...błoto. Toniemy, woda w studni prawie na poziomie gruntu, rzeczka zrobiła się rzeką a droga dojazdowa prawie niedojezdne/niewyjezdna.
Cieszyłam się, jak jaka głupia, na 4 dni na wsi a tu 3 dni deszczu, konie wiecznie mokre i z jeździeckiego maratonu nici :-(
W sobotę wieczorem, po treściwym, (22.00) Siwe zaproponowało pobawmy się po ciemku (zarżała przywołująco, gdy karmiłam psy. Rżenie u Siwego ku mnie to nie lada wydarzenie. Siwe jest oszczędne w wypowiedziach; to nie wiecznie chrumkający na mój widok Fisio: żarcie niesiesz????) i zaczęło pacać naprzemiennie przodami, skubać zębem miskę po żarciu, ciuchać nosem wiszącą pod wiatą końską piłkę (kolor: błękitny, zapach: owoce leśne) i trykać wiszącą wzdłuż wiaty powiewającą plandekę. A potem wsuwać pod nią najpierw głowę a następnie ładować dalsze części opasłego (tak, Siwy folblut wygląda bardzo korpulentnie ;-) ciałka. I patrzyło, co ja na to. Nawet w rękę mnie parę razy nosem szturchnęła, że z ciasteczkiem się ociągam, a ona tak się stara :-)
Niedziela okazała się dniem najciekawszym. Od rana słońce, co już samo w sobie stanowiło dziw nad dziwy w porównaniu z dniami poprzednimi (w sobotę w ulewnym deszczu powiększałam koniom przestrzeń pod wiatą, ograniczoną na okoliczność składowanego tamże wcześniej siana).
Przed południem zachciało mi się pojeździć. Ala zabrała Nika z łąki i taplała się na środkowym padoku w sąsiedztwie budującej się wiaty zasadniczej. Pomyślałam, że dołączę z huckiem. Mały grzecznie podszedł na przywołujące kiwanie paluszkiem, dostał ciasteczko, łebek włożył w kantarek, pomaszerował za mną pod stajnię. Przy siodłaniu grzeczny, obrócił się tylko, żeby patrzeć na konie (Siwkę, Fisia i Henia) pasące się hen na łące. W drodze na środkowy padok zaproponował, żebyśmy skręcili na ową łąkę. Przecież tam zawsze jeździmy... Grzecznie, acz stanowczo odmówiłam huculskiej prośbie. Przeszliśmy się kawałek po środkowym padoku, przeskoczyliśmy płynący strumyk (środkiem padoku wali struga, ku rzecze. Konie skaczą przez nią same z siebie, z upodobaniem), wsiadłam. Przy wsiadaniu hucyk próbował ruszyć, rozkazałam stać (uspokoił się), zasiadłam. Ale mały zaraz zadarł główkę, obrał azymut łaka i zaczął rosnąć. Wręcz czułam, że za chwilę nastąpi START. Zgięłam gadzinę, a gadzina zaczęła wirować jak derwisz nic sobie nie robiąc z wyuczonej komendy do hurry up & relax. Zadziałało magiczne słówko WHOA! Gadzina stanęła. Główka w górze, rama konia wyścigowego, wrażenie, że siedze na bombie... Zlazłam.
I się zaczęło. Gadzina widać uznała, że koniec jazdy na dziś i jak mi nie wyrwie galopem z miejsca... Nie przewidziała jednak, gadzina jedna, że ma w pysku wędzidło i daleko nie zaleci...
Ala pożyczyła mi długą linę (7 m.), przypięłam do kantarka pod ogłowiem i zaczął się bój zaciekły, 40-minutowy (przypadkowo wiem, ile ów bój zaciekły trwał, bo zawsze włączam na jazdę stoper).
A co gadzina wyczyniała...! Odpały wściekłe galopem, warczenie, wspinanie się, próby taranowania, doskakiwania, straszenia... Ja go w prawo, ten mi w lewo; ja go do tyłu, ten mi do przodu; ja do niego stój, ten rusza; ja do niego ruszaj, ten stoi; ja do niego stępem, a ten mi galopem... Błoto fruwało na wszystkie strony a my walczyliśmy jadąc co i raz na butach lub na kopytach... Gadzina sapał jak lokomotywa, spocił się jak mysz a nie ustępował... W końcu zaczął negocjować. Butnie, ale od czasu do czasu głowę obniżał, parskał. Dawałam wygodę, ale mały jeszcze od czasu do czasu próbował wyrywać korzystając z mojej luźnej, niegroźnej postawy... W końcu zaczął spokojnie reagować na niskie fazy, okrążać mnie w stępie a na komendę i w kłusie, bez drobienia wyścigowego, wpadania w galop i usiłowanie wyrwania mi liny. Wsiadłam. Trochę zbystrzał, ale stał w miarę spokojnie... Oczami jednak cały czas strzygł w kierunku koni na łące (towarzyszącego mu Nika, zdaje się, za konia nie uważa ;-)
Potem Ala powędrowała po Siwkę, hucowi zdecydowanie poprawił się humor, zbystrzenie mu lekko przeszło, nawet łaskawie parę kółek w stępie grzecznie wykonał w obie strony. Ale wystarczyło, że wędrujący po naszym padoku Niko skierował się ku bramce, tej w stronę łąki, a mały momentalnie próbował podryfować w jego kierunku... żarłok. I to jak cholera (obstawiałam, że Siwe ma ruję i huc bał się, że mu ją inne wałachy poderwą ;-)
Chwilę postępowaliśmy po łukach (złośliwie w stronę od pożądanej łąki) i zakończyłam jazdę. Na nic ambitniejszego nie miałam siły, a poza tym byłam zła na gadzinę i nie chciałam go, przy byle okazji, sprać. Całkiem nienaturalnie, ale za to jakże po ludzku ;-)
Nie koniec to jednak atrakcji był, niedzielnych. Ledwo Ala powędrowała ku kolei żelaznej (może ze 20 min. minęło), poszłam na chwilę do chałupy szykować mazidła do malowania drewnianiej stajni. Zerkam przez okno w stronę koni a tu słupek padokowy jakby skosem sterczy...? ...a konie jakby trochę za daleko...? Przyglądam ci się ja dokładnie, kawał ogrodzenie leży a konie grzecznie pasą się hen na skraju łąki, pod krzakami sąsiada... Zaklęłam szpetnie (mimo, że na codzień raczej się nie wyrażam), w panice wypadłam z chałupy (5 koni na wolności a ja SAMA na Gawłowie jak ten palcec...!), pognałam po kantarek i linę (wszystkie konie u nas chodzą na goło), wyłączyłam prąd i popędziłam na łąkę. Znalazłwszy się w końskim polu widzenia wyhamowałam i lazłam niby-luźnym, niby-wałęsającym się krokiem, żeby nie zapłodnić koni myślą o-ho, polowanie z nagonką się zbliża, pora zmienić lokal (nagonka, czyli Monusia, niezamknięta w feworze psianka, wyszła za mną za bramę i popatrywała po okolicy...).
Konie nawet głów nie podniosły, Heniu jedynie zaczął się niby od niechcenia oddalać... Pomysł podchwycił hucyk (temu się nie dziwię; co się nawalczyliśmy, to nasze...) Gorączkowo ustaliłam harmonogram wyłapywania osobników (w głowie kołatała mi się parellowa recepta na wyprowadzanie pojedynczych egzamplarzy ze stada... zacznij od najłatwiejszego...) i zaczęłam od Nika. Niby nie szef , ale grzeczny i niewariujący, sam bez problemu na padoku zostanie... Spokojnie poszedł na padok, dał się zamknąć, został...
Na drugi ogień Siwka - bez szemrania poszła, została z Nikiem... Trochę pokłusowała wzdłuż ogrodzenia, gdy powędrowałam łowić kolejnego uciekiniera...
Nastepny był hucyk, który zgodnie z moimi przewidywaniami żwawym stępem oddryfował, ale przywołałam paluszkiem, zawahał się (zrobiłam obleśnie przymilną minę i potrząsnęłam saszetką z ciasteczkami, a co, podstęp taki ;-), łakomstwo zwyciężyło i mały podszedł równie żwawo, jak wcześniej odszedł.
...Fisiu wyglądał jakby chciał za nami podążyć, ale poprzestał na rozkraczeniu się i zrobieniu siku; cały czas jednak - sikając - śledził nas wzrokiem... Też sobie wybrał pozę obserwacyjną... ;-) Gdy nadeszła jego pora odłowu, trochę głowę zadarł przy zakładaniu kantarka, ale nieprzesadnie...
Myślałam, że Heniu powędruje za nami, ale gdzie tam... Nawet nie zarknął za odchodzącym Fiśkiem... Jednak gdy, pozbywaszy się Fisia, podążyłam ku staruchowi i przywołałam paluszkiem (nigdy go tak wcześniej nie wołałam ) natychamist ochoczo przywędrował do mnie :-)
I tak oto skończył się incydent ucieczkowy, ufff :-)
Oczywiście NIC więcej w niedzielę już nie robiłam; postawiłam jedynie z powrotem ogrodzenie... Tak mnie całe to niedzielne towarzystwo wykończyło...
A konstrukcja wiaty prawie już gotowa! Lada moment będziemy bić deski :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz