Weekend zdominowany przez psie sprawy... Przybyła nam nowa psia: 5-miesięczna suńka rasy buldog amerykański... Czyli została zachwiana równowaga w gawłowskiej przyrodzie... 5 psów (z czego 4 bojowe) contra 4 konie... Ciekawe jak sobie teraz kopytne poradzą?
Gwoli ścisłości kopytne radzą sobie całkiem nieźle; do 2 czołowych agresorów (Fisiek i hucek) dołączył ostatnio Niko (tak, poczciwy, ciapowaty Niko ;-) który w niedzielę przeleciał się po Gliśce. Nie żeby Gliśka mu co akuratnie robiła. Gliśka szwendała się po padoku w czasie końskiego żeru... (a koński żer trwa permanentnie ;-) I wcale nie chciała Nikowi tych badyli, co je konsumował, odbierać... Niko najprawdopodobniej dokonał krwawej zemsty za poranne stajenne wrzaski Glizdy. Glizda ma szczególnie na pieńku z huckiem; potrafi stać naprzeciw niego i drzeć się wniebogłosy. Jak to na głupiego wilcura przystało (przepraszam wielbicieli wilcurów, ale to ich wieczne darcie gęby jest nie-do-zniesienia...) A że Niko stoi bok w bok z huckiem to i jemu mogło się od Glizdy oberwać po uszach...
Skoro więc tylko nadarzyła się okazja, przeleciał się po Gliździe, palnął ją kopytem, zrolował, przydepnął w locie ogon i wygnał z padoku! O! A niby taki grzeczniutki ;-) Glizda chyba nieźle się zszokowała, bo nawet nieszczególnie się darła. A zwiewała, jakby wcale nie była koślawa... Na szczęście obeszło się bez obrażeń, nawet nie kuśtykała...
W sobotę znów jeździectwo na hucku. Coś ostatnio udaje mi się częściej w siodło siadać (raz na 2 tygodnie, cha-cha-cha...!) Wprawdzie znów tylko na 15 minut, ale dobre i to...
Kooperacja huckowa sięga zenitu, w lot odgaduje polecenia, z ziemi zaczyna chodzić na samo spojrzenie i skinienie paluszkiem... Jak nie hucek... Wręcz muszę hamować jego zapędy do proponowania pacania nogą w co się da, tak się chłopak rozkręcił :-) I pomyśleć, że do niedawna stał tępo wpatrzony w dal...
Z siodła skupiliśmy się na zgięciach bocznych i odangażowaniu zadu. Czyli zupełne podstawy :-) Odangażowanie zadu z siodła szło nam do tej pory opornie, ale też nie przykładałam do tego ćwiczenia jakiejś szczególnej uwagi (nie, to nie), bo hucek w żadnym wypadku nie jest konikiem hop do przodu, więc po co dodatkowo wyłączać mu motorek ;-) Tym razem się uparłam i udało się. W obie strony, po kilka razy, począwszy od jednego kroczku a skończywszy na 3-4 :-) Choć nie powiem, na początku skurcz mnie w udo łapał (2 dni bym nie wytrzmyała, mowy nie ma ;-)
A potem popłynęliśmy ;-) pierwszy raz postanowiłam pojeździć z carrotem. Najpierw oczywiście przezornie sprawdziłam na ziemi (pomna na początkowe paniczne reakcje hucka na kijek), jakie są zapatrywania małego na człowieka z carrotem w strefie 3. Żadnego wrażenia nie zrobiło na nim ani machanie nad głową (prawo-lewo), ani głaskanie po potylicy, uszach i ganaszach... Więc wsiadłam (wsiadłam, nie wlazłam. Określenie wlazłam dotyczy koni w wielkości od wcale-nie-takiej-wysokiej Siwki wzwyż ;-) Na hucka wsiadam z ziemi z gracją (nie mylić z Siwką ;-) i lekkością ;-)
Trochę pokombinowaliśmy ze skrętami od carrota, ale jakoś nieszczególnie mnie to pociągało i carrota wywaliłam. Człowiek jest jednak przywiązany do swoich nawyków jeździeckich i machanie kijkiem koło końskiej głowy jakoś mi jeszcze nie pasi... Z siodła, bo z ziemi macham i czuję się z tym komfortowo...
Żeby nie przynudzać: jestem z hucka bardzo zadowolona ostatnio. Nawet mam ochotę wyruszyć na nim w teren... Tylko jak mam wytłumaczyć Siwce, że ma nie wyskakiwać z padoku a Fiśkowi, że nie wolno taranem przez bramkę za nami lecieć... Bo nie ma mowy, żeby kolesiostwo zniosło z godnością i bez emocji oddalenie się jednego z członków stada... Jak byk też będą chciały iść na spacer...
P.S. Ala była w tygodniu w terenie z Nikiem... Nasi nie uciekli, czyli istnieją pewne powidoki na szczęśliwe wyjazdy ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz