razem, żeby tyle nie żarł. I żeby się przebiegł, od czasu do czasu...!
W zamierzeniach była też jazda na Siwce. I na zamierzeniach się skończyło. Głupia Ja, wyczyściłam Siwkę z rana, na trzy podejścia. Taka była utytłana, że za pierwszym razem nie dało się jej doczyścić do stanu pozwalającego na założenie siodła. Tuż przed jazdą na hucyku, patrzę ci ja, a Siwe majestatycznie układa się w największym błocie i tytła na nowo. Powolutku, z rozmysłem. Legła jako siwka, powstała jako srokacz :-)
W niedzielę zarządziłam trenowanie. Po naszemu ganianki. Wprawdzie hucyk prezentował się w porównaniu z pozostałymi końmi czyściutko (kładzie się na brzuszku, tarza w suchych miejscach) i można by wsiąść, ale jakoś mi się nie chciało... Wzięłam linę i dawaj drygować stadem. Wystartowały ochoczo, ale zaraz próbowały przekształcić ganianki w catching game. Jakby się umówiły, zaczęły się odangażowywać i sugerować, że może do mnie podbiegną...? Gdy załapały, że to nie ustalanie hierarchii, ale trenowanie były małe fochy; łebkiem najbardziej wywijał hucyk i coś tam gulgotał pod nosem (ani chybi były to inwektywy pod moim adresem). Fisiu ze 2 razy walnął z kwikiem barana i już sama tą ewolucją tak się umęczył, że ledwo parę foule zagalopowywał i od razu przechodził do kłusa. Siwe tylko dzielnie zasuwało zerkając tylko co i raz, czy już odpuszczam (presję) czy jeszcze nie... Odpuściłam po 10 minutach, bo mało się nie pozatychały. Żeby tylko grubasy...! Siwe też nieźle dyszało...! Wyścigowe, myślałby kto...!
Kopyt oczywiście nie tknęłam :-(
Z zadowoleniem stwierdziłam jednakowoż, po gruntowym oglądzie, brak jakichkolwiek pierścionków na kopytach... Może te moje weekendowe porcyjki treściwego nie są wielką szkodą dla zwierzaków ;-) Nad innymi aspektami musowo będzie jednak będzie się pochylić...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz